Rozdział 5
— Rzucasz nas? — Głos Tary brzmi nieco zbyt dramatycznie.
— Będę wpadać. Na pewno nie zostawię was samych z tym wszystkim — zapewniam.
Nie wspominam, że chcę mieć na wszystko oko, aby rodzice nie zniweczyli mojej strategii biznesowej, którą sukcesywnie realizowałam. Przynosiła widoczne zyski i przyciągała więcej klientów.
Uważnie studiuję twarze swoich kolegów.
Harry wygląda, jakby ktoś go kopnął w brzuch, Tara jakby to było ostateczne pożegnanie, a Jules... ona jest szczęśliwa. Chyba byłaby niezależnie od tego co bym powiedziała — druga randka z Alice również im się udała i już wybierały się na kolejną.
— Kiedy to nastąpi? — Harry zawzięcie czyści ekspres do kawy: to jego ukochane dziecko.
— Już jutro — przyznaję boleśnie, ponieważ nie uśmiecha mi się, że zrzucam na nich taki stres i nagłe decyzje. — Słuchajcie, naprawdę bardzo was przepraszam. Propozycję dostałam wczorajszego wieczoru. Nie miałam jak zaplanować czegoś takiego ze stosownym wyprzedzeniem, a to dla mnie ogromna szansa. Muszę spróbować — dodaję nieco pewniej. — Po prostu muszę.
— Nikt ci tego nie broni, Daggie — odzywa się Harry. — Ja — wskazuje kciukiem na siebie — nie mam pretensji o to, że robisz to tak niespodziewanie. Nie chciałbym tylko... żebyś się sparzyła.
— Nie rozumiem?
— No wiesz — odpowiada na okrętkę.
— Nie, Harry. Nie wiem — mówię, podpierając się pod boki. — Zawsze byłam z tobą szczera, więc proszę cię teraz o to samo. Co masz na myśli?
Odrywa się od lustrzanie czystego ekspresu i rzuca ścierką przez otwarte drzwi. Trafia w kuchenny zmywak. Facet ma ewidentnie jakiś ukryty, niewykorzystany koszykarski potencjał.
— To jakiś przekręt, nie widzisz tego? — wpienia się z nieznanych mi powodów. — Mam uwierzyć, że bożyszcze nastolatek ot tak podróżowało sobie metrem akurat gdy ciebie chciało obrabować dwóch rabusiów, a potem ma na tyle wolnego czasu, że nie odstępuje twoich nóg jak dobrze wytresowany pies? Coś tu śmierdzi, Daggie.
— Chłopak ma trochę racji — stwierdza Jules, siedząca przy stoliku.
Wcina swoje ulubione lody o smaku słonego karmelu z kawałkami ciasta na ciasteczka z czekoladą.
— A ja się nie zgadzam. Alex Turner to dobry człowiek — broni go Tara. — Nie raz mówił w wywiadach, że chciałby być jak jego idol, Keanu Reeves. Stąd pewnie akurat jechał metrem. A, że zasmakował mu twój kurczak, to chyba prawda zupełna. Nie trzeba z tym polemizować. Nie znam mężczyzny, któremu nie pociekłaby ślinka od aromatu twojej słynnej marynaty.
— Życie dorosłe wygląda trochę inaczej, dzieciaku. — Harry wbija we mnie swoje błękitne oczy. — A już na pewno żaden mężczyzna nie ścigałby tak kobiety tylko ze względu na jej umiejętności kulinarne.
Moje serce przyspiesza. Harry nie może mieć racji. Jestem o tym przekonana.
— Mylisz się. Nie łączy nas nic poza kuchnią. On chce tylko dobrze zjeść i tyle.
— Dlaczego więc nie zamówi cateringu z „Queue"? — pyta cicho. — Wszystko przecież wychodzi z twoich rąk.
— Ja... — zawieszam się.
Nie chcę przy wszystkich roztrząsać sytuacji materialnej pomiędzy mną a rodzicami, ale gdyby Harry wiedział na czym stoję — a czym zupełnie nie stoję, nie zadawałby takich pytań.
Tylko, że to nie jego wina.
To moja wina.
Z Harrym pracowałam najdłużej i to na nim polegałam ze wszystkim najbardziej. Ten trzydziestolatek był mi bliższy niż Tara czy nawet Jules, a traktowałam go równie koleżeńsko.
Może nadszedł czas, aby bardziej mu się zwierzyć?
W końcu, gdy mnie zabraknie, pomimo pomocy rodziców, restauracja tak naprawdę będzie na jego głowie.
Nagle wpada mi do głowy myśl, że zapewniłam im dobre stawki, ale musiałam zabezpieczyć ich także na przyszłość. Aby nigdy nie musieli wydzierać od rodziców pieniędzy, które ciężko sobie wypracowali.
— Porozmawiamy później, dobrze? Na razie musisz uwierzyć mi na słowo, że z Xandrem nie łączy mnie nic więcej niż chęć pracy dla niego i odrobina wzajemnie uszczypliwego sarkazmu.
— Zaraz kończy się nam okienko pracownicze — rzuca w przestrzeń. — Chcesz porozmawiać po zamknięciu?
— Mam lepszy pomysł. Zrobimy to teraz.
Robię coś, czego nie zrobiłam jeszcze nigdy w swojej sześcioletniej karierze. Podchodzę do drzwi, przekręcam tabliczkę informującą o zamknięciu i odwracam się do zdziwionych kolegów. — Na dziś macie już wolne. Rozejść się — oznajmiam z uśmiechem. — A ciebie porywam.
🐢
— Wiesz, że nikomu z nas nie umknęło, że masz na sobie wczorajsze ciuchy?
Spoglądam po sobie i faktycznie dociera do mnie, że podczas krótkiej porannej wizyty w mieszkaniu się nie przebrałam. Całe szczęście, że wzięłam prysznic u Xandra. Inaczej byłabym zupełnie śmierdzącym kloszardem.
Przynajmniej z wyglądu i zapachu.
— Mówiłam wam już. Do niczego między nami nie doszło. To nie była żadna randka.
— Ale nocowałaś u niego.
— No tak, ale na kanapie — podkreślam.
— Daggie nie jestem kimkolwiek kto miałby prawo cię oceniać. Rób to, co uważasz za stosowne i na co masz ochotę. Ale skoro twierdzisz, że do niczego nie doszło to oczywiście ci wierzę i nie zamierzam już więcej poruszać tego tematu.
— Dziękuję — odpowiadam zadowolona, że postawił granicę poszanowania dla mojej prywatności i nie wypytuje o dalsze szczegóły.
Tara nie miała takiego buforu. W pracy próbowała wyłudzić ode mnie nawet jego adres.
— Mam pomysł. Chodź.
Chwytam jego dłoń i ciągnę go do sklepu z odzieżą, który właśnie mijamy. Wydaje się lekko zaskoczony, ale chyba podoba mu się do czego zmierzam.
Zamiast marudzić, że musi pomagać wybrać mi jakiś strój, Harry od razu buszuje między wieszakami.
Po chwili wraca z czymś w dłoniach.
— Przymierz — mówi podając mi przepiękną ciemnobrązową ołówkową sukienkę z dzianiny.
— Ale tu nie kupię do niej żadnych rajstop.
— Zapomnij o nich. Nie potrzebujesz ich.
— Jestem zbyt blada — zaprzeczam, kręcąc głową.
— Nie wydziwiaj, tylko przymierz. Będzie pasowała do twoich botków na obcasie.
Skoro mówi mi to mężczyzna, to chyba powinnam posłuchać. Oni raczej rzadko wydają modowe opinie, które są bardziej rozbudowane od „podoba mi się" lub „nie podoba mi się".
Zamykam się w przebieralni i szybko przebieram w kieckę. Przy okazji patrzę na cenę, która przyjemnie mnie zaskakuje. Dwadzieścia dolarów za taką kreację to niezbyt wiele.
Sukienka ma długi rękaw i jest wykonana z miłego, miękkiego materiału. Jej marszczony dekolt uwypukla wszystkie skromności, którymi obdarzyła mnie natura, więc daję sukience kolejny plus. Ciemnobrązowy odcień również przepięknie współgra z moimi rudymi kosmykami, które delikatnie kręcą się na końcach.
Wszystko byłoby super — gdyby nie to jak bardzo ołówkowa jest w swojej ołówkowatości.
Mam wrażenie, że opina mnie jeszcze ściślej niż własna skóra. Widać w niej cudownie płaski brzuch, lekko wystające talerze biodrowe, krągłą pupę i przepiękną krzywiznę bioder, ale chyba brakuje mi odwagi, aby unieść ją przy ludziach.
W tego typu ubraniach trzeba chodzić z podniesioną głową i z własnym poczuciem wartości pomiędzy wypchniętymi do przodu cyckami.
Nie mam ani jednego ani drugiego.
— Ta sukienka jest śliczna, ale nie jest dla mnie! — krzyczę do Harry'ego.
— Nie kurczaczkuj, tylko wyłaź i się pokaż.
— Harry, to nie na moje nerwy.
— Chyba nie na moje — mówi cicho.
Boję się, że zaraz sobie pójdzie, więc z bijącym mocno sercem decyduję się wyjść. Niepewnie wychylam się i z zaskoczeniem obserwuję, jak mojemu koledze dosłownie opada szczęka.
— Jeśli jej nie kupisz, ja ją kupię dla ciebie.
Rumienię się, bo ten komplement znaczy dla mnie więcej, niż on zdołałby przypuszczać.
🐢
— Mów do mnie Stewart, gdy nie jesteśmy w pracy. — Przekręca głowę na bok, jakby właśnie myślał intensywniej. — Zresztą mów mi Stewart kiedy tylko chcesz, ale obowiązkowo poza pracą.
Kiwam głową i wgryzam się w lodowego lizaka. Jest przepyszny. Wybrałam ten o smaku mango. Siedzimy teraz nad jeziorem Michigan. Kontemplujemy widoki i zacieśniamy koleżeńskie relacje.
Nie wiedziałam, że Harry — czy raczej Stewart — miał rybki, dwie siostry i niebieski pas w karate. To tylko dobitnie uświadamia mi jak mało czasu poświęcałam swojemu życiu prywatnemu.
Czy ja je w ogóle miałam?
— Dobrze. Stewart — wypowiadam jego imię na próbę.
W moich ustach brzmi to trochę dziwnie, ale on od razu się rozpromienia, a w jego policzkach tworzą się urocze dołeczki.
Otaksowuję wzrokiem jego twarz, dostrzegając jego delikatne piegi, włosy o podobnym odcieniu rudości co moje i bezdennie niebieskie oczy. Jego twarz jest owalna, nie tak ostro kwadratowa jak Alexandra, ale zupełnie przystojna. Stewart jest po prostu bardziej uroczo przystojny, a Xander męsko...
Dlaczego ich porównuję? To niestosowne.
— Rozumiem już dlaczego chcesz podjąć się tej pracy — nawiązuje do naszej wcześniejszej rozmowy.
Kładzie swoją dłoń na mojej, która spoczywa na ławce. W pierwszym odruchu mam ochotę ją cofnąć, ale nie ruszam się. Skoro mnie dotknął, widocznie chce podkreślić, że mnie rozumie.
Dobrze rozumie — skoro splata nasze palce i kciukiem gładzi mnie po przegubie. Obserwuję to w niemym zdziwieniu. Nigdy nie był taki dotykalski.
— Dziękuję. — Podnoszę na niego wzrok i kończę swojego loda.
Bez słowa wyjmuje z moich rąk folię po lizaku lodowym. Trafnie celuje nią do najbliższego kosza. Znów popisuje się swoimi zdolnościami koszykarskimi. To dobrze. Fajnie widzieć, że są ludzie z większą koordynacją ruchową niż moja własna.
— Chociaż jestem trochę zły, że nic wcześniej nie wspomniałaś o swojej napiętej sytuacji rodzinnej. Do diaska! — Wolną ręką przeczesuje swoje piękne włosy. — Nie miałem pojęcia, że wszystkie pieniądze jesteś zmuszona oddawać rodzicom, a potem żyjesz z pensji dużo skromniejszej niż moja własna. Nie uważasz, że to trochę nie fair?
Ma zatroskany wyraz twarzy, a po jego oczach widzę, że bardzo mi współczuje. Chyba nie do końca zrozumiał, co do niego mówiłam.
— Stewart, to nie tak, że mam im to za złe. Tak po prostu jest. Pracuję w rodzinnej restauracji, ale ona nie należy do mnie. To im przynosi zyski i prosperuje na ich majątek. Ja w „Queue" jestem na etacie, jak każdy z was. Dostaję pensję i mieszkam w ich mieszkaniu. To naturalne, że gdy dorosłam, odliczają sobie pewną kwotę do wspólnego budżetu.
— To nie jest do końca normalne. Harujesz dużo bardziej niż są warte twoje tygodniówki.
— Dlatego właśnie ucieszyłam się z oferty Alexandra. To dla mnie prawdziwa szansa na niezależność. Nie będę też skazywała „Queue" na klęskę, bo będę tam wpadać i ogarniać sprawy rachunkowe.
Patrzy na mnie, ale nic więcej już nie mówi — chociaż widzę, że coś ciśnie mu się na usta. Nagle jednak nabiera głębokiego oddechu, jakby chciał powiedzieć coś naprawdę ważnego.
— Myślisz, że może moglibyśmy... — Przerywa mu dźwięk mojego telefonu.
— Halo? — odbieram nieznany numer.
— Co robi moja receptorka sztuki kulinarnej? — słyszę głos Xandra.
— Preceptorka, na żółwika! Zapamiętaj to słowo, bo będzie na umowie, którą sporządzisz — denerwuję się.
— Och, nie martw się, marchewko. Sporządzi ja mój prawnik, ale to jutro. Będę potrzebował do tego większej ilości twoich danych.
— Jak słyszę, mój numer już znasz — mówię cierpko.
Ja nie dawałam mu tak ważnych danych kontaktowych. Wiedziałam, że uczyni z tego nowe źródło denerwowania mnie swoja osobą.
— Od twojej cudownej asystentki z doktoratem o Alexandrze Turnerze. — W tle rozlega się chichot.
Naprawdę nie chcę wiedzieć jak odnalazł Tarę, skoro żadna z nas nie znajdowała się teraz w miejscu pracy. Ten człowiek jest niereformowalny.
— Widzisz? Taki jesteś wolny, że nie masz co robić i szukasz mnie po całym Chicago, a ja po prostu cieszę się chwilowym bezrobociem. Po co dzwonisz? Jeśli chcesz obiadu, to masz dwie zdrowe ręce, masę czasu wolnego i niezatrudnioną — podkreślam to słowo — preceptorkę sztuki kulinarnej, która zaczyna dopiero jutro.
— Jak już przy tym jesteśmy, to jutro rano odbiorę cię z mieszkania rodziców. Spakuj się na kilka dni, bo nie wiem ile potrwa dzień zdjęciowy.
— To on może trwać dłużej niż dzień? — pytam, bo ta terminologia jest dla mnie niezrozumiała.
— A czy godzina zawsze oznacza godzinę? — odpowiada pytaniem na pytaniem.
— W moim świecie: tak.
Wzdycha głośno i cmoka w jakiś dziwny sposób.
— Świat byłby lepszy, gdyby mężczyzna płacący za godzinę faktycznie mógł figlować godzinę a nie do pierwszego...
— Alexander! — wrzeszczę jego imię. — Nie kończ!
Nie widzę jego twarzy, ale jestem przekonana, że uśmiecha się teraz w ten swój łobuzerski sposób. Mam ochotę prychnąć z frustracji wywołanej jego zachowaniem.
— Gdzie ty w ogóle jesteś?
— W pokoju Tary.
Och na żółwika... Przymykam oczy z zażenowania, wyobrażając sobie jak bardzo ukatrupię go jutro zbyt słoną zupą.
— Spokojnie. Podpisuję jedynie wszystkie jej plakaty. Trzeba żyć dobrze z prezeskami własnego fanklubu — precyzuje, a mnie kamień spada z serca. Tara ma raptem osiemnaście lat.
— Dobrze. Rano będę spakowana i gotowa.
— Miło mi to słyszeć.
— A ty zrób coś dla mnie.
— Wybierz sobie coś pomiędzy „wszystko" a „nic".
— Usuń ten numer, bo zamierzam załatwić sobie oddzielny do pracy.
— Mmm... — mruczy. — Chcesz powiedzieć, że będę miał prywatną, gorącą linię?
Boże! Jak ten mężczyzna uwielbia mnie irytować!
— Kończ już.
— Zdecyduj się, marchewko — mówi poważniej.
— Spadaj na drzewo. Lecę!
Kończę połączenie zanim powie cokolwiek więcej, wrzucam telefon do torebki i patrzę na Stewarta, który zapewne słyszał każde słowo.
Nie jestem w stanie pozbyć się wrażenia, że nagle zrobiło się gorąco, chociaż słońce chyliło się ku zachodowi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro