Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

Dziś rozdział wpada troszkę później. W tym tygodniu dojeżdżam pociągiem na rehabilitację przed lub po pracy, przez co jestem odrobinę bardziej zajęta. Ogromnie dziękuję za wasze wsparcie, mam nadzieję, że ten rozdział przypadnie Wam do gustu! ❤



Wkładam kartę do bankomatu, aby wybrać odpowiednią sumę pieniędzy.

Cholerny, pieprzony, znienawidzony już, ten mój szefuncio!

Szybko wybieram dwieście dolarów i kończę proces wypłaty.

Odwracam się jak rozjuszony żółw.

Naprzeciwko mnie, okrakiem na swoim wspaniałym, ryczącym — stać mnie — motorze, siedzi ubawiony Xander. Ubawiony powinien być, bo o ile go znam, cała sytuacja jest pewnie dla niego niezwykle zabawna.

Podchodzę tak blisko, aby przez przyciemnianą szybę dostrzec jego ciemne tęczówki.

— Wytłumaczysz mi to? — pytam z ręką, w której trzymam wyciągnięte dwie studolarówki.

— W mennicy posiadają specjalne... — Uderzam go mocno w bark. Skubaniec nawet się nie zachwiał. — No już dobrze. Porozmawiamy jak dotrzemy na plan zdjęciowy, dobrze?

— Dobrze, ale to z pewnością jest twoje.

Z niezmąconym niczym spokojem swoich rąk, wpycham mu dolary za pasek. Wkładam je z przodu, bo to tam znajduję na tyle luzu, by wsunąć swoje palce.

Całe szczęście, że ma na sobie tylko górę skórzanego stroju na motor, bo inaczej nie miałabym jak mu oddać tej drobnej różnicy w uposażeniu.

— Teraz mam dla ciebie zatańczyć na rurze czy tylko zrobić striptiz? — mówi, a jego głos wibruje w klatce piersiowej, na której nadal trzymam jedną dłoń. Zabieram ją jak oparzona i wskakuję na motor. Opuszczam klapę swojego kasku i klepię go dwa razy w brzuch. Tym sygnałem miałam dawać mu znak, że jestem już gotowa do jazdy. Śmieje się krótko i płynnie włącza motor do ruchu drogowego.

Cieszę się, że dziś kręcą sceny w Parku Milenijnym, dosłownie nieopodal „Queue". A w dodatku dzień zdjęciowy ma potrwać zaledwie kilka godzin, więc zaplanowałam już sobie, że pieszo przejdę się do restauracji i pomogę kolegom.

A wieczorem... porozmawiam ze Stewartem.

— Och! — wzdycham, gdy Xander mija zdecydowanie zbyt blisko autobus miejski. Przyciskam się do niego każdym centymetrem ciała i zamykam oczy.

Nie sądzę, żeby to pomogło przetrwać mi jakikolwiek wypadek, ale oprócz tej akcji, Xander jeździł naprawdę bezpiecznie.

Cofam to.

Przyspieszył tak, że serce dosłownie powędrowało mi do migdałków!

Och, na przeklętego żółwia!

Czuję jak w moim ciele zaczyna wytwarzać się adrenalina. Otwieram oczy, aby przekonać się, że widzę teraz wszystko wyraźniej. Oddycham głęboko, zauważając, że pęd powietrza popycha mój sweter do tyłu, zaś chwilę później nadyma go tak, że chłodne powietrze głośno trzepocze moim grubym, zielonym swetrem.

Powinnam go posłuchać i założyć jakąś kurtkę, bo początki października bywają już wyjątkowo zimne. Zwłaszcza na rozpędzonym motorze.

Z rykiem skręcamy w prawo i wjeżdżamy do odgrodzonej strefy ekipy filmowej. Zaraz za nami zamykają się barierki i natychmiast doskakuje do nas tłum ludzi. Xander zdejmuje swój kask, a charakteryzatorki już narzekają na jego fryzurę.

Chuck ściąga mnie z motoru, jakbym nic nie ważyła, a ja nawet nie piszczę. Moja adrenalina za bardzo pobudziła mnie do życia, żeby przejmować się jakimś bezpiecznym lotem w jego rękach, na ziemię.

— Wezmę ją na zaplecze! — pokrzykuje do Xandra.

On tylko śledzi nas wzrokiem i unosi oba kciuki do góry.

Pomimo, że stoję już na własnych nogach, poświęcam jeszcze chwilę, aby zobaczyć, jak gwiazdor filmowy przyrównywany jest do rzeczy. Różne ręce go obłapiają, klepią po plecach, każą iść do garderoby i w ten czy inny sposób naruszają jego przestrzeń osobistą.

Sprawiają, że staje się produktem.


🐢


— Rozchmurz się — pociesza mnie Chuck. — Czy to naprawdę takie złe doświadczenie?

— Tak — odpowiadam bez zastanowienia. — Zapłacił mi jakieś horrendalne honorarium, a ja pracuję może raptem trzy godziny dziennie. Już nie mówiąc o dniach takich jak dzisiejszy. Cały dzień siedzę na dupie, obserwuję jak on pracuje, a ja nie ugotowałam nawet zasranej wody na herbatę — gorączkuję się. Czuję się prawdziwie źle z tym, że żeruję na jego pieniądzach.

Chuck wodzi po mnie przenikliwym spojrzeniem swych jasnych oczu. Ma na sobie przepiękny garnitur w bardzo ciemnym odcieniu grafitu i wygląda niezwykle profesjonalnie. Ja zaś mam na sobie opięte jeansy, które już dawno wyszły z mody, gruby, zielony sweter z bufkami na ramionach i dziecięcy warkocz.

Wyglądamy jak wyjęci z zupełnie dwóch innych światów.

— Czy on był taki zawsze?

— Musisz doprecyzować, bo nie rozumiem pytania.

— Czy zawsze tak hojnie traktował swoich pracowników?

— Nie miał ich wielu. — Chuck odchyla się na swoim krześle i głośno siorbie łyk mlecznej kawy. — Mówiłem ci jak się poznaliśmy?

Kręcę głową, mając nadzieję, że opowie mi tę historię.

— To było dobre dziesięć lat temu. Gdy jego kariera przeżywała właśnie rozkwit mocy. — Uśmiecha się na jakieś wspomnienie. — Wtedy byłem po prostu taksówkarzem. Dopiero co przyjechałem do Ameryki i mój język wcale nie był najlepszy.

— Jesteś z Polski, tak?

— Dokładnie — odzywa się ze słyszalną tęsknotą w głosie.

— Czemu więc emigrowałeś?

— Bo moja żona właśnie zaszła w ciążę.

Otwieram szeroko buzię. Po pierwsze, nie wiedziałam, że Chuck ma żonę, a tym bardziej dziecko!

— Ale dlaczego Chicago?

— Tutaj mam kuzynów, którzy pomogli nam się zaaklimatyzować. Plusem było również to, że syn od razu dostałby obywatelstwo, bez zbędnej papierologii.

No tak... nasze prawo ziemi nadal obowiązywało żywo i szeroko na cały kraj. Nawet w przestrzeni powietrznej i przy jądrze ziemi, ale to ostatnie raczej nikomu by się nie przysłużyło.

— Chcieliście, żeby dziecko...

— Syn. Joseph ma dziewięć lat — od razu udziela mi informacji.

— Gratuluję — mówię, na co on parska śmiechem. — Chcieliście z żoną, żeby uczył się angielskiego od dziecka?

— To też, ale gdyby nie polskie prawo względem aborcji i panująca partia rządząca mieszająca się w system sądownictwa, może nawet byśmy wrócili do kraju..

— Że co? — Nie za bardzo wiem co rozgrywa się na arenie politycznej tego Europejskiego kraju.

— A to, że rząd miesza się do macic i żyć naszych kobiet i zdrowia dzieci. Za wszelką cenę chcą odmłodzić nasze społeczeństwo. W końcu potrzebują płatników podatkowych, aby utrzymywać samych siebie na stołkach, prawda? Z pustego kapitału nie nakradną. Ale wprowadzając prawo antyaborcyjne, nadepnęli na odcisk naszej wolności wyboru. I to bardzo.

— Rozumiem, że sytuacja tyczy się prawa do aborcji... chorych dzieci?

Chuck lekko przymyka oczy. Zupełnie jakby szukał odpowiednich słów. Albo próbował nabrać siły, przed mocą tych, które zaraz opuszczą jego usta.

— Tak, Daggie. Władza chce, żeby rodziły się dzieci, aby statystyki się zgadzały. Nie obchodzi ich życie, los i funkcjonowanie ludzi, którym dzieci umierają zaraz po narodzinach. O matkach już nie wspominając. Albo, gdy rodzice wychowują niepełnosprawne dzieci, przez resztę swojego życia z wiedzą, że kiedy zabraknie im środków finansowych na zapewnienie godnych warunków dla swoich dzieci, one będą cofać się w swoim rozwoju. Są też dzieci, które niezdolne do samodzielnej egzystencji, pozostają pod opieką swoich rodziców dokąd ci nie umrą.

A co po ich śmierci?

To pytanie wisi niewypowiedzianie między nami. Oboje milczymy i na swój sposób rozważamy jego słowa. Powiedział jednoznacznie, że w Polsce odebrano rodzicom możliwość podjęcia własnej decyzji dotyczącej losu ich dziecka. Ten temat był moralną rzeką z zawiłymi korytami płytszych i głębszych rozgałęzień lewo czy prawicowych.

Ludzkich.

Nie umiem wyobrazić sobie, że rodzę dziecko, które kocham najbardziej na świecie, jednak nie mam zapewnionej pomocy wspierającej jego rehabilitację i samorozwój. Opiekę czy pomoc w wypełnianiu jego podstawowych potrzeb, aby żyło godnie i było częścią społeczeństwa.

— Dla wielu to brzmi okrutnie: to że w ogóle można rozważać uśmiercenie swojego dziecka, ale tego nie zrozumie nikt, kto nie miał wcześniej do czynienia z osobą, która przez wiele lat cierpi codziennie. Codziennie, Daggie — podkreśla z drżącym głosem. — Taki rodzic codziennie patrzy, jak jego dziecko jest faszerowane narkotykami w żyłę, żyje w szpitalu, nie ma życia społecznego, szkolnego czy romantycznego, jak większość dorastających dzieci. Albo jest zupełnie upośledzone intelektualnie i bez odpowiedniej, nieustannej rehabilitacji, jego podstawowe umiejętności ulegną regresowi. Tu nie ma schematu. Każde dziecko i historia jego rodziców jest inna i specyficzna we własnym obrębie. Tak jak jedna osoba z trzecim chromosomem, nie jest równa drugiej, tak jedno niepełnosprawne dziecko będzie miało zupełnie inne potrzeby i wymagania, niż inne z tym samym stopniem orzeczenia. A w całej tej dyspucie pomiędzy ludem a rządem, chodzi o zupełnie inne czynniki. Politycy chcą mieć statystyki potwierdzające większą liczbę narodzin, jednak nie robią zbyt wiele, dla rodzin, które decydują się powić swoje ukochane dziecko na świat i walczyć z każdym dniem o jego godne życie.

Coś boleśnie toczy się w moim wnętrzu. Dotyka nie tylko serca, ale i umysłu. Co ja bym zrobiła, gdyby to mnie dotyczyła ta sytuacja?

— Czy Joseph jest niepełnosprawnym chłopcem? — pytam ze ściśniętym gardłem.

— Nie. Zupełnie nie — jego twarz na chwilę rozpromienia się takim blaskiem, że mam ochotę gdzieś go zamknąć i zapieczętować. To dla mnie tak nieuchwytne i porażające, że on na wspomnienie o swoim synu, tak bardzo rozświetla się szczęściem. — Mieliśmy szczęście. Jo, jest zdrowym i rezolutnym chłopcem.

— Przepraszam — mówię naprędce. — Po prostu sposób w jaki mówiłeś o dzieciach z niepełnosprawnościami...

— Nie tylko dzieciach, Daggie. Te dzieci kiedyś dorosną, a ich rodzice odejdą. To jest ta koronna różnica. Nikt nie myśli o dorosłych niepełnosprawnych. Dzieci, które kończą szkoły specjalnie, nikną w tłumie. Brakuje ośrodków kontynuujących ich rehabilitację czy chociażby wspomagających wytchnieniowo ich rodziców.

— Ale twoja wiedza wydaje się większa, niż przeciętnej, nie zainteresowanej tematem, osoby.

— Moja siostra pracuje w ośrodku dla niepełnosprawnych dorosłych. Na porządku dziennym słyszę więc o brakach miejsc dla osób, którym ze względu na stopień orzeczenia, pobyt dzienny w takich placówkach się po prostu należy. Brakuje nie tylko miejsc, ale i środków na utrzymanie tych już działających. A jeżeli już są, to sprzęty czy rehabilitanci są po prostu w ilościach niewystarczających.

Sytuacja nie rysowała się w zbyt optymistycznych barwach. Jeśli nic nie szło ku poprawie tego stanu rzeczy, naprawdę nie dziwię się, że Chuck wraz z żoną podtrzymywali swoją decyzję o życiu na emigracji.

— Musiało być ci ciężko opuścić rodzinny kraj.

— To prawda, chociaż pomaga fakt, że część rodziny mamy tu na miejscu. No i w Chicago jest całkiem sporo moich rodaków. Niemniej zdaję sobie sprawę z tego, że kiedyś będę musiał wrócić, aby zająć się matką.

— Nie myślałeś o tym, żeby ją tu sprowadzić?

— To nie wchodzi w grę. To starsza kobieta. Nie zna języka, a różnice kulturowe byłyby dla niej deską do trumny. Nie odnalazłaby się w pędzie tego wielkiego miasta. A ja chciałbym zapewnić jej spokojną i godną starość.

Patrzę na tego człowieka zupełnie inaczej, niż jeszcze chwilę temu. To dla mnie niepojęte, jak krótka rozmowa może nam uchylić oczy na perspektywę kogoś innego.

Ile codziennie mijam osób, które uśmiechają się grzecznie, nie wyjawiając żadnym gestem z jak ciężkimi problemami mierzą się w życiu? Ile razy sprzedawałam kanapkę komuś, kto właśnie niósł ją chorej matce? Albo ciężarnej żonie w szpitalu?

Gdzie zaczynała się ta znieczulica, która pozwalała nam zamykać swoja swiadomość na cierpienie innych?

„Bo nas to przecież nie dotyczy. Jesteśmy zdrowi. Pożałujmy przez chwilę tej lub tamtej pary i idźmy dalej. Serial czeka". Jak często zdawaliśmy sobie sprawę, że któremuś z sąsiadów dzieje się krzywda, jednak staraliśmy się udawać, że to nie nasza sprawa? Bo nie mamy prawa wtrącać się w czyjeś życie. A kiedy robiła to polityka? Dlaczego pozwalamy, aby cierpienie sąsiada przeszło bez echa? Czemu pozwalamy politykom dyktować warunki, według których mamy prawo żyć?

Jedno życie. Tysiące żyć.

Szeroki uśmiech. Niezliczona liczba cierpień.

Brak jednostkowego krzyżyka na liście wyborczej. Katastrofalne wyniki sprzeciwu wobec wybrania przyszłych rządzących.

Czasem nie robimy nic, a może właśnie powinniśmy. Chociażby nie wiadomo jak mała kropla wody, mogła być wystarczająca, aby przelać zawartość naczynia poza krawędź.

— Czy Xander zna twoją historię? — pytam głucho, po cichu znając już odpowiedź.

— Jest ona bardziej skomplikowana, niż to o czym się teraz dowiedziałaś — podkreśla. — Ale tak. Poznaliśmy się, gdy taksówką zgubiłem tłum paparazzi, próbujących znaleźć miejsce jego zamieszkania. Tego wieczoru opowiedziałem mu o wszystkim. To był jego warunek. A potem zatrudnił mnie i od dziesięciu lat zapewnia mi tak dobry byt, że spokojnie odkładam większość, aby emeryturę móc przeżyć bezstresowo w moim rdzennym kraju.

— Mnie zatrudnił, ale nie wypytywał mnie o moje życie — stwierdzam właściwie bardziej sama do siebie.

— Wątpię, żeby zatrudnił ciebie, gdyby nie miał w tym jakiegoś interesu. Bo opcje są dwie: albo chciał ci w czymś pomóc, albo... — zrobił pauzę chyba tylko dla większego dramatyzmu — potrzebował ci się za coś odwdzięczyć.

Marszczę brwi w skupieniu, bo żadna z tych opcji nie pasowała. Na pewno nie zrobiłam nic, za co mógłby chcieć mi „podziękować". Zaś jeśli chodzi o moją sytuację rodzinną, to nie rozmawialiśmy o niej. Mógł mieć swoje przypuszczenia, że nie wszystko było tak, jak w rodzinie być powinno, po tej rozmowie, gdy zawiózł mnie i kupne brownie do rodziców. Jednak to też nie pasowało, bowiem chciał mnie zatrudnić jeszcze przed tą rozmową.

— Może po prostu fantastycznie gotuję i tyle.

— Tak. Serwujesz mu granie na nerwach oraz barwne potyczki słowne, od których cieknie mu ślinka.

— Co masz na myśli?

— A to, że przez dziesięć lat nie widziałem, żeby tak żywo pojedynkował się na słowa z jakąś kobietą.

— To nic nie znaczy, Chuck. Po prostu lubimy sobie dogryzać — stwierdzam całkowicie neutralnie.

— To zawsze coś znaczy, tylko po prostu ty jeszcze tego nie dostrzegasz — parafrazuje moją wypowiedź.


🐢


— Podobało mi się to, jak dziś grałeś.

Xander z wrażenia upuszcza trzymaną paczkę M&M'sów z orzechami. Przewracam oczami i szybko schylam się, żeby mu je podać. Gdy nasze palce się stykają, odrobinę zbyt długo przeciągam kontakt fizyczny.

— Nie patrz tak na mnie. Potrafię docenić, że grałeś dobrze, jeśli tak właśnie grałeś.

— Mówisz o scenie, gdzie rzucam patyki golden retrieverowi? — pyta, a powieka mu dziwnie drga.

— No tak — potwierdzam. — Twój filmowy partner dosłownie posrał się ze szczęścia w fontannie, a ty zachowując kamienną twarz, wszedłeś do wody i po nim posprzątałeś. Świetnie odegrałeś właściciela tego czworonoga.

Wsadzam loda na patyku do buzi i zlizuję z niego strzelającą posypkę. Xander przebrał się w filmowe ciuchy z planu i po zakończeniu zdjęć, stwierdził, że możemy przejść się po parku, a potem odprowadzi mnie do restauracji rodziców.

Słoneczna pogoda jak najbardziej sprzyjała. Rano było chłodniej, ale gdy słońce w pełni zdominowało niebo, zrobiło się wystarczająco, by niepopularny spacer po prostu cieszył.

— Wiesz co? Teraz zastanawiam się, czy w ogóle chciałem usłyszeć komplement z twoich ust — mówi lekko zdziwionym tonem. — Widziałaś jak grałem sceny pościgu, modne bale, kwestie romantyczne i wstawki gangsterskie, a ciebie zachwyciło to jak odegrałem przykładnego właściciela czworonoga?

— Mhm... — mamroczę, gdyż usta mam zajęte konsumpcją pysznego loda śmietankowego w tropikalnej, strzelającej posypce.

— Potrafiłabyś załamać najbardziej pewnego siebie aktora, wiesz? — odpowiada wzdychając. — Na Boga, kobieto! — Przeczesuje swoje włosy palcami. — Ty w ogóle nie znasz się na kinie, a twoja opinia potrafi stłamsić lepiej niż recenzja wieloletniego krytyka filmowego. Najgorsze w tym, że ty nawet nie zdajesz sobie z prawy z tego, jak mnie użarłaś.

— No już nie przesadzaj. Nie będę sztucznie lukrować ci dupska, bo ty uważasz, że inne sceny były lepiej zagrane. Zresztą na tym polega kunszt największych sław. Te małe, prawie nic nie znaczące sceny, przy zaangażowaniu najmniejszej części budżetowej potrafią czasem zachwycić lepiej niż jakieś wybuchy, pościgi i fajerwerki przyprawiające o padaczkę i głuchotę zarazem.

— Ale Avatar ci się podobał. Tam nawet scena Jake'a kładącego się spać, kosztowała fortunę.

— I?

— Nie zawsze z pozoru mała scena była tą, gdzie poszło najmniej budżetu. W Szeregowcu Ryan'ie lądowanie aliantów w Normandii kosztowało dwanaście milionów dolarów, a jej nakręcenie trwało blisko cztery tygodnie.

— Nie oglądałam tego filmu — oznajmiam wprost.

— Lubię świntuszyć, ale ty nie masz sobie równych, marchewko. — Kręci głową w geście niedowierzenia. — Twoje słowa są doprawdy bluźniercze, zbłąkana owieczko.

Robi kilka dłuższych kroków i zagradza mi drogę.

— Nie możesz pracować dla aktora i nie mieć chociażby przelotnej wiedzy o kinematografii.

— No popatrz. Na razie świetnie mi to wychodzi.

Sprawnie go wymijam, ciesząc oko wspaniałym widokiem rowerzysty z naprzeciwka, który spadł z roweru, ponieważ próbował jechać i jednocześnie nagrywać Xandra.

Przynajmniej koła są całe i nie musi ich centrować.

— Twoje riposty będą bardziej celne, jeśli będziesz miała biznesowe porównanie. — Jego głos dobiega mnie z tyłu, a ich treść wywołuje złośliwy uśmiech na mojej twarzy.

Ma rację. Jeśli zapoznam się z szeroko pojętymi klasykami kinematografii oraz jego dziełami, faktycznie będę miała lepsze narzędzia do toczenia zwaśnionych dysput między nami.

— Wiesz co?

— Tak? — mruczy, idąc teraz ramię w ramię ze mną.

— Masz rację. Ustal dzień i czas, a wpadnę i obejrzymy coś co uznasz za obowiązkowe.

— Och nie, najsłodsza marchewko. — Uśmiecha się filuternie. — Sama wybierzesz repertuar.


🐢


Xander bezpiecznie dostarczył mnie pod drzwi restauracji, a potem pobiegł truchtem do parku po motor, który tam zostawił.

Tuż za drzwiami przywitały mnie niemiłosierne krzyki.

— Szybciej! Musimy się streszczać! Kapela muzyczna wpadnie tu lada chwila. Jules, ruszaj się szybciej z tą szmatką! — krzyczy ojciec, chodząc po lokalu i dopingując wszystkie swoje słowa, denerwującym klaskaniem.

Momentalnie podnosi mi się ciśnienie.

— Co to ma znaczyć? — wydzieram się, żeby przekrzyczeć wszechobecne szorowanie stołami, krzesłami i czymkolwiek, co dało się przesunąć pod ściany.

Ojciec odwraca się tylko na moment, a potem nie poświęcając mi jakiejkolwiek uwagi, schyla się, aby wyjąć coś z długiego kartonu.

— Tara, pomóż mi! — woła tonem nieznoszącym sprzeciwu, jednak ja podbiegam i zagradzając jej drogę, kręcę głową każąc się jej zatrzymać.

— Ja się tym zajmę.

Chwytam za leżące na stołku nożyczki i rozcinam taśmę zabezpieczającą karton, od najbliższego końca.

— Już mu się znudziłaś, tak?

— Słucham? — warczę.

Wkładam ręce i wysupłuję z kartonu jakąś długą, różową rurę.

Rożen to to raczej nie jest.

— Skoro tu wróciłaś z podkulonym ogonem, to znaczy tylko tyle, że cię zwolnił, prawda?

— Dlaczego miałby mnie zwalniać? — dopytuję. — I co to w ogóle jest?

— Po tym wypadku. Pewnie rzucił cię w cholerę, gdy zobaczył jak niefotogenicznie wyszłaś na tych zdjęciach.

Jeśli to możliwe, to mój puls wybija jeszcze bardziej szalony rytm. „Niefotogenicznie"? Rozumiem, że to dużo ważniejsza kwestia niż dowiedzenie się, czy wyszłam cało z tego wypadku.

— Nie rób ze mnie tyrana. Przecież widzę, że nic ci nie jest — odpowiada, jakby czytając mi w myślach.

Jasne... Ale dokąd nie zjawiłam się w restauracji, nie wiedziałeś.

— Gdzie Stewart? — Przydałby się drugi mężczyzna, do wyciągania tego cholerstwa.

— Zwolnił się — oznajmia, jakby ta informacja nie była warta nawet wzmianki.

Z głośnym jękiem wyciągam całą rurę i pionowo stawiam ją na podłodze.

— Tara, dawaj podstawki rozporowe! — komenderuje ojciec. Dziewczyna wyciąga je z mniejszego kartonu.

— Musisz ją położyć, żebym mogła je zamontować. — Jej głos jest niesłychanie cichy.

Wykonuję jej polecenie, a ona sprawnie montuje jakieś podstawki na obu krańcach rury. Jules zaraz donosi drabinę i obie stawiają tę rurę. Tara dokręca ją na dole, a Jules na górze.

Gdy schodzi z drabiny, wiem już, co właśnie powstało na moich oczach.

Rurka do tańca erotycznego.

W prorodzinnym lokalu gastronomicznym.

Przymykam oczy, bo brakuje mi słów, którymi mogłabym wyrazić to, co w tej chwili czuję. Chciałabym, żeby to nigdy się nie wydarzyło. Ten lokal był prowadzony z wieloletnią tradycją i hołubił szczytnemu celowi zapewnienia gościom klasycznych, satysfakcjonujących i przyjemnych doznań kulinarnych.

Teraz jego immanentna cecha zachwiała się w posadach a jej trzask głośno rezonuje w mojej wypranej z nadziei, głowie.

Z chwilą postawienia tej rurki, ten lokal stał się tonącym statkiem, a załodze pozostało już tylko ewakuować się, zanim jego wrak pociągnie ich na samo dno.

— Co tu organizujecie? — pytam.

— Wieczory kawalerskie i panieńskie. — To Jules mi odpowiada, bo oczywiście własny ojciec uważa to za kompletnie zbędną czynność.

— Dlaczego to robisz? — zwracam się wręcz błagalnym tonem do swojego ojca. — Czemu robisz coś takiego — wskazuję dłonią na różową rurę — lokalowi, który słynie z tradycyjnych dań i spokojnej, dziennej atmosfery?

Ojciec patrzy na mnie, jakby ważył w głowie, czy potrzeba wytłumaczenia mi swoich planów przeważa chęć kontynuowania pracy.

— Mniej roboty, lepsze pieniądze — odpowiada krótko. — Tara, Jules jedźcie zamówić pizzę i In-n-Out. Kluczyki leżą przy tej cudacznej kasie fiskalnej.

Dziewczyny bez słowa sprzeciwu wykonują jego polecenie, a ja z ogromnie bolącą głową, opieram się o najbliższą ścianę.

— Nawet nie gotujecie?

— Po co? — mówi zirytowany ojciec. — Mówiłem ci już, że przebranżowienie było zdecydowanie bardziej opłacalne.

Parskam śmiechem. Nie wiem skąd mam siłę na prowadzenie tej dyskusji. Jeszcze półtora miesiąca temu ściskałoby mnie w gardle na myśl, że mam wygłaszać zupełnie odmienne zdanie, niż jego.

Może jednak to brutalne oderwanie się od nich, sprawiało, że leczyłam się szybciej? Czy nie jest tak, że łatwiej uzdrowić gładko i szybko amputowaną ranę, niż nieustannie sączące się skaleczenia?

— Okres ślubów może teraz przeżywa swój rozkwit, ale to zaraz się zmieni i prawie nikt nie będzie organizował swoich wieczorów kawalerskich — wyjaśniam spokojnie. — Co wtedy?

— Przecież wtedy już wrócisz — mówi z takim wyrazem na twarzy, jakby to było całkowicie zrozumiałe i nieuchronne następstwo. — Znów będziesz miała swoją „Queue" i będziesz piekła te swoje kurczaki.

Mierzę go wzrokiem silnym, jednak moja powieka prawego oka drga, gdy spoglądam wprost w jego oczy.

Bo nie robię tego często. Ale tym razem to co powiem, po prostu musi do niego trafić.

— Nie wiem, czy kiedykolwiek będę chciała wrócić. — Niedługie zdanie ostro szlachtuje przestrzeń między nami.

— Tak? — pyta ojciec, przeciągając samogłoskę. Czuję, że nie wierzy w to co powiedziałam. — Daggie, twój okres niesamowitej przygody z Alexandrem Turnerem właśnie przekroczył równą połowę. Zdobyłaś nowych klientów? A może jesteś już tak bogata, że rozważasz emeryturę? — jawnie kpi.

— Poradzę sobie — odpieram hardo.

— Pamiętasz naszą umowę, prawda? Nie wrócisz do domu, jeśli nie wrócisz do „Queue". Co zrobisz. Oboje dobrze wiemy, że kochasz to miejsce.

— Kochałam całym sercem — przyznaję. — Ale czasem miłość bywa zbyt toksyczna i za bardzo drenuje nasze jestestwo. Dam ci jednak jedną radę — zwilżam gardło śliną zanim kontynuuję. — Traktuj z respektem zarówno pracownika jak i klienta, podlewaj własną chęcią ten biznes, a zwróci ci się to finansowo. Ten lokal ma swoją historię, więc jeśli nadal będziesz szczery z każdym odbiorcą, oni tu wrócą. Bo „Queue" to nie tylko restauracja. To wspaniali ludzie, którzy tworzą to miejsce.

— Nie masz w sobie żyłki biznesmena. W biznesie liczy się tylko zysk, a nie to jakim sposobem go uzyskasz.

— Więc życzę powodzenia — mówię, mijając go. — Odejście Stewarta było pierwszym gwoździem do trumny. Nigdy nie powinieneś pozwolić mu odejść.

Wychodzę na zimne, prawie wieczorne powietrze, a gdy oddalam się w kierunku metra, mija mnie głośna impreza w czarnej limuzynie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro