Rozdział 6
Wczorajsze pakowanie walizki było niezwykle interesującym doświadczeniem, ponieważ gdy mama zorientowała się co robię, uczynnie zaczęła mi we wszystkim pomagać. Podawała ubrania, wyliczała na głos wszystko, co jeszcze mogłoby mi się przydać oraz gęsto komplementowała urodę Alexandra Turnera. Nie byłam pewna, czy dotarło do niej w jakim charakterze zostanę zatrudniona — jeśli to miało jakieś znaczenie dla Margaret Moore — bo sprawiała wrażenie, że poradzi sobie ze wszystkimi implikacjami o ile będą związane z osobą pewnego aktora.
Mama była zapaloną fanką wszystkiego co zostało nagrane z wielkim rozmachem i jeszcze większym budżetem. Ostatnie lata swojego życia poświęciła na śledzenie szeroko pojętej filmografii, więc byłam przekonana, że o samym Alexandrze wie więcej niż ja.
No właśnie. Nadal nie sprawdziłam tego faceta. Nie wiem nawet ile lat ma mój przyszły szef.
Spoglądam na godzinę w telefonie. Xander wspominał, że zjawi się z samego rana, a że dla mnie bardzo wczesny poranek to godzina piąta rano, to od czwartej jestem gotowa i czekam na jakiś sygnał.
Sygnał nadchodzi jak wywołany magicznym życzeniem: z dołu rozlega się przeraźliwy jazgot klaksonu.
Zupełnie nie mam wątpliwości czyja to sprawka. Facet postanowił w środowy środek tygodnia obudzić cały, dwudziestopiętrowy apartamentowiec.
Piekląc się pod nosem, szybko wychodzę z mieszkania, rzucając krótkie słowa pożegnania, gdy mijam rodziców w salonie. Mam wrażenie, jakbym jechała na szkolną wycieczkę, w dodatku czuję się nieprzygotowana.
Gdy wychodzę przed apartamentowiec, klakson dopiero wtedy przestaje wyć. W czarnym vanie zaparkowanym dosłownie naprzeciwko wejścia (pogwałcającym wszelkie przepisy ruchu drogowego) rozsuwają się boczne drzwi i wysuwają się z nich długie damskie nogi, odziane w najkrótszą spódniczkę jaką moje oczy widziały. Piękne nogi wstają, a wraz z nimi wyłania się reszta przepięknej blondynki o brązowych oczach.
Ta twarz też wydaje mi się znajoma.
— Cindy — przedstawia się, wyciągając do mnie starannie wypielęgnowaną dłoń. — Jesteś tą nową kucharką Alexa, tak?
Alexa? Tak zwracają się do niego bliscy znajomi?
Wspomniany mężczyzna wystawia swoją przystojną głowę z auta i pogania:
— Tak, to Dagmarie. Władczyni mego żołądka niech lepiej się pospieszy, bo nie jadłem jeszcze śniadania i nie jestem w sosie.
Piękna blondynka wywraca oczami, a potem uśmiecha się do mnie. Chyba odpowiadam jej tym samym, bo ma najsłodszy uśmiech na świecie.
— Cy! Pomóż jej z bagażem! Przecież to chucherko złamie się na pół! — krzyczy dziwnie złośliwym tonem. — Chodź, usiądziesz z tyłu. Specjalnie wstałam, żeby cię przepuścić.
Od strony kierowcy wychodzi potężnie zbudowany, łysy mężczyzna, a ja zastanawiam się, czemu to zawsze musi być tak stereotypowo dograne?
Specjalnie zatrudnił wielkoluda z gołą głową jako kierowcę i szarą myszkę do kucharzenia?
Kręcę głową przecząco do Cindy i podchodzę z walizką do mężczyzny, który uprzejmie otwiera dla mnie bagażnik.
— Dziękuję, to bardzo miłe z pana strony. Po prawdzie przyznam, że pewnie nie poradziłabym sobie z obsługiwaniem tej wajchy śmierci — pokazuję na dziwną rączkę od bagażnika.
— To po prostu się podnosi — mówi, chyba podśmiechując się z mojej nieporadności.
— Ach, no tak...
— Ile mam jeszcze tu sterczeć?! Jest mi zimno, Alex.
— To po co zakładałaś ten pasek do spodni? Wsiadaj z tyłu i nie narzekaj — rzuca Xander.
— To cała Cinderella — szepcze cicho Cy, żebym tylko ja go słyszała.
— Grała tę postać?
Cy patrzy na mnie dziwnym spojrzeniem. Nie do końca rozumiem jego znaczenie.
— Przecież tak się nazywa.
— Co?! — wybucham głośno. — Nazywa się Cinderella? To jej prawdziwe imię? — dodaję ciszej.
— Pseudonim artystyczny. Nie pytaj jak nazywa się naprawdę.
Dobrze. Nie będę. Sprawdzę w Google.
— Dagmarie Moore — przedstawiam się. — Miło mi cię poznać Cy.
Chwyta moją rękę i odwzajemnia uprzejmość:
— Właściwie to Charles Kowalski, ale możesz mówić mi Chuck.
Uśmiecham się, zadowolona, że znam już kogoś z normalnego środowiska zwykłych ludzi.
— Lepiej wsiadaj. Mamy kawałek drogi do studia, więc musimy się zbierać.
— Nareszcie — burczy gdzieś z przodu, Cindy.
Wsiadam więc do auta i prawie nadziewam się na usta Xandra. Owiewa mnie jego miętowy oddech.
— Cześć, marchewko. Już się bałem, że masz brudne uszy i nic nie będzie w stanie cię obudzić.
Popycham go za ramię i przeciskam na drugie tylne siedzenie w vanie. Cindy nie trzeba zapraszać — gdy tylko sadowię się z tyłu, ona już wygodnie rozciąga nogi na podłokietniku Chucka.
Chyba zbyt dosłownie wzięła sobie do serca zagospodarowywanie wolnej przestrzeni, gdyż mam wrażenie, że zaraz zmiażdży sobą Alexandra. Siedzi tak blisko, że prawie wepchnęła się na jego kolana. On jednak zupełnie nie zawraca sobie tym głowy i nieprzerwanie wpatruje się we mnie.
— Twój brak kultury słychać na całym osiedlu.
— To akurat może być prawda. — Szczerzy zęby w chłopięcym uśmiechu. — Ale dobrze wiedzieć, że masz sprawny słuch. Jeszcze przespałabyś pojawienie się swojego rycerza na białym koniu.
Samochód delikatnie włącza się do ruchu.
— Jeszcze ktoś z nami jedzie? — pytam właściwie kogokolwiek.
— Nie. Jesteśmy w komplecie — odrzeka Xander. — Wyspałaś się? Na miejscu będą czekały zamówione produkty. Będziesz miała szansę mnie zaskoczyć.
— Dlaczego nie poleciłeś mi zrobić listy składników? — dąsam się. — To moja praca. Ustalanie produktów do jadłospisu również się do niej zalicza.
— Ma rację — rzuca Cindy, a ja się z nią całkowicie zgadzam. — W końcu jest kucharką. Nie wchodź w jej buty. Ona jest od gotowania. Ty masz ważniejsze rzeczy do zrobienia. Musisz udźwignąć cały film tym swoim seksownie wyrzeźbionym torsem.
Jakby lubię ją mniej.
Nie rozumiem jak można tworzyć dysonans społeczny ze względu na specyfikę czyjejś pracy. To, że ktoś gotuje, sprząta, zbiera śmieci, nie czyni go gorszym od kogoś, kto za pieniądze wciela się w bajkowe postaci. Rodzaj zatrudnienia nie może dawać nam renomy, a ocenianie tylko po zawodowej estymie nie powinno czynić człowieka dobrym. O tym świadczą czyny, a nie specyfika wykonywanej pracy. Nie dogadam się z każdym, kto myśli inaczej.
Jednakże w jednej kwestii się z nią zgadzam.
Alexander Turner rzeczywiście ma seksownie wyrzeźbiony tors.
— Prześpij się, marchewko. To będzie długi dzień.
Patrząc mi w oczy, podaje mi pluszową maskotkę, która najwidoczniej ma posłużyć mi za poduszkę. Z moich ust wyrywa się niezwykle ciche westchnięcie, gdyż poduszka to podłużny wałek w kształcie marchewki.
— To najsłodsza rzecz jaką kiedykolwiek dostałam — szepczę zadowolona.
W jego oczach miga jakiś krótki błysk, a uśmiech odrobinę niknie. Niemniej, zadowolony mruga do mnie okiem, odwraca się do mnie tyłem i przykładając do szyby identyczną poduszkę, stara się zasnąć.
Obracam w palcach pomarańczowego pluszaka i nie mogę przestać się uśmiechać. Nie zmienia tego nawet żywo szczebiocząca Cinderella, która relacjonuje naszą podróż na swoich social mediach.
🐢
Ze snu wyrywa mnie głośny dźwięk klaksonu. To chyba Chuck wpadł na pomysł kontynuowania budzikowej tradycji, gdyż Xander i Cindy wyglądają na tak samo zaspanych, jak ja. Mojej uwadze nie umyka, że blondynka uczyniła z męskiego ramienia równie wygodną poduszkę, co moja marchewka.
— Gdzie jesteśmy? — pytam, ziewając.
— W Savana nad Spring Lake — odpowiada Xander. — Będziemy tu kręcić kilka scen kaskaderskich. O ile pogoda będzie nam sprzyjać.
Wyglądam przez okno i stwierdzam, że tak duże chmury nie przejdą zbyt szybko.
Xander dostrzega na co patrzę i mówi:
— Dokładnie tak. Te sceny mamy kręcić w deszczu.
— A nie możecie go jakoś dodać efektami specjalnymi lub sztucznie wylać?
— Możemy — śmieje się mężczyzna — ale to dodatkowe koszty. Lepiej było ustawić dni zdjęciowe tak, żeby trafić w załamanie pogody z tymi scenami. Jednak oczywiście wynajęcie lokacji, sprzęt i ludzie też kosztują, więc jeśli dziś nie zacznie padać, to miejscowi strażacy wypompują trochę wody z jeziora i będą na nas sikać.
— Może to już będzie woda z Missisipi?
— Faktycznie. Zależy z którego brzegu będą czerpać.
— Przecież Missisipi jest w stanie Missisipi — wtrąca się do rozmowy Cindy. — Stąd ta sama nazwa. Tutaj jest tylko jezioro. — Odwraca się do mnie. — Nie przejmuj się, ja także nie lubiłam geografii.
Nie wiem jak mam na to odpowiedzieć.
— Cindy, wiesz, że ta rzeka jest całkiem długa, prawda?
— Kotku, wiesz, że akurat w długości jestem dobra — mruczy słodko.
Tak słodko, że aż mi coś oblepia żołądek. Mam ochotę ewakuować się z tego auta.
Może dam radę wyjść przez bagażnik?
— Przepraszam, kto z was mnie wypuści? — pytam, szarpiąc się z zagłówkiem wolnego miejsca od prawych drzwi.
Xander śmieje się krótko. Widocznie moja walka z zagłówkiem jest śmieszna. Bo to takie śmieszne, że dziewczyna sobie nie radzi. TO-TAL-NIE ŚMIE-SZNE!
Osz w grzybka! Milknę nawet w swojej głowie, gdy niechcący wyrywam ten dupny zagłówek. Xander akurat odsuwa siedzenie na którym siedział i tworzy mi korytarz życia, z którego łapczywie korzystam.
Gdy tylko wychodzę z auta, wpycham mu zagłówek w niczego niespodziewające się ręce i oznajmiam:
— Ten jest wadliwy. Ciesz się, że go sprawdziłam, bo podczas wypadku ktoś straciłby głowę z karku.
Podnoszę śmiało głowę i ruszam do bagażnika. Dziwnym trafem Chuck szybko mnie wyprzedza i sam zajmuje się rozdawaniem bagaży.
— To gdzie moja przyczepa? — pyta Cindy, która przeciąga się po siedzeniu w niewygodnej pozycji.
— Nie wiem. Idź i jej po prostu poszukaj — odpowiada jej Xander. — Daj to, marchewko.
Nasze dłonie przez chwilę się stykają, gdy wyłuskuje rączkę walizki z mojego uchwytu.
— A kto weźmie moje walizki? — burczy Cindy.
— Jesteś dużą dziewczynką, na pewno coś wymyślisz, Kopciuszku.
Mężczyzna rusza, a ja ruszam za nim. Chuck robi dokładnie to samo. Po chwili dołącza do nas również Cindy, wyklinając wszystkie nierówności tego świata.
— Dlaczego wziąłeś jej walizkę, a nie swojej dziewczyny, co? — Cindy upewnia się, że dokładnie słyszę każde słowo.
Dziewczyna Xandra.
Przełykam ślinę, gdyż teraz czuję się głupio, że to nie jej pomógł z bagażami. To trochę nieeleganckie — o nią powinien dbać w pierwszej kolejności. Pocieram rękoma swoje ramiona, gdyż nie za bardzo wiem co z nimi zrobić. Ciągnięcie własnej walizki uwolniłoby mnie od tego uczucia skrępowania.
— Sama powiedziałaś, że pod ciężarem walizki złamałaby się na pół — odpowiada nieco szorstko. — Poza tym chciałbym, żebyś w przyszłości nie rozsiewała plotek odnośnie mojego stanu matrymonialnego. Nie wiadomo kto to usłyszy.
Przyspiesza, jakby chciał zwiększyć dystans, jednak ja go nie gonię. Może tego właśnie potrzebuje. Spokoju.
Cinderella zrównuje się ze mną. Jest o jakieś dwadzieścia centymetrów wyższa, wobec czego sięgam jej zaledwie czubkiem głowy do szyi.
— On gustuje w pięknych kobietach, więc nie myśl, że mi go zabierzesz, gotująca karotko — syczy wściekle do mojego ucha, a mnie jeżą się włosy na głowie. — Alex, poczekaj!
Kręci zalotnie biodrami, gdy go dogania i zrównuje się z nim.
Idą ramię w ramię. Pasują do siebie.
Nie rozumiem po co mi groziła. Też mam oczy i zdaję sobie sprawę, że dla Alexandra Turnera zawsze będę tylko pracownikiem do wynajęcia.
— Nasze przyczepy zawsze są z przodu — odzywa się Chuck.
Zapomniałam, że idzie nieopodal.
— Mamy przyczepy?
— Jasne, ale tylko my. — Mrużę oczy, nie rozumiejąc. — Alexander zawsze wynajmuje je dla swoich pracowników. Dlatego jeśli z nim gdzieś jadę w plener, zawsze mam wygodne miejsce dla siebie. Teraz ty również dołączyłaś do tego grona. — Mruga do mnie.
Patrzę na plecy mężczyzny, który coraz bardziej się oddala. Kim jest i co go ukształtowało? Mimo stereotypowego myślenia i kliszy, które powielałam, chyba bardzo nietrafnie go oceniłam. Do tej pory nigdy nie gwiazdorzył. Owszem, czasem się zgrywał i korzystał ze swojej sławy, ale nie mogę go nazwać zblazowanym narcyzem. Gdy go poznałam, to pierwsze co o nim pomyślałam. Że to naczelny pępek świata i babiarz do kwadratu. A on sukcesywnie pokazywał mi siebie, zaś obraz który się z tego tworzył niestety coraz bardziej mnie fascynował.
*
Przyczepa campingowa, którą wynajął dla mnie Xander była wspaniałym małym domkiem na kółkach.
Ale była niczym w porównaniu z food-truckiem, którego na ten dzień zdjęciowy sprezentował mi mój pracodawca.
Kuchnia na kółkach przyprawiła mnie prawie o orgazm, gdy zobaczyłam jak świetnie wyposażone jest to mobilne centrum dowodzenia.
Sześć palników, dwie ogromne płyty grillowe, piekarnik, krajalnica, naleśnikarka, gofrownica, lodówka i zamrażarka oraz całe naręcze wszelkiego typu garnków, patelni, przyborów kuchennych wszelakich.
Dał mi narzędzia pozwalające rozwinąć pełne skrzydła.
Toteż dokładnie to zrobiłam. Rzuciłam się w wir gotowania, a pół dnia zleciało mi jak chwila. Xander poprosił, abym zrobiła dziś meksykańską ucztę, a ja wywiązałam się z zadania tak aromatycznie, że szefowie gotujący obok dla reszty ekipy, ustawili się w kolejce, aby skosztować moich wyrobów.
Xandra i Chucka jednak do tej pory nie było.
Gdy kończę porcjowanie guacamole dostrzegam pierwsze krople deszczu. Chwilę później lunęło tak mocno, że huk spadających kropli zagłuszył wszystko i wszystkich wokoło. Stanęłam więc w otwartych drzwiach, aby wyglądać swojego szefa.
Mogłabym tak gotować codziennie. Obsługiwanie takiego food trucka było niezwykle satysfakcjonującym doświadczeniem. Na małej powierzchni miałam własną restaurację — w dodatku całkowicie niezależną od miejsca. Takim autkiem można podróżować i zdobywać podniebienia niezależnie od stanu czy miasta. Wprawdzie może nie zdobyłabym żadnych stałych klientów, ale moich potraw mogłaby spróbować zdecydowanie większa rozpiętość ludzkich kubków smakowych.
— Spadł jak kamień! Zatopił się i śladu po nim nie widać! W tym deszczu szybko go nie znajdą!
Moje serce zamiera.
Xander!
Nie myślę — po prostu działam.
Wybiegam nie zważając na cokolwiek i pędze w stronę mostu, na którym mieli wykonywać sceny kaskaderskie. Gnam ile sił w nogach. Chociaż ślizgam się w każdej kałuży, brodzę w błocie, a po chwili nie czuję odmrożonych z przemoczenia stóp, gonię się z niewidzialnym czasem.
Dlaczego wszyscy się schowali?! Czemu na moście pracuje tylko kilka osób? Gdzie ekipy ratunkowe?!
Mijam jakąś grupkę osób, która pokazuje sobie coś palcem na tafli jeziora.
O, Boże! Teren jest ogromny.
— Do cholery! Czemu nikt go nie ratuje?! — wrzeszczę do jakichś ludzi wjeżdżających meleksem na most. Chwytam się jego barierki i w pędzie do niego wskakuję. O mało co nie ześlizguję się na asfalt, gdyż rozmoczone buty kompletnie nie pomagają mi utrzymać równowagi.
Ktoś do mnie coś mówi. Może nawet więcej niż jedna osoba, ale ja nie słyszę nic, poza przerażonym biciem serca. Krew szaleje mi w głowie a adrenalina rozszerza jeszcze bardziej przerażone źrenice. Jak sokół wpatruję się w kilka osób na szczycie mostu, które z uwagą śledzą coś w dole.
W wodzie.
Oddycham przez usta mając wrażenie, że czas stoi w miejscu, a meleks nigdy nie dowiezie mnie na miejsce. Będzie za późno. Ja będę za późno. Nie zdążę mu nawet powiedzieć, że moje zdanie o nim zaczęło się zmieniać. Nie podziękuje za ratunek w metrze, bo dopiero teraz jestem w stanie przyznać, że jednak mi wtedy pomógł. Nie zrobię tylu innych rzeczy, które może chciałabym jednak z nim zrobić.
Jeszcze nie wiem, jakich, ale ja muszę mieć możliwość, do cholery! To nie może się tak skończyć! Nie teraz, gdy wszystko dopiero się zaczynało! Wcale a wcale nie chcę kończyć z nim współpracy.
Meleks gwałtownie przystaję więc wyskakuję z pojazdu i na złamanie karku pędzę dalej. Sylwetki stają się coraz lepiej widoczne. Dostrzegam, że kilka z nich to mężczyźni. Jeden z nich przechyla się przez barierkę, jakby kogoś trzymał.
— Xander?! — wykrzykuję jego imię ile tylko mam siły w płucach, ale chyba i tak nikt mnie nie słyszy.
Kiedy dostrzegam już twarze trzech mężczyzn i Cindy z parasolką w dłoni, dostrzegam również, jak przez krawędź mostu równocześnie wspina się i jest wciągany człowiek.
On.
Przystaję zdyszana tak, jakbym przebiegła maraton. Moje oczy go widzą, lecz do serca nadal nie dociera, że Alexander Turner w uprzęży zabezpieczającej stoi bezpiecznie na moście.
Stoję w strugach deszczu, bardziej mokra niż kiedykolwiek w swoim życiu i patrzę jak trzech mężczyzn wraz z Cindy, składają mu gratulacje.
I pomimo wszystkiego co teraz czuję, moje serce jest spokojne.
🐢
— Zabawa była przednia! Dawno nie miałem takiej frajdy z pracy w plenerze. Sam wiesz, że zazwyczaj są to detonacje lub sceny pościgu — głos Xandera dociera do moich uszu tuż przed tym zanim wkroczy do food trucka.
— Siadajcie, już robię dla was burrito. Na stole macie różne przekąski — mówię, zanim zdążą się ze mną przywitać.
Potrzebuję jeszcze tylko krótkiej chwili, aby ostatecznie zdusić w sobie poczucie zażenowania.
Bo zaraz któryś z nich na pewno nawiążę do mojej karkołomnej i bezsensownej próby ratowania wraku samochodu, który zatopili w kręconej dziś scenie.
Odwracam się w kierunku blatu z przygotowanymi składnikami i w skupieniu zwijam tortille.
— Pysznie gotujesz, Dagmarie. — Po przyczepie rozlewa się ciepły głos Chucka.
— Dlatego ją zatrudniłem. Dobrze nakarmionemu człowiekowi od razu przyjemniej się żyje.
Prostuję głowę, gdy czuję bujanie wozu. Od razu wiem, kto stanął za mną.
— Co ciekawego zrobiłaś, marchewko? — pyta, a mnie mrowi skóra na karku, w miejscu gdzie dociera jego oddech.
— Spróbuj tego na co masz ochotę i nazwij każdą potrawę, a będziesz wiedział.
— Daggie — przeciąga drugą sylabę w zdrobnieniu mojego imienia. — Dołącz do nas. Zjedz ze mną.
Jego słowa ponownie mrowią moją skórę.
Obracam się w jego stronę i zamieram. W dłoniach ciążą mi gotowe porcje burrito, gdy wreszcie go widzę.
Z pewnością jest cały i zdrowy — a nawet więcej. On promienieje radością. Nie wiem skąd wzięła się ta energia, ale on nią właśnie dosłownie świeci.
Kilka mokrych kosmyków spadło mu na czoło, a resztę musiał odchylić do tyłu. Jest ubrany w skórzany strój motocyklowy, ale spod jego rozpiętej kurtki wystają pięknie opalone mięśnie klatki piersiowej.
W dodatku, gdy zauważa na co patrzę, jego usta rozciągają się w niespiesznym, leniwym uśmiechu samozadowolenia.
Obejmuje moje palce i sprawnie wyjmuje z nich talerze z jedzeniem.
— Zgłodniałaś, prawda? — szepcze z ustami na wprost moich oczu.
Wpatruję się w nie teraz jak urzeczona. Jego dolna warga jest nieco pełniejsza i tak kusząco wilgotna. Musi dbać o swoje nawodnienie, inaczej jego usta nie wyglądałyby jak jedyny ratunek dla mojego pragnienia... spragnienia.
Chce mi się tylko pić.
— Coli? — piszczę.
— My damy sobie radę. Umiem jeszcze sięgnąć do lodówki. Weź cokolwiek jeszcze potrzebujesz i chodź wreszcie do nas — rozkazuje cicho.
Po czym wraca do stolika i siada naprzeciwko Chucka. Oddech schodzi ze mnie jak z rozwiązanego balonika.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro