Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 14

Serdecznie zapraszam na kolejny rozdział i dziękuję, że jesteś aż tutaj.


Ból znów przypomina mi o wszystkim, co miało miejsce.

Dziś? Wczoraj?

Jestem odrobinę zdezorientowana, gdy budzę się w przytulnej, szpitalnej sali. Moja głowa spoczywa na najprzyjemniejszej poduszce, jaką testowałam w swoim życiu, a ciało okryte jest grubym, pluszowym kocem w kolorze beżu.

— Jesteś cała. — Gdzieś zza głowy rozbrzmiewa spokojny głos Xandra. — Nerki są obite, ale całe. Chociaż lekarz powiedział, że jeszcze jedno czy dwa uderzenia i potrzebna byłaby już operacja, bo krwawiłabyś, a skończyło się na kilku drobnych krwiakach.

Próbuję odwrócić głowę, ale dostrzegam jedynie kawałek fotela i jego nóg. Siedzi gdzieś w kącie sali za mną, ale nie podnosi się, żeby ułatwić mi rozmowę.

Kulę się w sobie.

Narobiłam mu niepotrzebnych problemów. I kosztów. Na pewno jest na mnie cholernie zły, że zajmuję mu również czas. Jestem idiotką. Mogłam po prostu zadzwonić na pogotowie, tak jak powinno się zrobić. Bez żadnych durnych sentymentów, że to jego chciałabym zobaczyć najpierw. Jakie to absurdalnie nieracjonalne.

— Nie męcz jej.

Spoglądam w stronę swoich nóg i widzę, że do sali wszedł właśnie Fletcher z dwoma kubkami kawy na wynos i małą papierową torebką — pewnie z jedzeniem.

Kładzie delikatnie wolną rękę na mojej kostce i delikatnie nią potrząsa.

— Jak się czujesz, dzieciaku?

Czuję, że nie powinnam się nad sobą użalać. Już i tak jest mi strasznie wstyd, za to jakiego kłopotu narobiłam im obu. Dlatego uśmiecham się lekko i mówię:

— Wszystko dobrze. Naprawdę. Trochę dramatyzowałam, gdy do ciebie zadzwoniłam.

Xander parska krótkim śmiechem. Słychać w nim taką ironię, że natychmiastowy gorąc piecze mnie po policzkach. Fletcher zaś nie spuszcza ze mnie swojego przeszywającego wzroku.

Jeśli kiedyś myślałam, że to niebieskie oczy są bardziej świdrujące, to zdecydowanie nie miałam do czynienia z prawie czarnymi, w których nic nie idzie dostrzec, zwłaszcza, jeśli właściciel do perfekcji opanował pokerową minę.

— Stresujesz ją tylko bardziej, kretynie — mówi, jednocześnie jednym ruchem, przerzuca na niego całą siłę tego spojrzenia. — Bądź takim mężczyzną, jakiego ona teraz potrzebuje — warczy, a mnie aż włosy jeżą się na rękach.

Przez chwilę mierzą się wzrokiem, jednak ja nic nie mogę wyczytać z twarzy mężczyzny, bo to w końcu Fletcher. Gdybym patrzyła na Xandra, pewnie miałabym jakąś szansę.

— Powiedział ci, że wyszłaś z tego cało? — pyta miękko prawnik.

— Tak, wiem — odpowiadam szybko. — Dziękuję. Naprawdę dziękuję za wszystko. Przepraszam, że narobiłam tyle szumu i bez sensu zawracałam głowę wam obu, przecież jesteście...

— „Bez sensu"? — W głosie Xandra pobrzmiewa wręcz wrogość.

— Hamuj się — odwarkuje jego brat.

— Uważasz, że wszystko jest dobrze? Czujesz się wyśmienicie i „trochę dramatyzowałaś"? — Zadaje pytania z wkurzonym niedowierzaniem. — Marchewko, czy ty wiesz — wstaje i szybko się do mnie zbliża — jak czuje się teraz każdy mężczyzna, gdy na ciebie patrzy?

Jego oczy ciskają tak mroczne błyskawice, że momentalnie mam ochotę jakoś się od niego odgrodzić.

Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Zawsze był pogodny, wesoły, sarkastyczny. Czasem się denerwował, ale nigdy nie był tak zdenerwowany, jakby agresja dosłownie parowała na powierzchni jego skóry. Wygląda, jakby brakowało chwili a rzuciłby się na coś.

Na coś lub na kogoś.

— Przykro mi, że wyglądam brzydko — szepczę ze wstydem.

— Do nędzy kurewskiej! — Zaciska dłonie na obu poręczach mojego łóżka i pochyla się nade mną. — Dagmarie!

Na jego ramieniu zaciska się silna ręka i trochę odsuwa go ode mnie, jednak nic nie przerywa naszego kontaktu wzrokowego, którego furia przyprawia mnie o mdłości.

— Spokojniej, albo tym razem to ja będę tym, który obije ryj tobie.

— Spierdalaj! — gorączkuje się Xander. — Ona musi zrozumieć, co zrobiła!

— Ja... przepraszam — dukam na skraju płaczu. — Xander za wszystko możesz potrącić mi z wypłaty, albo odpracuję dłużej kontrakt za darmo. Ja...

— Chryste, Daggie!

Xander odrywa dłonie od łóżka i niespokojnie kręci się po pokoju.

— Niczym się nie martw, dziecko. On miał na myśli tylko to, że wolałby, żebyś zwróciła się do niego wcześniej — tłumaczy spokojnie Fletcher. Ich zachowanie jest diametralnie różne. — Nie zrobiłaś nam żadnego problemu. Problemem jest to, że to zdarzenie w ogóle miało miejsce.

Naprawdę ledwo powstrzymując płacz, zerkam na niespokojnego Xandra.

— To jego nerwy. Nie jest zły na ciebie — wyjaśnia, chyba rozumiejąc moje rozterki. — Jest zły na tych chujów, którzy cię pobili i okradli.

— I na cały pieprzony świat, który wmówił ci, że jesteś jebanym problemem — syczy Xander. — Daggie, naucz się wreszcie doceniać własne życie. Nie jest z tobą dobrze — podkreśla. — Słyszałaś w ogóle co mówiłem? Te gnoje prawie pozbawiły cię nerek, a twoja twarz to jeden wielki, spuchnięty krwiak.

Nie jest zły na mnie — ta najważniejsza informacja wpada w moje uszy i powoli rozlewa się po ciele, odrobinę kojąc nerwy.

— Xander, przepraszam — zaczynam spokojnie, jednak on nie chce tego słuchać. Podchodzi, już spokojniej i palcami obejmuje delikatnie moją brodę, zaś jego kciuk ląduje na moich ustach.

— Nie jesteś żółwikiem, mała Dagmarie. Nie masz skorupki, która ochroni cię przed złem tego świata, a jak już mówiłem, jesteś na niego zbyt niewinna. Więc zrozum jedno: jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, pozwól mi być twoją pieprzoną skorupą.


🐢


Xander znów pracował w plenerze, ale codziennie rano lub wieczorem do mnie zaglądał. W szpitalu zatrzymali mnie na pięć dni, dopóki całkowicie nie ustąpił krwiomocz. Dziś miałam dostać wypis. Wczoraj odwiedziła mnie Jules i Tara. Rodzice nawet nie odpowiedzieli na mojego sms-a, ale mogło to być spowodowane tym, że w treści zaznaczyłam, że nic mi nie jest.

Dziś jednak czekała mnie jeszcze jedna wizyta. Gdy Stewart chciał przyjść razem z dziewczynami, bardzo poprosiłam go, żeby przyszedł, następnego dnia, sam. Jeśli domyślał się o co chodzi, nijak nie dał tego po sobie poznać.

Zjawił się punktualnie o dwunastej i przyniósł piękne, czerwone tulipany. Na widok mojej twarzy zatrzymał się, lekko dębiejąc.

To prawda: wyglądałam strasznie. Problemem bycia wszędzie małym, było to, że jeśli wielgachna pięść trafi w twoją twarz, impet uderzenia dotykał dobrej połowy twarzy.

— Boli?

— Nie, tam nie.

Stewart bez ogródek przysiada w nogach mojego łóżka.

— Ja zacznę, Rudolfie. — Uśmiecham się na to znajome przezwisko. — Ta rozmowa nie potrwa długo — obiecuje. — Wiem, że nic do mnie nie czujesz. Przynajmniej nic romantycznego.

— Stewart, to niestety prawda — przyznaję cicho. Nie bawię się w łagodzenie prawdy, skoro on zaczyna wprost, bez ogródek.

Mężczyzna kiwa głową, ale nie wygląda na złego czy zaskoczonego. Wydaje mi się, że sam zrozumiał wszystko to, co niewypowiedzianie wisiało między nami.

— Wiedziałem od lat, a mimo to wciąż miałem nadzieję, że może do ciebie to uczucie przyjdzie z czasem. Jednak nie przyszło.

— To zabrzmi okropnie, ale bardzo cię lubię i szanuję jako człowieka.

— Często dawałaś mi to do zrozumienia.

— Gniewasz się na mnie za tamten pocałunek? — wypalam szybciej, niż zdążę pomyśleć.

Stewart cmoka w taki zabawny sposób, a potem klepie mnie po łydce.

— Ja go nie żałuję. Zresztą tobie w tamtym momencie też był potrzebny.

— Byłeś dla mnie taki miły, a ja prawie nigdy nie czułam tak euforycznej radości, że ktoś po prostu chciał coś dla mnie zrobić bezinteresownie.

— Wtedy czułaś tę radość? — rozgląda się po elegancko zaaranżowanym wnętrzu prywatnej sali. — To nijak nie równało się do jego gestu.

— Jego gestu? — pytam nie rozumiejąc.

— Daggie, ktoś kto funduje ci pobyt na takim oddziale i nie spuszcza cię z oka, zanim nie obudzisz się po tych wszystkich lekach, z pewnością nie ma tylko bezinteresownych zamiarów.

— Oczywiście, że nie — tak szybko się oburzam, że nawet mnie to dziwi. — Xander jest moim szefem, a do tego swego rodzaju kolegą. To oczywiste, że skoro łkałam o pomoc, to mi jej udzielił. Może nie było to niezbędne, ale jest dobrym człowiekiem. Przejął się.

Stewart patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby nie wiedział czy ma się roześmiać, czy nade mną litować. Nie rozumiem tego spojrzenia.

— Rudolfiku, czy ty widziałaś się w lustrze?

— Tak, wiem, że wyglądam strasznie.

Na połowie policzka miałam mocno fioletowego krwiaka, ale z zachwytem zobaczyłam, że po codziennym aplikowaniu kremu z heparyną, krawędzie zaczynały już żółknąć.

— Więc nie dziw się, że jakikolwiek mężczyzna z kręgosłupem moralnym przejął się twoim stanem. Kluczową różnicą jest raczej to, że siedział przy tobie prawie dobę, gdy byłaś tak nafaszerowana lekami, które odcięły cię od bólu i dały organizmowi siły na skupieniu się tylko i wyłącznie na leczeniu obrzęków. Co swoją drogą było chyba dość humanitarna decyzją lekarzy.

— Skąd wiesz, że tu był? — szepczę.

— Mówiłem, że twoim stanem przejąłby się każdy prawdziwy mężczyzna, Rudolfiku — tłumaczy spokojnie. — Ten jego prawnik osobiście przyszedł do „Queue", bo wiedział, że tam namierzy twoich rodziców. Ja dowiedziałem się od Tary. Bardzo szybko przekazała mi wszystkie informacje.

— I przyszedłeś?

— Oczywiście, że przyszedłem — odpiera, jakby sens tych słów był najbardziej naturalną z rzeczy.

— Xander nic nie wspominał.

Stewart prycha i leniwie podnosi się z łóżka, aby przespacerować się do okna i spojrzeć w dół, na ulice Chicago.

— Nie mówiłem, że mnie widział. Był dość pochłonięty własnymi myślami. — Potem zapada głucha cisza, która trwa i trwa.

— Czemu mam wrażenie, że właśnie się ze mną żegnasz? — Warga drży mi od nagłej tęsknoty.

— Bo tak właśnie jest. — Zdanie odkrawa jednym ciosem przeszłość od teraźniejszości.

Wraca do mnie i chwilę po prostu się we mnie wpatruje. Po czym składa na moim czole długi, czuły i całkowicie nieerotyczny pocałunek.

— Chciałbyś jeszcze mnie o coś zapytać?

— Odszedłeś, bo mnie już tam nie ma, prawda? — Pojmuję to dopiero, gdy zdanie wypływa z moich ust. On tylko spogląda na mnie z błyskiem w oku.

— Myślałem, że zapytasz o coś innego.

— No dobrze. Czy wyjawisz mi wreszcie, dlaczego nazywasz mnie Rudolfem?

— Bo Rudolf był drogowskazem, kimś kto niósł nadzieję w mroku. — Jego poetyckie porównanie ściska mi gardło. — No i przy okazji masz tak rude włosy, że jesteś ruda nawet wśród rudych.

Wychodzi zanim zdążę jakkolwiek mu odpowiedzieć, czy zripostować. Ale nie pozostawia po sobie ciszy. Odchodzi w akompaniamencie lekkiego, dziewczęcego śmiechu.


🐢


— Dlaczego mam mieszkać właśnie u ciebie? — oburzam się. — Doskonale poradzę sobie sama. Wynajmę mieszkanie.

— Nie bądź śmieszna. Wiesz ile czasu zajmuje znalezienie dobrego mieszkania na wynajem? Lata.

— Lata?

— No pewnie. Wszystkie komputery, na których szukałabyś ofert dostawałyby skrzydeł. Zresztą daj już spokój. Mieszkanie nie jest problemem.

— Xander to się nie godzi.

— Z czym? — Zerka na mnie kątem oka, gdy skręcamy w prawo.

— Z relacją szef i pracownica. Zresztą ja powinnam dziś wrócić do pracy.

— Nie. Jedziesz do mieszkania. Pracę zaczniesz jak pozbędziesz się tego lima pod okiem. W gazetach będą pisać, że jestem damskim bokserem.

— Od kiedy to interesuje cię opinia pismaków? Masz własne media — przypominam. — Chciałabym wrócić do pracy. Tam będe miała co robić, a tak to wyjdę na miasto kompletnie bez celu...

Gdy wjeżdżamy do garażu, gazuje tak mocno, że manewr ten kompletnie wciska mnie w fotel i zapiera dech w piersi.

— Ustalmy jedno: dziś masz po prostu leżeć na tyłku i spać. Wieczorem, porozmawiamy i jeśli będę uważał, że nadajesz się do pracy, to może pozwolę ci podgrzać w mikrofali jakiś catering.

— Catering?! Jesz gotowy catering?! — przed oczami na nowo mam mroczki i wizję rakotwórczego promieniowania mikrofalówki.

Co z tego, że w szpitalu prześwietlili mnie dużo mocniejszymi mikrofalówkami. Nie zjadałam wyplutych zdjęć rentgenowskich, a Xander i owszem.

Otwiera mi drzwi i bierze mój bagaż z tylnego siedzenia. Nie pozwala mi nawet trzymać torebki z nowo zakupionym telefonem i świeżutko wyrobioną kartą bankową. Chyba miał niezłe kontakty, bo zrobili to od ręki. Xander w tym przypadku pochwalił moje skąpstwo, bo codziennie ustawionym limitem dziennych wypłat pozostawało trzydzieści dolarów. Gdy potrzebowałam większą ilość gotówki, wcześniej zmieniałam ustawienia w aplikacji bankowej, więc złodzieje ukradli mi słownie równowartość dwóch biletów do kina z popcornem i colą.

— Chodź. Pokażę ci mieszkanie.

— Przecież je widziałam — wywracam oczami.

Tym razem nie zasłania mi oczu, więc widzę, jak wjeżdżamy na dwunaste piętro. Podchodzimy do drzwi, które szybko otwiera, a ja przechodzę kompletny kryzys zwątpienia we własną pamięć.

Mieszkanie do którego weszliśmy jest białe, bogato umeblowane i przede wszystkim: jasne.

— Mówiłem, że to moje mieszkanie. Tamto w którym mieszkam, należy do wytwórni — przypomina.

Przysiadam na miękkiej pufie, która stoi tuż przy wejściu.

— Xander, co ty zrobiłeś? — wykrztuszam.

Mężczyzna chwyta moją rękę w delikatnym geście zaproszenia i w ciszy oprowadza mnie po mieszkaniu. Właściwie jest większe niż to, w którym on urzęduje. Posiada dwie sypialnie, przestronny salon z ładnie wykrojonym aneksem kuchennym, sporą łazienkę i drugą, zaraz przy wejściu. Całość jest wykończona miękkimi elementami. Gdzie nie spojrzałam, widziałam pluszowe obicia na meblach, albo koce.

Wnętrze było dużo bardziej przytulne, niż to mieszkanie, w którym byłam ostatnio.

— To co było trzeba — oznajmia tonem nieprowokującym do dalszej dyskusji. — Lodówkę masz zaopatrzoną kompleksowo, bo znając ciebie, będziesz chciała coś gotować. Gdybyś nie miała jakichś przypraw — kładzie na kuchennym blacie pęk kluczy — to śmiało idź do drugiego mieszkania. Pierwsze drzwi po lewej. Ja powinienem wrócić gdzieś w okolicy dziewiątej, więc jeśli będziesz bardzo zmęczona, to nie czekaj na mnie. Napisz mi wiadomość, że kładziesz się spać, dobrze?

Na kompletnie różowego żółwika!

Stoję i patrzę na tego mężczyznę, a wyimaginowany blask oślepia wszystkie moje myśli.

Muszę gorąco się powstrzymywać, bo nauczona błędem przeszłości, wiem co się dzieje. Znów ktoś robi coś z myślą o mnie, a ja uważam to za całkowitą aberrację i namacalnie chcę poczuć, czy przypadkiem nie śnię.

— Dziękuję — mówię głośno i wyraźnie. Bo na razie to musi wystarczyć.


🐢


Włączam przeglądarkę w telefonie i sprawdzam nagłówki dotyczące kradzieży w Chicago. Nie wiem na co liczyłam. Że tak po prostu znajdę zdjęcia gości, którzy mnie napadli? Albo, że jak rasowy, jednodniowy detektyw rozwiążę zagadkę masowych pobić? Złodzieje wyglądali na dobrze przygotowanych, więc wątpię, że to był ich pierwszy raz.

Przynajmniej ugotowałam porządną kolację. Gdy weszłam do Xandra w poszukiwaniu płatków chilli, zdumiałam się przeokrutnie, gdy zrozumiałam, że ten jego catering z mikrofali był po prostu odgrzewaną pizzą.

Dlatego postanowiłam zrobić mu domowe burgery z frytkami i pieczoną kolbą kukurydzy — bo tak jak mówił, lodówkę zaopatrzył mi wyśmienicie.

Tańczę po kuchni, gdy rozlega się ciche pukanie do drzwi. Tanecznym krokiem sunę do nich i zaglądam przez wizjer.

— Co masz, co mi dasz? — krzyczę.

— Wino?

— Nie piję.

— To tylko siebie.

Tak trzeba rozmawiać. Od razu otwieram drzwi i łapczywie obejmuję go w talii. Doskonale wiem, że Xander nie odwzajemnia tego uścisku. Nie wiem tylko, czy nie robi tego, bo boi się, że za bardzo mnie ściśnie, czy po prostu nie chce się przytulać.

— To dosyć niecodzienna forma powitania. Przynajmniej jak dla mnie.

— Mhm... — mruczę z policzkiem przyciśniętym do jego klatki piersiowej.

Głośne burczenie kończy to niefortunne powitanie. Chwytam go za wolną dłoń i wciągam do mieszkania.

— Wzięłaś właśnie środek przeciwbólowy, prawda?

— Dokładnie. — Szczerzę zęby w zadowolonym uśmiechu pozbawionym jakiejkolwiek bolesności. — Siadaj, mam dla ciebie same dobre rzeczy.

Zauważam, że dziś już jest sobą. Nie warczy ani nie buzuje tą wszystko niszczącą energią powielającą zło i wkurwienie.

Tak, nie boję się przyznać do tego, że Xander był wyjątkowo wkurwiony tym, że napadło na mnie dwóch złodziei. I doskonale wiem, że rozmowa o tym, dlaczego w ogóle spałam w motelu, zbliża się w tempie spadającego topora na kark zdekapitowanego człowieka.

Teatralnym gestem zapraszam go do stołu. On jednak sam nakłada wszystkiego na dwa talerze i stawia mnie przed serwisem dokonanym.

— To, że nie czujesz bólu, nie oznacza, że opuchlizna zeszła. Wszystko masz tam ponapinane.

— Skąd wiesz? — Wgryzam się w soczystego burgera, a sos spływa po mojej brodzie. Xander obserwuje uważnie jego drogę, jednocześnie sprawnie otwierając butelkę z trunkiem dla siebie.

— Miałem już urazy brzucha, marchewko. I to nie raz.

— No tak... kręcisz te wszystkie kaskaderskie sceny i robisz inne męskie rzeczy.

— Męskie rzeczy?

— Jedz — rozkazuję, zmieniając temat.

Xander wgryza się w burgera, a potem patrzy na mnie z taką lubością, że mam ochotę po prostu chłonąć jego czysty zachwyt nad smakiem mięsa.

Jeśli chodzi o przyprawianie, byłam w tym mistrzynią i jawnie przyznam to zarówno przed sobą jak i kimkolwiek. Umiałam w smaki.

— Powinienem cię przeprosić, Daggie — odpiera pomiędzy kęsami. — Oboje wiemy, że tego jednak nie zrobię.

Podkulam nogi pod siebie i mocniej opieram się o krawędź stołu. Nie kontynuuję jedzenia, bo wiem, który temat nadal nad nami aktualnie wisi.

— Wiem, że nie wiedziałeś co się dzieje i skąd wzięłam się w tym motelu — wypluwam gorzkie słowa, bo wcześniej kłamałam, aby tylko ukryć fakt, że zostałam wyrzucona z mieszkania rodziców. — Niemniej, uważam, że byłeś zbyt rozjuszony, niż wymagała tego sytuacja.

Xander nic nie mówi, kończy tylko w ciszy burgera.

— Chcesz jeszcze jednego?

— Dziękuję — odpowiada kręcąc głową i ocierając serwetką zwilżone posiłkiem, kąciki ust. — W tamtej chwili umarłem.

Momentalnie nieruchomieję. Moje plecy prostują się pod naporem nagłego przeciążenia emocjami. Jego słowa mnie szokują. Nie rozumiem dlaczego mówi mi takie rzeczy, a tym bardziej czemu tak mocno wykręcają moje wnętrzności na drugą stronę.

— Xander, nie musisz... — na chwilę przerywam, bo on świdruje mnie tak gorącym wzrokiem, że mam ochotę zacząć parować. — Nie musisz tak się o mnie martwić. Jestem jedynie twoją pracownicą i przy okazji dobrą koleżanką. Ale to wszystko.

Odchyla się na krześle i lekko przechyla głowę. Nadal nic nie mówi, a mnie z nerwów zaczynają pocić się dłonie.

Co on o mnie teraz myśli?

Czuję się trochę dziwnie. Z jednej strony przeżywam silne emocje, a równocześnie wydaje mi się, że odczuwam o wiele więcej, niż mam prawo. Gdzieś w głębi swojej podświadomości wmawiam sobie, że jego złość była oznaką jego uczuć względem mnie.

Gdzieś głęboko wierzę, że był wzburzony, ponieważ mu na mnie zależy.

A nie mam prawa tak myśleć.

Przecież dokładnie wyjaśnił swoje stanowisko, że każdy mężczyzna z zasadami byłby wściekły, gdyby kobieta z jego otoczenia została napadnięta i pobita przez jakichś facetów. Ja jednak nie potrafię zagrzebać tego swędzącego przeczucia, że on coś do mnie czuje i dlatego tak właśnie zareagował.

Pochylam głowę, jakby chcąc nauczyć się pokory i jednocześnie przerwać ten dojmująco-przeszywający kontakt wzrokowy.

— Postaw się w mojej sytuacji, Dagmarie — odpowiada, a jedynym określeniem dla tonu jego głos, jaki przychodzi mi do głowy jest: „intensywnie".

Nie wspominam mu, że podczas pierwszego dnia pracy, biegłam jak głupia w deszczu, myśląc, że utonął.

Aby dodać sobie odrobinę animuszu wgryzam się w swoją porcję jedzenia. Soczysty tłuszcz jest nośnikiem smaku, który rozlewa się po moim podniebieniu i dostarcza przyjemnej rozkoszy. Naprawdę przyprawiłam to mięso „w punkt".

— Oczywiście, że też się o ciebie kiedyś o ciebie martwiłam. Ale powiem to brutalnie. — Krzyżuję z nim spojrzenie. — Mimo wszystko to ja stracę bardziej, jeśli tobie coś się stanie, niż ty ucierpisz przy mojej krzywdzie.

Powiedziałam prawdę, a czuję się jak kretynka.

Xander oddycha zdecydowanie zbyt głęboko.

— Dagmarie Moore, powiem to równie brutalnie: jesteś najbardziej wkurwiającą kobietą na tym kontynencie.

Trzaskam szklanką z lemoniadą o stół, a jej treść odrobinę rozchlapuje się na mój talerz.

— Czemu mówisz mi takie rzeczy?

— To nie ja je mówię, tylko ty — syczy. — Może nie bezpośrednio, ale do cholery jasnej, kiedy wreszcie przestaniesz się deprecjonować?

— Co robić?

— Myślałem, że znasz to słowo, skoro codziennie je uskuteczniasz — szydzi. — Umniejszać swojej wartości, Dagmarie. To znaczy to słowo. A ty stosujesz je ze zbyt wielkimi sukcesami.

— Może to ty masz jakieś chore oczekiwania co do mojej osoby, co?! — podnoszę się i krzywię z bólu, bo plecy i brzuch nagle dały o sobie znać. — Dlaczego nie przyjmiesz do wiadomości, że jestem zwyczajnym człowiekiem? Nie gwiazdą, jak ty. Nie mam tłumu fanów a już z pewnością osobowości medialnej. Bo po prostu jestem sobą. Najnudniejszą dziewczyną w całym zasranym Chicago! Przyjmij to wreszcie do wiadomości!

Spaceruję do kuchni, aby nalać sobie trochę zimnej wody z kranu. Xander cicho rusza za mną i zamyka mnie w klatce swoich ramion, które zaciska po obu stronach zlewu.

— Czy to na pewno są twoje myśli? — Jego ciepły oddech owiewa czubek mojej głowy.

— Czego chcesz?

— Odpowiedzi.

Odwracam się twarzą do niego, a pełnej szklanki z wodą używam jako bariery, która opiera się o jego klatkę piersiową. Może to trochę go ostudzi.

— Bo jestem ci je winna? — szepczę głosem zabarwionym złością. — Bo za nie zapłaciłeś, czyż nie?

Patrzy na mnie zupełnie nie rozumiejąc, o czym mówię.

— Co twoja pensja ma z tym wspólnego?

— A to — dźgam go palcem wskazującym wolnej ręki w ramię — że płacisz mi dużo więcej niż jest w umowie. Widziałam przelewy, Xander. Albo wyliczasz mi więcej godzin pracujących, albo ciągle dajesz jakieś premie. Świetny sposób na obejście dobrze skrojonej umowy oraz uczynienie ze mnie dziwki.

— Nie powiedziałaś tego — warczy.

— DZIWKI! — krzyczę prosto w jego rozemocjonowaną twarz.

Mężczyzna przyciska swoje czoło do mojego, równocześnie chwytając mnie za kark.

Sapię i z wrażenia wypuszczam szklankę z objęć palców. Ta jednak nie spada. Nasze ciała wzajemnie ją dociskają, zapobiegając upadkowi. Momentalnie czuję jak zimno wody powoduje, że moje sutki twardnieją.

— Po pierwsze: to ty musisz się nauczyć wyceniać swoją pracę względem rynku, a nie swojej pozycji. Negocjacje zawsze zaczyna się od zawyżonej kwoty, marchewko. — Tym razem moje przezwisko zabrzmiało niezwykle nieprzyzwoicie. — Po drugie: pytałem jako ktoś, komu na tobie zależy. Nie jako twój szef.— Gładzi kciukiem podstawę mojej czaszki, a mnie drętwieje każde miejsce, w którym nasze skóry na stykają.

— Nie jako szef? — powtarzam po nim, ale moje słowa nie są stanowcze, jak jego. Są kompletnie onieśmielone.

— Nie, marchewko. Nie bałem się o ciebie, ponieważ tak bardzo tęskniłbym za twoją słynną marynatą do mięsa. — Przesuwa głowę, opierając ją teraz o mój policzek i szepcze mi wprost do ucha: — Bałem się o ciebie, bo mi na tobie zależy.

O. Kurwa. Zapieprzony, żółw. Mać.

— Ale jak widać, zależy mi bardziej, niż tobie na sobie samej. I musimy to kurewsko szybko zmienić.

Kto mi podpowie, jak się oddycha?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro