Rozdział 2
Dzień dobry! Jesteś ciakaw, co tym razem, wyżółwikowało się u Daggie?
Serdecznie zapraszam Cię na kolejny rozdział. Będę ogromnie wdzięczna, jeśli podzielisz się ze mną swoją opinią w komentarzach – dzięki temu będę miała unikatową szansę spojrzenia na bohaterów z Twojej perspektywy. ❤️
Życzę cieplutkiego dnia, jeśli masz możliwość, zjedz dziś coś dobrego (tym również możesz narobić mi smaka 😉).
Rozdziały będą pojawiać się systematycznie we wtorki i w soboty.
Nie wyspałam się kompletnie, ale przynajmniej na targu staroci udało mi się kupić przepiękną, starą kasę sklepową, która będzie zdobić naszą ladę.
Zdobyłam ją za takie grosze, że wyszło właściwie półdarmo. Jedynym problemem było dostarczenie jej do restauracji. Gdy wytłukłam się z nią przez pół miasta, stłukłam dwa palce u stopy i rozerwałam ulubione rajstopy z kocimi łebkami nad kolanami — dotarłam do celu podróży.
Rodzinnej restauracji o wdzięcznej nazwie „Queue". Firmie prowadzonej w duchu sześćdziesięcioletniej już tradycji — gotujemy, co akurat umiemy najlepiej. W ten sposób w naszym menu od dziesięcioleci gościły te same potrawy, które ściągały tłumnie klientów. Na naszego kurczaka pieczonego w piwie przychodzili licznie studenci, licealiści czy ludzie wracający metrem do domu.
Nasz lokal był świetnie usytuowany. S. State Street to bardzo ruchliwa ulica z mnóstwem budynków użytku publicznego jak sąd, szkoły, teatr czy chociażby Park Milenijny.
Wiedzieliśmy, że dobre danie obiadowe lub świeża kanapka na własnoręcznie wypiekanym chlebie zapewnią nam kolejki.
I tak też było. Do „Queue" zawsze była jakaś kolejka — chociażby kilkuosobowa w lokalu.
— Przepraszam państwa! — krzyczę, próbując przejść przez drzwi. — Proszę zrobić mi miejsce, mam ciężką kasę!
Niestety nie do końca widzę, czy nikogo nie staranuję, bo skupiam się na tym, aby nie zrzucić nikomu metalowego pudła na nogę.
Toteż przechodząc przez drzwi trącam wysuniętą szufladą, zdenerwowaną klientkę.
— Każdy z nas czeka w kolejce! — pokrzykuje jakiś męski głos.
— To świetnie! Mamy dziś pyszne kanapki z pieczonym kurczakiem. To specjalność szefowej!
Sapię jak rodząca kobieta i ostatkiem sił wrzucam kasę fiskalną za próg restauracji. Dumna z siebie staję w pozie superbohaterki i rozglądam się po wnętrzu restauracji.
Wszystkie stoliki są zajęte, zaś Harry w dużym skupieniu obsługuje płatności.
Jules i Tara pewnie krzątają się w kuchni, krojąc więcej kurczaka, którego szykowałam wczoraj wieczorem, aby dziś spokojnie móc udać się na targ.
— Niechże pani to przesunie z łaski swojej — odzywa się jakiś niewysoki klient. W ręku trzyma kubek z kawą a w dłoni zapakowaną kanapkę z peklowaną wołowiną. — To wysoce niekulturalne. Młodzież — cmoka, mijając mnie w wejściu.
To może byś mi pomógł, skoro takiś mądry. Ja jestem cherlawą strongmenką.
— Dawaj, razem to przesuniemy — słodki głos Tary rozbrzmiewa po mojej prawej.
Razem przepychamy kasę na zaplecze.
To kochana dziewczyna, pełna słońca i wigoru. Z pochodzenia jest Nigeryjką, a bujnych kształtów zazdrościła jej niejedna kobieta. Przepiękne afro ma ścięte tuż za uchem, przez co wygląda jakby chodziła w czarnej aureolce.
Mogłaby zostać modelką, jednak ona uparcie twierdzi, że marzy jej się kariera aktorki. Nawet ostatnio dostała jakiś mały epizod w serialu medycznym. Wszyscy mocno trzymamy za nią kciuki. Dorabia u nas po szkole i zbiera na wymarzone studia aktorskie na Juilliard.
— Co się stało z twoimi rajstopami?
— Wiem, to moja ostatnia para — krzywię się.
— Może to i dobrze. — Tara wzrusza ramionami. — Zdejmij je i wyeksponuj nogi. Masz przepiękne kończyny.
— Ale jestem w pracy.
— Gdzie sobie szefujesz. Przecież sama się nie wyrzucisz. — Klepie mnie po ramieniu. — Jak ty dałaś radę dojść tu z tą kupą złomu? Kręgosłup można na tym złamać.
— Była tania — rzucam, jakby to był najważniejszy argument do wykorzystania. — Starczyło mięsa?
— Właśnie się skończyło — odpowiada Jules, która akurat przyszła do nas z kuchni. — Chcesz ją od razu postawić na ladzie?
— Tak.
To dobry pomysł. Postawimy ją tam i już nigdy więcej nie będę musiała jej dźwigać.
Jules to rumiana blondynka o mięsistych kształtach. Sama siebie nazywa bizonicą, bo twierdzi, że jest silniejsza niż niejeden chłop, jednak po prawdzie prędzej byłabym w stanie stwierdzić, że mało który facet jest silniejszy od niej.
Ona po prostu miała krzepę. W dodatku kochała swojego berneńczyka — Misia — więc całkiem dobrze się składało.
Jules z łatwością chwyta kasę i nie zawracając nikomu głowy w kilku krokach zanosi ją na sklepową ladę.
Truchtam w jej cieniu jak małe dziecko, ciesząc się, że całą zakupową wyprawę mam już za sobą.
— Cześć, Rudolfie — wita się ze mną Harry, jednocześnie obsługując klientelę.
— Spadaj stąd. — Przepycham go biodrem i przejmuję prym za ladą. — Dzień dobry, co mogę podać?
🐢
— Rety, ale się zmęczyłem.
— Ty się zmęczyłeś? Spójrz na mnie! — wzdycham z rozkoszą.
Mamy właśnie godzinną przerwę w funkcjonowaniu restauracji i wszyscy usiedliśmy do wspólnego obiadu.
— Właśnie widzę. Poszło ci oczko — stwierdza Harry.
— Żeby tylko jedno. — Odchylam się na krześle i padam prawie trupem, gdy widzę, jak wielkie dziury mam w rajstopach. — To bardziej gołe nogi niż nogi w rajstopach.
— Dlaczego ich nie zdejmiesz?
— To samo jej mówiłam — wtrąca Tara pomiędzy kęsami makaronowej uczty.
Harry to tak naprawdę Stewart, ale wszyscy nazywamy go tak, bo jest niezwykle ryżym i w dodatku przystojnym mężczyzną. Wygląda jak królewicz wyciągnięty z bajki. W dodatku to najmilszy facet, jakiego znam w całym swoim życiu. I parzy najlepszą kawę w mieście — a to niezaprzeczalne źródło wielu napiwków, dlatego został naszym Harry'm.
— Nie macie zapasowych rajstop?
Obie dziewczyny przecząco machają głowami.
— Jakie chcesz? Skoczę do sklepu i ci kupię.
— Naprawdę? — rozpromieniam się.
— Jasne. Z chęcią rozprostuję nogi.
— Kartę mam w lewej kieszeni torebki. Dziękuję.
— Mhm... — mruczy, szybko kończąc swoja porcję makaronu. — Wyjdę od zaplecza. Tłum jest strasznie wielki. — Wskazuje kciukiem na wejście główne.
— Wychodzę dziś wcześniej — stwierdza Jules. — Pamiętacie o tym, prawda?
— Pewnie, że tak. Jutro liczę na wszystkie szczegóły.
Jules ma dziś wieczorem zaplanowaną randkę z Alice — miejscową bibliotekarką. Wszystkie jesteśmy żądne plotek, bo nikt z naszej czwórki nie wiedzie szczęśliwego życia uczuciowego.
Nagle dobiegają nas strasznie jazgotliwe piski oraz pukanie w główną szybę.
— O, w pieczarę! — przeklina Tara, a z jej widelca makaron zsuwa się na talerz. — Patrzcie kto stoi za drzwiami!
Odwracam się z pełnym brzuchem i dostaję tiku nerwowego. Moja powieka zaczyna żyć własnym życiem.
Przez szklane drzwi macha do mnie pieprzony Alexander Turner i jeszcze bezczelnie wskazuje na klamkę.
A co mu się nie podoba na zewnątrz? Ma szalone grono rozwrzeszczanych fanek, które ciągną go za kurtkę, spodnie i cholera wie co jeszcze — może im też wcisnął kit o dwudziestodolarówce w tylnej kieszeni.
— To która z nas otwiera? — pyta rozemocjonowana Tara. — Mogę ja? Proszę, proszę, proszę! O matko, jestem jego pierwszą fanką.
— Mamy przerwę. To nie instytut filmowy, że mamy otwierać swoje podwoje bo u ich bram stoi jakiś aktor — wyłuszczam kąśliwie swoje zdanie.
— Wyniki sprzedażowe nam podskoczą!
Tara z tym zdaniem na ustach, poprawia szybko swoją sukienkę i mknie w podskokach aby wpuścić swojego idola.
Na sekundy ogłusza nas kakofonia krzyków, gdy Xander wchodzi do środka, a potem stukot nosów rozbijanych o zamknięte drzwi.
— O, mój Boże! O, mój Boże! O, mój Boże! O, mój...
— Tara — napominamy ją razem z Jules.
Wydaje się strasznie skrępowana, ale wyciąga swoją drżącą dłoń, którą Xander kurtuazyjnie całuje w przegub, a za drzwiami rozlega się zbiorowe westchnienie.
Czy tam masowe omdlenie stulecia.
— To zaszczyt! Jestem ogromną fanką. Uwielbiam twój występ w „Psie na Bakier" a już najbardziej scenę, gdy jako ostatni czysty glina walczysz z całym posterunkiem skorumpowanych świń!
— Chodzi o scenę, w której zdejmuję górę uniformu, aby nie krępować swoich ruchów?
— O, tak! — wzdycha rozanielona Tara. — Wyjąłeś mi to z ust.
— Miło mi. Alex Turner — przedstawia się.
— Wiem — odpowiada tak namiętnie, że aż dziwię się, że jeszcze się na niego nie rzuciła.
— To Tara — przedstawiam ją. — A to Jules. Jest jeszcze Harry, ale na chwilę wyszedł.
Tara wciąż nie puszcza jego dłoni i patrzy się na niego jak na jakieś bóstwo.
— Cześć, marchewko — szczerzy zęby w uśmiechu.
— Ech, jesteś mało oryginalny.
Odwracam się do stołu i zabieram za dalszą konsumpcję.
— Co jecie?
— Makaron w sosie beszamelowo-szpinakowym na szalotce z krewetkami i odrobiną papryczki chili — odpowiada od razu Nigeryjka. — Chcesz trochę? Nałożę ci.
Zrób mu przy okazji operację migdałków językiem.
— Obsłuże się, dzięki.
Słyszę jak odsuwa sobie krzesło obok mnie, przez co jeszcze bardziej łapczywie jem makaron. Wygląda to pewnie nieestetycznie, ale przynajmniej nie muszę już z nim rozmawiać.
— Wczorajszy kurczak był niedoprawiony.
Krztuszę się wielką kulą glutenu.
— Nie wiedziałam, że znacie się na tyle, że już próbowałeś jej popisowego dania — mówi Jules.
— No właśnie — wtrąca widocznie zazdrosna Tara.
— Jak to niedoprawiony?! — wykrztuszam pytanie razem z resztą nadgryzionego makaronu.
Może wygląda to nieelegancko, ale nie będę ryzykowała życiem, bo przypadkiem komuś wydam się niezbyt kulturalna.
— Zwyczajnie. Zabrakło tymianku.
Wciąga makaron i mruczy z zachwytem. Ten widocznie mu smakuje. A moje dzieło popisowe, płodność mych rąk i artyzm kubków smakowych już go nie zachwycił?
— Nie prawda. Dodałam go.
— Może za mało — odpowiada pomiędzy kęsami.
— Ona zawsze dodaje wszystkiego w punkt — broni mnie Jules.
— Może tym razem jej nie wyszło? — pyta Tara ze zbyt słyszalną nadzieją w głosie.
— Młoda! Przeginasz — upomina ją Jules.
— To jak z tym kurczakiem?
Xander nachyla się w moim kierunku i budując napięcie oblizuje soczyste usta.
Soczyste od sosu... nie żebym patrzyła na jego usta.
— Przepyszny — szepcze, a w moich uszach brzmi to jak pieszczota.
Chyba nawet mój kręgosłup by się ze mną zgodził w tej kwestii.
— To czemu mnie niepotrzebnie straszysz?
— Straszę? Aż tak liczysz się moim zdaniem, że przejmujesz się moją opinią?
— Przejmuję się opinią każdego niezadowolonego klienta.
— Ale ja nic jeszcze nie kupiłem, marchewko.
— Przestań mnie tak nazywać — charczę.
— Zmuś mnie.
Przez chwilę mierzymy się na spojrzenia. Kątem oka widzę, jak Tara niepostrzeżenie wsuwa kilka serwetek do biustonosza. To mnie dekoncentruje i przypadkiem zjeżdżam wzrokiem na tatuaż wystający spod dekoltu jego bluzki.
— To koza — podsuwa rozwiązanie zagadki.
— Dlaczego?
— Bo to jego chiński znak zodiaku — wtrąca się Tara. — Nie czytasz gazet?
— Po co, skoro mam speca od zadań specjalnych?
Mile połechtana komplementem, dopowiada:
— Poproś, żeby powiedział ci co oznaczają te pętle na jego przedramieniu.
— On tu siedzi — odpowiadam.
— Powiedz jej, Alex.
— Wiesz co, Taro? Ty pewnie opowiesz tę historię o wiele lepiej. — Opiera się na krześle i daje jej pole do snucia opowieści.
— Alex ma własną teorię odnośnie całości. Uważa, że najpierw rodzimy się jako całość, a dopiero później, przez resztę życia, odkrywamy całego siebie. Stajemy się kompletną wersją. Stąd ta cienka obwódka oznaczająca narodziny i druga będąca wyrażeniem naszej kompletności. Obie linie są pełne, lecz każda jest inna. Pierwszą dostajemy w komplecie z genami rodziców. Drugą tworzymy zupełnie sami.
Spoglądam na niego odrobinę inaczej. Nie posądzałabym go o takie przemyślenia filozoficzne, ale jego punkt widzenia jest dość klarowny. To sobie zawdzięczamy swój prawdziwy całokształt.
O ile to są jego prawdziwe przemyślenia i pismaki nic nie nadinterpretowały.
— To ładna przypowieść.
— Może usłyszysz kiedyś więcej — mówi enigmatycznie.
— Jestem! — rozbrzmiewa głos Harry'ego.
Zaraz potem wyłania się od strony kuchni i przystaje zdziwiony.
— To twój brat?
— Co? Ależ nie! — śmieję się. — To Harry, moja prawa ręka. Dosłownie.
— Alex Turner — przedstawia się i macha mu ręką.
— Spoko — odpowiada zdawkowo. — Dagmarie, były tylko czarne.
Wciska mi do ręki opakowanie z cienkimi rajstopami. Mają nadrukowany wzór drobnych serduszek.
— Jesteś cudowny, dziękuję!
Cała się rozpromieniam i z uśmiechem na twarzy biorę od niego paczuszkę. Śmigam do łazienki, aby się przebrać.
Staję na toalecie, aby zobaczyć w lustrze jak wyglądają teraz moje nogi i jest to cudowny widok. Czarne rajstopy dobrze współgrają z białą, swetrową sukienką. Jest dość opięta jak na mój styl, ale ubrałam się tak specjalnie, wiedząc, że to podwoi moje szanse na porannym pchlim targu.
Zadowolona z efektu wracam do towarzystwa.
— Ślicznie wyglądasz — komplementuje Harry.
— To faktycznie ładna kompozycja — zgadzam się z nim.
Alexander prycha głośno. Mrużę oczy i spoglądam na niego wojowniczo.
— Coś ci się nie podoba?
— Nie jesteś moją szefową, więc nie zamierzam ci się podlizywać, ale nie zgadzam się z rudym.
— Przecież wygląda ładnie — dodaje Jules.
— Ale nie wygląda ślicznie.
— Spierdalaj — burzy się Harry.
— Ona cała po prostu jest śliczna. Cokolwiek nie miałaby na sobie, albo czego by nie miała: zawsze będzie wyglądać ślicznie, bo to ona nadaje blasku ubraniom. A w tym komplecie wygląda jak słodka beza, którą ma się ochotę schrupać.
Na żółwika! Płonę krwistym rumieńcem i patrzę się w podłogę. Przeczesuję włosy, żeby cokolwiek zrobić z rękoma, gdyż czuję się niekomfortowo.
— Hmm... chyba musimy już otwierać.
— Dokładnie. Godzina dla personelu minęła — podkreśla Harry. — Super, że wczoraj zadbałeś o jej bezpieczeństwo, ale mamy teraz ręce pełne roboty, więc mógłbyś już tak powoli wybywać.
Czyli rozmawiali o mnie, podczas mojej nieobecności. Niczego innego się nie spodziewałam.
— Dopiero będziecie mieli — posyła mu zawadiacki uśmiech. — Czego macie najwięcej na stanie? — zwraca się do mnie.
— Szarpanej wołowiny na kanapki, sałatki z kozim serem i grejpfrutowej rozkoszy.
— Uznaj, że masz już pustki na stanie, marchewko.
Mruga do mnie okiem, szybko żegna się z resztą i sprawnie wychodzi wprost do rozwrzeszczanego tłumu. Błyskają flesze, a jazgoczące zastępy kobiet odprowadzają go do jego motoru. Gdy tylko odjeżdża w tumanach palonej gumy, tłum jak jeden mąż odwraca się i szarżuje na naszą restaurację.
Bez kolejki.
Po prostu wpada do nas masa, głodnego wrażeń ludu.
— Na stanowiska — komenderuje zabawnie Harry i pędzi w stronę lady.
— Poproszę kanapkę z szarpaną wołowiną, sałatkę z kozim serem i mnóstwo grejpfrutowej rozkoszy! — krzyczy nastoletnia klientka, która rzuca na kontuar gotówkę. — Najlepiej potrójnie!
— Dla mnie też!
— I dla mnie!
— Musi starczyć dla mnie!
A my przywlekamy na nasze twarze firmowe uśmiechy.
🐢
Znów zamykam sama. Zwolniłam Tarę i Harry'ego tuż po zamknięciu, aby mogli chociaż odrobinę odpocząć i zabrałam się za sprzątanie sklepu. Jak zwykle włączyłam sobie przyjemnego audiobooka o bardzo ognistej treści i z wypiekami na twarzy ogarniałam to pobojowisko.
Dopiero gdy zamykałam, zobaczyłam, że na zewnątrz ktoś czeka oparty o swój motor.
— Chyba jednak nie masz tej roboty, skoro całymi dniami za mną ganiasz.
— Tym razem chcę być całkowicie pewien, że wrócisz do domu bezpiecznie.
— To ostatnim razem nie byłeś?
— Nie. Widziałem tylko jak weszłaś do budynku.
O, nie facet. Nie dam się nabrać na takie gierki. Nie ze mną te numery.
— Moje majtki całkiem nieźle się mnie trzymają.
Brzęk kluczy towarzyszący mi przy zamykaniu drzwi do restauracji jest niczym w porównaniu z jego dźwięcznym śmiechem. Mam wrażenie, jakby ktoś włączył dodatkową latarnię i sprawił, że jej blask dodaje mi energii.
Jego śmiech nie powinien robić ze mną takich rzeczy.
— Zabawna jesteś. Nie podrywam cię, marchewko.
— No pewnie, że nie. Nie jestem znaną aktorką z pierwszych stron gazet.
— Myślisz, że interesują mnie tylko sławne kobiety?
— To byłoby logiczne. — Podaje mi kask. — Taką mnie zaraz oskarżyłbyś o chęć wzbogacenia się twoim kosztem.
Kręci głową, jak gdyby zawiedziony moim tokiem rozumowania.
— Masz mnie za tak płytkiego człowieka?
— Nie znam cię. — Wzruszam ramionami — Nie muszę cię mieć za nikogo.
— Masz trochę czasu?
— Nie. Muszę wracać do domu, wyspać się bo jutro czeka mnie powtórka z rozrywki.
— Nikt z rodziny nie pomaga ci w prowadzeniu restauracji? Czytałem, że biznes jest w waszej rodzinie już trzecie pokolenie. Może mogłabyś oddać trochę pracy rodzicom. Ta mania kontrolowania wszystkiego popchnie cię kiedyś na manowce.
— Ty też nic o mnie nie wiesz, ale do wypowiadania się na mój temat to jesteś pierwszy — syczę, wsiadając na motor za nim.
Obejmuję go mocno w talii. Odrobinę skacze mi puls, bo nigdy, przenigdy nie dotykałam tak umięśnionego mężczyzny.
Słodki żółwiku! Z niego można zrobić tarkę do żółtego sera.
— Proszę, odwieź mnie do domu. Jestem naprawdę bardzo zmęczona — szepczę w jego kark.
Ma takie ładne kręcone włosy. Zafascynowana obserwuję jak przez całą drogę podskakują i falują wprawione w ruch falami powietrza.
Turner cicho zatrzymuje się pod moim apartamentowcem i przez chwilę przyciska moje palce do swojego brzucha. Czuję się z tym odrobinę niekomfortowo.
— Chyba mogę już zejść, prawda?
— Nie masz ochoty na więcej? — odpowiada pytaniem na pytanie.
— Więcej? — Marszczę nos nie rozumiejąc. — Przecież odwiozłeś mnie do domu. Nie chcę jechać nigdzie indziej.
Klepie mnie po łydce co odczytuję jako znak, że mogę się zbierać.
Kiedy ściągam kask mam mieszane poczucie winy. Specjalnie pofatygował się, aby bezpiecznie dostarczyć mnie pod dom, a ja ciągle daję mu jakieś pstryczki w nos.
Tylko czemu miałby się przejmować taką mną? Lepszych kobiet znajdzie na pęczki gdziekolwiek indziej.
— Dagmarie — zaczyna cicho, a mnie coś fika w żołądku. — Chcę się z tobą jutro spotkać.
Patrzę ze zdziwieniem w jego czekoladowe oczy. Dostrzegam, że w kąciku prawego oka ma małą, prawie niewidoczną bliznę. Wygląda, jakby coś go w tym miejscu zadrapało w przeszłości.
— Mówiłeś, że mnie nie podrywasz — stwierdzam z prostotą. — Więc po co miałbyś chcieć się spotkać?
Ja do niego nie pasuję nawet wizualnie. Wyglądam jak mała laleczka przy pięknie wyrośniętym modelu z żurnala.
— W celach biznesowych, marchewko.
Wyciąga dłoń i chwyta w nią pukiel moich włosów. Czuję jak łągodnie przesuwa pomiędzy palcami kosmyki moich rudych włosów.
— To moje naturalne.
Uśmiecha się w odpowiedzi.
— Niczego innego nie podejrzewałem. To jak z tym spotkaniem?
Jestem ciekawa tych celów biznesowych. Może on uważa, że „Queue" potrzebuje jego wsparcia? Może chce zostać jej twarzą czy coś?
Nie narzekałam na brak klientów, ale dodatkowe pieniądze...
— Dobrze — kiwam szybko głową, zanim mój racjonalizm każe mi się rozmyślić. — Jeśli masz czas, to będę jutro wolna po szóstej.
— W takim razie przyjadę po ciebie.
— Tylko w czymś, co bardziej przypomina papamobil — krzywię się. — Podczas przejażdżki moje serce zamieniło swoje miejsce z tarczycą. Nie chcę bardziej poprzestawiać swoich wnętrzności.
— W takim razie do jutra, marchewko.
— Do jutra, idolu nastolatek.
Na szczęście nie upiera się, aby odeskortować mnie pod same drzwi mieszkania. Zanim znikam za nimi, wydaje mi się, że słyszę coś na kształt zadowolonego mruczenia.
Mam nadzieję, że był po prostu dobrze najedzony, a nie, że gapił się na moje cztery litery.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro