Rozdział 20
Hej! Bardzo dziękuję, że jesteś z Daggie, aż tutaj! ❤
W tym rozdziale wprowadzam nowego bohatera i cóż... trzymam kciuki, że pamiętasz scenę z 3-ego rozdziału, gdzie Dagmarie przypadkowo odpala gorącego audiobooka ;)
Powrót do codziennych obowiązków nastąpił bardzo szybko. Z samego rana jeszcze raz odwiedziliśmy Eloise, która wprawdzie nie powiedziała nic nowego względem nas, ale posyłała tak radosne spojrzenia zarówno mnie jak i swojemu synowi, że raczej musiała zauważyć tą drobną zmianę pomiędzy nami. Korzystając z uprzejmości kucharza, ugotowałam nam crouque madame, więc zjedliśmy pierwszy, wspólny posiłek. Mile połechtały mnie oczywiście komplementy Eloise i narzekania Xandra, że mogłam te jajka nieco bardziej dopieprzyć.
Miło wiedzieć, że te swoje flirty rodem z podstawówki uskuteczniał również przy mamie, a jeszcze milej — że nie grał, bo w pewnym momencie zarumienił się dosłownie jak nastolatek. No może miało to coś wspólnego z reprymendą Eloise odnośnie jego niechlujnego zarostu i garbiącej się postawy — niemniej, był to bardzo serdeczny poranek.
Za to o podróży nie mogę wspominać w tak kolorowych barwach, gdyż tym razem było sporo turbulencji, a Xander obrał denerwującą strategię podkręcania mojego strachu, bo zauważył, że mimowolnie kurczowo chwytałam się jego ramion, bądź uda. Całą podróż szczerzył się jak zwariowany szczeniaczek. Animuszu nie odebrały mu nawet żadne kuksańce, które dostawał, gdy tylko samolot wyrównywał lot.
Prace nad filmem zostały wznowione bardzo szybko, bo ku mojemu zdumieniu, wcale nie zostały przerwane. Okazało się, że reżyser i reszta aktorów oraz ekipy filmowej zjawiali się na planie. Xander wykazał się ogromnym nieprofesjonalizmem, ale gdy obiecał, że pokryje dwukrotność kosztów utrzymania planu zdjęciowego, atmosfera trochę się rozluźniła.
Czułam się tak współwinna, że brakowało skali porównawczej, aby określić gdzie kończyły się te uzasadnione a gdzie zaczynały nieuzasadnione pokłady pokutowania za te przewiny.
Xander natomiast nie okazywał żadnej skruchy — oprócz tej finansowej, nijak nie przejął się konsekwencjami. Żwawo wskoczył na plan i wcielił się w postać, jakby nigdy z niej nie wyszedł.
Nagrywają właśnie kolejny dubel do spokojnej sceny, w której jego bohater leży na kanapie, pali papierosa i kontempluje nad sposobami torturowania swojego, umoczonego w kontakty mafijne, partnera, który nieprzytomnie zwisa z krzesła ustawionego w rogu pokoju.
— Wiesz, że to może zrujnować jego image? — Cinderella cicho szepcze tuż nad moją głową. — Nie wiem dlaczego się urwaliście, ale wiem, że możesz go spokojnie kosztować całą karierę. Nie masz nawet wstydu, co? — syczy wściekle ostatnie zdanie. — On pół życia pracował na swoją pozycję i rozpoznawalność, a wystarczyła jakaś oderwana od rzeczywistości pomoc kuchenna, żeby zamotać mu w głowie.
Spoglądam do góry, gdzie przepiękna kobieta mierzy mnie wręcz nienawistnym wzrokiem. Wygląda zabójczo przepięknie, jednak złośliwość, która od niej bije, bardzo mocno kwasi cały jej obraz w mojej głowie.
— Cindy, naprawdę jest mi przykro, że mieliście dwa dni zdjęciowe wyjęte z życiorysu, ale nie cofnę czasu.
Poprawiam swój biały sweter, który kupiłam na lotnisku. Miał nadrukowaną pardwę — najbardziej symbolicznego ptaka, kojarzonego z Alaską. Nie mogłam się oprzeć tej niewielkiej pamiątce, zwłaszcza, że nie miała żadnych innych stanowych oznaczeń, więc niezainteresowanym, ptak mógł uchodzić za gołębia.
— Dlaczego nie siedzisz w kuchni? Nie jesteś z ekipy filmowej.
Przykładam obie ręce do skroni i powoli rozmasowuję obolałe skronie. Ta kobieta podnosi mi ciśnienie za każdym razem, gdy się do mnie odzywa.
— Xander prosił, żebym tu była i obserwowała jego pracę — odpieram tak spokojnie, jak tylko się da. — A, że wszystko inne mam już przygotowane, mogę z czystym sumieniem sobie na to pozwolić.
Nie muszę się tłumaczyć, myślę. Naprawdę nie powinnam tego robić. Skoro reżyserowi nie przeszkadza dodatkowa osoba cicho myszkująca sobie za kulisami, jej nie powinno przeszkadzać to tym bardziej.
— Może faktycznie popatrz sobie. — Jeszcze bardziej się do mnie przybliża i syczy mi wprost do ucha: — Za chwilę będziesz miała na co.
Ugh! Jestem przekonana, że Cinderella była miłą osobą.
Tylko nie dla mnie.
To jasne, że czuła coś do Alexandra, albo chciała jego uwagi z jakiegoś innego względu. W każdym razie nie potrzebowałam rentgena w oczach, aby wiedzieć, że jest zwyczajnie zazdrosna. Nie zamierzałam być jednak dla niej równie zgryźliwa, gdyż gdybyśmy były zamienione miejscami, ja pewnie również nie czułabym się stuprocentowo dobrze w jej towarzystwie.
— Wspaniale. Tylko proszę użyj odrobiny bezbarwnej szminki nawilżającej, bo Xander ma ostatnio dość spierzchnięte usta. — Ups. Jednak nie mogłam się powstrzymać przed lekkim pstryczkiem w nos.
— Nudy — odpowiada cicho.
Wzruszam ramionami w tym samym momencie, kiedy reżyser oznajmia koniec ujęcia.
— Cindy, wchodzisz! — krzyczy Peter, z fikuśnego fotela reżyserskiego. Jego siedzisko jest szersze, wyższe i wyposażone w podnóżek. Taki mały wykrzyknik wrzeszczący: „jestem tu królem, panem, władcą i ja tu rozdaję wszystkie orzeszki".
Xander zeskakuje z kanapy i od razu rozgląda się po kulisach, ewidentnie szukając mnie wzrokiem. Gdy tylko mnie dostrzega, posyła mi drapieżny uśmiech i uważnie otaksowuje mnie wzrokiem.
Wiem, że nie podejdzie, bo zaraz kręcą kolejną scenę, ale jego energia działa na mnie tak samo, niezależnie od odległości między nami. Moje serce przyspiesza i odrobinę cofam się w tył. A tam... ktoś jest. Odwracam się błyskawicznie, a moje niczym niespięte włosy, uderzają mnie w szyję, gdy kończę manewr.
— Akcja! — rozlega się krzyk.
— Ostrożnie. Trochę tu ślisko — rzuca męski głos, wydany przez właściciela dużego torsu, który staranowałam.
Z tyłu dobiegają nas pomruki i westchnienia bohaterów Xandra i Cinderelli, co tylko dodaje dziwnego zażenowania tej sytuacji.
Mężczyzna, który trzyma mnie za ramię, jest równie umięśniony co Xander, jednak typem urody nie mógłby różnić się już bardziej. Jego krótko ostrzyżone, blond włosy z uwagi na długość, sztywno stoją w górze, a zielone oczy zdają się być prawie identycznego koloru, co moje własne. Może to dlatego poświęcam im zbyt dużo uwagi, gdyż dopiero po chwili orientuję się, że znam tego mężczyznę.
Również jest aktorem. Jednak jego twórczość znam zdecydowanie lepiej, niż swojego szefa. I to chyba może być problemem... Bo tak się składa, że wysoki blondyn jest ostatnio popularnym lektorem do większości znanych książek o mocno erotycznym zabarwieniu.
— Proszę mnie puścić — rzucam dość uprzejmym tonem.
Od razu podnosi obie ręce w geście niewinności i raczy mnie równie uprzejmym uśmiechem.
— Pomyślałem, że przyda ci się odrobina asekuracji. — Wskazuje palcem na podłogę obok moich stóp. — Tu wylało się coś śliskiego.
Spoglądam w dół. Myślę równocześnie o tym, jak dobrze znam ten głos, co o tym, że prawie wdepnęłam w jakąś maź, dziwnie przypominającą tężejącą połać galaretki bliżej niezidentyfikowanego koloru. Dotykam tego czegoś czubkiem buta, a gdy go podnoszę, stwierdzam, że to zdecydowanie galaretka agrestowa.
Co za marnotrawstwo. I faktycznie: niebezpieczeństwo!
— Przepraszam na moment — mówię i nawet na niego nie patrząc, odchodzę.
Doskonale wiem, gdzie znajduje się pomieszczenie konserwatorów. Wyciągam więc mop oraz płyn do mycia podłóg. Napełniam wiadro wodą w łazience, którą mijam po drodze i z całym orężem, dzielnie udaję się na miejsce niesklasyfikowanej przepisem prawnym, zbrodni.
— Jesteś sprzątaczką? — pyta zdziwiony aktor, który ogląda mnie tak, jakby na białym swetrze próbował dostrzec umundurowanie pracownicze. — Może poczekaj, aż skończą kręcić?
— Nie ma potrzeby. W tej scenie i tak będą wycinać oryginalną ścieżkę. Zamiast niej mają wstawić jakiś przebój muzyczny, a wszystkie jęki i stękania, podłożą lektorzy.
— Więc to ta scena... — mruczy blondyn, obserwując obściskujących się Xandra i Cindy.
Właściwie nawet cieszę się, że mam coś innego do roboty. Przynajmniej nie muszę oglądać kolejnej sceny wzajemnego zlizywania potu ze swoich ciał.
Xander miał rację, że ten film coraz bardziej odbiegał od klasycznego kina akcji, z którym był kojarzony.
— Może jakoś pomogę? — pyta znów zwracając się do mnie niezwykle uprzejmie.
— Już skończyłam, ale jeśli bardzo chcesz, możesz popchnąć mop do łazienki. — Sama chciałabym mieć taki mop na kółkach. Nie miałam domu ani mieszkania, ale to nie zmieniało mojej chęci posiadania tego cudu na kółkach.
Ruszam żwawo w kierunku toalet, a aktor chwyta rączkę i równie żwawo podąża za mną.
— Nazywam się Godfrey Bax, a ty?
Parskam cicho śmiechem, ale zaraz przypominam sobie, że powód jest właściwie niedorzeczny, więc staram się opanować.
— Dagmarie Moore. — Otwiera mi drzwi i puszcza przodem. — Ale nie podam ci dłoni, dokąd ich nie zdezynfekuję.
— Aż tak brzydzisz się tej galaretki?
— Nie jej, tylko wszystkich butów, które ją deptały, zanim ktoś ją tam wylał.
— Może i słusznie. — Dziarsko wylewa zawartość plastikowego pojemnika do zlewu, a potem płucze go czystą wodą. — To gdzie z tym, prze pani?
— Do kąta, tam gdzie jego miejsce. — Przyglądam się jeszcze tylko szybko w lustrze i sprawdzam, jak wygląda moja fryzura.
Krzywię się, gdy tylko uświadamiam sobie, dlaczego to robię i od razu wychodzę z łazienki. Godfrey również idzie, jednak wygląda, jakby tym razem zupełnie mu się nie śpieszyło, bo trzyma się kilka kroków za mną.
Gdy docieramy jednak do pomieszczenia gospodarczego, gdzie wskazuję miejsce na odstawienie przedmiotu, mężczyzna staje tak blisko, że czuję się aż niekomfortowo.
— Kim jesteś? — pyta, wpatrując się we mnie intensywnie.
— Dagmarie Moore — powtarzam dobitniej.
— Czy twoje nazwisko powinno mi wszystko wyjaśnić?
Ma na sobie beżowe spodnie w stylu garniturowych oraz sweter, który zdaje się swoją bielą razić po oczach, a już na pewno sprawia, że mój sweterek wygląda na dużo bardziej poszarzały.
— W czym pierzesz ten sweter? — Otwartą dłonią wskazuję na jego klatkę piersiową. — Mój wygląda gorzej, a kupiłam go zaledwie wczoraj. Może więc jest to kwestia proszku do prania?
— Kupiłaś go wczoraj i już go prałaś? — pyta z lekko słyszalną nutą rozbawienia w głosie. — No więc Dagmarie, recepta jest jedna. Nigdy nie pierz białych ubrań.
— Jak to tak? — Marszczę nos, na myśl o jego bezsensownej radzie. — Chcesz mi powiedzieć, że nosisz tę koszulkę raz i zaśmiecasz planetę siedmioma koszulkami tygodniowo? — oburzam się.
— Tylko jeśli są białe — stwierdza z nonszalancją. — Biały ma to do siebie, że dodaje pewności siebie, nawet bardziej niż czarny. Sprawia, że wyglądamy świeżo, czysto, wręcz soczyście. — Wreszcie odstawa mop na puste miejsce. — Poza tym, jeśli ktoś ma odwagę cały dzień spędzić w jasnej odzieży, ma jaja na miejscu. Tego nie da się pominąć. — Zjeżdża wzrokiem na moje usta i uśmiecha się zaczepnie. — Nieprawdaż? — mruczy swoim typowo wizyjnym głosem.
— Czy ty ze mną flirtujesz, Godfrey?
— Przecież to czujesz. — Erotyzm wręcz sączy się z jego głosu.
Opiera dłoń o ścianę tuż obok mojej głowy i mocno napina swój biceps. Jego oczy znów śledzą moje usta, a bezczelny uśmiech, który już rozkwita na jego twarzy sprawia, że się gotuję.
— To, że zawodowo jęczysz, nie znaczy jeszcze, że mnie w jakiś sposób pociągasz — wypalam, a on dosłownie zamiera z niezidentyfikowanym już wyrazem twarzy. — Po pierwsze: jestem zajęta, a po drugie: może i masz atrakcyjny głos, ale podoba mi się on tylko wtedy gdy udzielasz go moim książkowym mężom. A właściwie jeszcze po trzecie to: śmierdzisz. — Mruga zdziwiony. — Mówiłeś, że biel to świeżość i inne takie, ale wylałeś na siebie pół piżmowego flakonu, a to zdecydowanie kłóci się z definicją czystej czy tam soczystej bieli.
Wymijam go pod jego ramieniem.
— Potrzebujesz pomocnej rączki? — Xander odzywa się spokojnie. Patrzę na wejście do ciasnego pomieszczenia i widzę go w makijażu scenicznym oraz sportowych spodenkach, które musiały być pierwszą rzeczą jaką na siebie narzucił po scenach w negliżu. — Z największą chęcią pokażę ci gdzie czeka na ciebie reżyser.
— Boże, Xander, to nie tak jak...
— Nic sobie nie dopowiadam, marchewko — łagodnie, ale jednoznacznie ucina temat.
Godfrey rusza się, bo czuję jak staję za mną. Chociaż wystarczy, że widzę minę Alexandra, która również bardzo jasno mi to sygnalizuje.
Wypuszczam głośno powietrze, bo nie chcę, żeby doszło do jakiejkolwiek eskalacji tej męskiej...
— Powiedziała, że lubi gdy pieprzę jej uszy — gładko oznajmia Bax. Właśnie, żółwik, tej męskiej siły testosteronu. — I to, cholernie dobrze sobie zapamiętam.
Xander się spina, a Godfrey mija mnie, lekko ocierając się o mnie ramieniem.
Rany... To przerażające być w potrzasku pomiędzy dwoma nabuzowanymi samcami.
Alexander od razu robi mu miejsce, chyba żeby jak najszybciej się go pozbyć. Albo odsuwa się, aby nie zrobić czegoś głupiego, bo wygląda jakby rzeczywiście chciał zapoznać go ze swoją ręką. W powietrzu wręcz buzuje napięta atmosfera, a ja nie potrafię wytłumaczyć jej zaczynu.
— Gdybyś ty był dobrym zawodnikiem, ona ani setki innych czytelniczek nie rżnęłyby się z moim głosem. Ja już ją miałem. — Wyzywająco unosi jasne brwi. — A ty?
Doskakuję do Xandra, zanim zdaży się cokolwiek więcej. Obejmuję go mocno i ściskam, on jednak nieruchomo jak skała obserwuje Godfreya, który tyłem powoli odchodzi. Posyła mi na dłoni pocałunek, a Xandrowi tak diabelne spojrzenie, że coś wykręca mi się w żołądku.
Gdy ostatecznie znika z mojego pola widzenia, chrząkam.
— Co, na żółwia, właśnie się zdarzyło?
— Jeśli chcesz mieć jakiś nowy kontakt w branży, to na tego fiuta musisz uważać, marchewko — mówi Xander, wciąż nie wypuszczając mnie ze swoich objęć. — To chuje najgorszego sortu.
Przytulam go mocno po raz ostatni, zanim go puszę. Patrzę w jego zdenerwowane oczy, nie rozumiejąc jego zazdrości.
— Nie słyszałeś co powiedziałam Godfreyowi? Jasno zaznaczyłam, że jestem zajęta. Nie musisz się denerwować, gdy w mojej okolicy kręci się jakiś mężczyzna. — Splatam z nim palce i ciągnę go w kierunku mojej kuchni. — Zresztą, chyba nie myślisz, że wszechświat postanowił nagle obdarzyć mnie uwagą jakiegoś trójkąta romantycznego. Takie rzeczy dzieją się tylko w książkach, a ty jesteś wystarczającym hemoroidem. Z pewnością nie potrzebuję drugiego.
— Nie przyrównuj mnie, z łaski swojej, do żylaków w dupie.
— Z dupy — koryguję. — One wychodzą przywitać się ze światłem.
Xander obejmuje mnie pod pachami i odrywa od ziemi. Piszczę, a on po prostu sadza mnie na swoich barkach. Przytrzymuje moje kostki, a ja chwytam oboje jego uszu. Skoro chce już robić za konia, to niech przynajmniej da się nim sterować.
— Myślę, że mamy pilniejsze tematy do rozmowy, niż bolesne choroby.
Bolesne choroby? A skąd ty wiesz, czy taki hemoroid boli, co? Czyżby Xander miał problemy z żylakami odbytu?
Nabieram powietrza, gotowa na kolejną turę pytań. Mężczyzna raczej na pewno wyczuwa mój zamiar, bo zaraz rusza do biegu, a ja wybucham radosnym śmiechem, bo rytmicznie podskakuję do góry, jakbym faktycznie siedziała na koniu.
🐢
— Gdzie Chuck? — pytam, wcinając swoje gofry z bitą śmietaną i lodami brzoskwiniowymi.
— Wziął kilka dni wolnego, aby pobyć z rodziną. Co dodałaś do tych lodów? — pyta pałaszując swoją porcję. Gdy spróbował ich po raz pierwszy, stwierdził, że na deser chce zjeść tyle ile tylko ich zrobiłam.
Całe szczęście — trafnie przewidziałam jego łakomstwo i przygotowałam racjonalną ilość tego przysmaku. W dodatku pozbawionego białego cukru.
— Pięć brzoskwiń, trzy łyżeczki miodu i sto mililitrów śmietanki. Brzoskwinie zamroziłam, dolałam do nich śmietanki, zblendowałam, wlałam do pojemnika. Po godzinie ponownie je zblendowałam i włożyłam na kolejne trzy do zamrażarki. Trudny przepis. Wymagał niezwykłej uwagi, aby wyszły z niego lody. Pracowałam w pocie czoła cały ranek, doskonaląc recepturę i obierając brzoskwinie zgodnie z morskimi pływami i w tempie wiejącego wiatru.
— Mhm... To dlatego czuć w nich powiew świeżości. Obejrzałaś całe Discovery Channel, żeby ukręcić dobre lody. To misja godna podziwu. Jeśli następnym razem będziesz robić zielone o smaku UFO, postaraj się nie zgubić szczęki przy próbach dostosowania obrotów miksera do wirówki przeciążeniowej dla astronautów.
Kopię go pod stołem.
— Ej! — Buntowniczo zagarnia swoją łyżką odrobinę lodów z mojego talerza. — To na rany. Nie możesz mnie bić, bo będę musiał pudrować nogi i cholera jasna mnie strzeli, jeśli ubrudzę przy tym swoje nowe, ulubione skarpetki.
Spoglądam pod stół, ale on ma zupełnie gołe nogi.
— Nie mówiłem, że mam je teraz na sobie, ale cieszę się, że tak słodko się schyliłaś. Co zobaczyłem, to moje. — Uśmiecha się, a ja przyciskam ręce do dekoltu, który przy schylaniu pewnie odsłonił odrobinę koronkowego biustonosza. — Możesz pocałować bolące miejsce, nie obrażę się.
— Przestań się ze mną droczyć. Lepiej powiedz mi o co chodziło z tym całym Godfreyem — marudzę.
— Co za durne imię — wzdycha. — Ale cóż zrobić. Jedni są boscy, a inni muszą nadawać boskości swoim imionom.
— Ale... — po mojej twarzy roztacza się przyjemny uśmiech — wiesz, że to jest prawdziwe imię? Oznacza „boski pokój" i nie jest wymyślonym pseudonimem.
— Tak? — pyta niespecjalnie przekonany. — A skąd to wszystko wiesz, marchewko?
Rumienię się na wspomnienie głosu, który nie raz i nie dwa czytał co pikantniejsze partie tekstu, wyciągnięto rodem z mojej własnej fantazji.
— Jest dość znanym lektorem i po prostu czytał większość książek, któryvh akurat słuchałam — przyznaję dziwnie speszona.
— Tych książek? — Kolanem naciska na moje oba, które są teraz bardziej złączone niż powinny. — Tego porno, którego słuchasz w wolnej chwili?
— Tak. Słucham tego, bo książkowi bohaterowie zawsze sprawiają, że ich kobieta czuje się bezkreśnie doceniona i czczona. To takie miłe, że można doświadczyć tego chociażby w fikcyjnym świecie. — Mój głos pewnie piszczy oktawę wyżej, ale jestem dumna, że powiedziałam wszystko zgodnie z prawdą i to pod presją nacisku jego kolana.
Kiwa głową, a potem knykciami wybija jakiś nieznany rytm o blat stolika.
— Oględnie mówiąc: nie lubimy się.
Prostuję się, nagle zaciekawiona.
— Przecież jest z innej branży. Nie wiedziałam nawet, że się znacie.
— Też brał udział w castingach do „Psa na Bakier" — wyjaśnia. — Przeszedł wstępne, jednak w ostatecznym starciu, reżyser zdecydował się obsadzić mnie. — Parska krótkim śmiechem, a na jego twarzy widoczna jest drobna ironia. — Jeśli jest tu, to nie przypadkiem. Idę o zakład, że jakoś wkręcił się do kolejnej części.
— O, żółwiku! Co ty mówisz?!
— Tak działa ten świat, Daggie. Seria świetnie się przyjęła, ale sama widzisz w jakim kierunku zmierzają scenarzyści. To chyba logiczne założenie, że skoro erotyka zaczyna buchać z ekranu, będą chcieli dodać kolejną męską postać. Bohatera ze snów wykreowanych w damskich umysłach. — Oblizuje czystą już łyżkę. — I uszach.
Patrzy na mnie, jakby oczekiwał, że coś powiem, ale ja czuję się zbyt winna tego, że twórczość Godfreya znam lepiej niż dorobek mężczyzny siedzącego przede mną.
— Chyba chciałabym obejrzeć jakieś filmy z twoim udziałem — przyznaję niepewnie. — Czuję się potwornie, z tym, że tak długo to odwlekałam.
— Żartujesz? — wypluwa zdziwiony. — Daggie. — Chwyta moje palce w obie dłonie. — Nie musisz czuć się zobligowana do oglądania czegokolwiek, tylko dlatego, że słuchałaś audiobooków z udziałem tego kutasa. Nie czuję się przez to gorzej, rozumiesz?
Osz, żółwiczasty grzbiecie! Ja bym się czuła. Gdy wyobrażę sobie podobną sytuację, w której Xander nie widział żadnego z moich filmu, ale z wypiekami na twarzy słuchał zalotnie czytanego audiobooka przez Cinderellę, od razu robi mi się niedobrze.
— Nie mówisz tego tylko dlatego, żebym poczuła się lepiej?
— Nie. Masz prawo słuchać i oglądać co tylko chcesz. Oczywiście — dodaje prędko — gdy już obejrzysz coś mojego, narcystycznie marzyłbym, żeby ci się chociaż odrobinę podobało, ale to nadal twój wybór i opinia. Nie zamierzam jej kształtować ani na nią wpływać. Zależy mi na twojej szczerości, marchewko. Nawet jeśli oznacza to, że w moim towarzystwie będziesz słuchała porno książek. — Lekko się krzywi, ale słowa wypadają z jego ust bez żadnego zająknięcia czy nieprzyjemnych emocji. — Chciałbym jedynie, żebyś na niego uważała.
— Dlaczego mam na niego uważać? Poradziłam sobie z nim bez problemów. Nie dobierał się do mnie, ani nic takiego. Gdy przekroczył moją granicę, jasno mu to zakomunikowałam, a on odpuścił.
Xander odrobinę smutnieje i krzepiącym gestem kilka razy ściska moje palce.
— Widzisz, marchewko, to jest podstawowe minimum — odrzeka spokojnie. — Każdy powinien szanować granice drugiej osoby, niezależnie od płci. To, że postrzegasz to jako dobry omen a nie oczywistość, oznacza, że mamy przed sobą długą drogę, aby uzdrowić twoje standardy.
Uzdrowić? Powieka nerwowo mi drga. Nie potrzebuję leczenia! Jestem zupełnie świadoma, że wieloletnie przebywanie w przemocowym domu naznaczyło mnie pewną traumą, ale to nie znaczy, że trzeba mnie od razu kurować. Kurczę, to, że mam trochę inne doświadczenia z męskim wzorcem, nie czyni mnie ofiarą. Czuję się całkiem ok. Nie potrzebuję litości. Nie od niego.
— Przestań mówić o mnie jak o chorej osobie — syczę. Niemal w tej samej sekundzie, gdy kończę wypowiadać te słowa już ich żałuję. — Xander, wybacz. To było zupełnie niepotrzebne.
On okrąża stół i przystawia sobie drugie krzesło tuż koło mojego. Siada na nim, a nasze łydki się stykają, gdy ramieniem przyciąga mnie tak blisko siebie, jak pozwalają mu na to podłokietniki między nami.
— Nie powiedziałem tego, bo uważam, że potrzebujesz przewodnika w kontaktach damsko-męskich. Tego nie powiedziałem — podkreśla dobitnie. — Miałem na myśli jedynie to, że ten psi chuj nie podszedł do ciebie przypadkiem.
— Nie? — pytam dość tępo.
— Chyba nic nie dzieje się w życiu przypadkiem — wzdycha głęboko, a moja głowa unosi się wraz z jego piersią. — Pamiętasz, co robiłaś, gdy do ciebie podszedł?
— Zostałam cofnięta kilka kroków w tył przez intensywność twojego spojrzenia — odpowiadam zgodnie z prawdą. Jednym palcem delikatnie kreślę losowe wzory po jego ramieniu.
To niesłychane, jak szybko potrafią zacieśnić się ludzkie więzi, gdy całkowicie obnażymy się przed drugą osobą. Zaledwie wczoraj w moim życiu nastąpił emocjonalny przełom, a już dziś nie miałam problemu, żeby ot tak się do niego przytulić.
Może podświadomie szukam fizycznego kontaktu, aby urzeczywistnić jego istnienie? Czytał mój pamiętnik. Wie o tym wszystkim, co latami ukrywałam przed kimkolwiek. Wątpiłam, czy nawet mama była świadoma wszystkich sytuacji, które miały miejsce w przeszłości.
Mama...
Tęskniłam. Chciałam usłyszeć jej głos. Zapytać, jak minął jej dzień i uraczyć jakimś dobrym smakołykiem, który stworzyłabym własnymi rękami. Pewnie chętnie posłuchałaby o kulisach kręcenia tak dużej produkcji filmowej. To na pewno byłby dla niej ciekawy temat do rozmowy.
— Rozumiem.
Xander kciukiem pociera moje ramię.
— Co takiego, marchewko?
— Podszedł do mnie, bo zobaczył jak na mnie patrzysz. Jedyne czego chciał to wkurzyć ciebie, prawda?
— Myślę, że bezpiecznie jest przyjąć taką właśnie wersję — odpiera miękko. — Nie każę ci jednak go unikać. Jeśli spotkacie się jeszcze na planie, rób to na co masz ochotę, Daggie. Rozmawiaj z kim chcesz. Żartuj z kim chcesz. Proszę jedynie o to, żebyś miała na uwadze, że nie każda atencja, którą otrzymujemy powstała z właściwych pobudek i uważała na siebie. Tylko tyle. I aż tyle, tyciu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro