Rozdział 1
To ten moment, kiedy uświadamiam sobie jak mało znaczy dla mnie moje życie. Gdy dosiadają się do mnie dwaj, zachowujący się bardzo podejrzanie mężczyźni — zamiast uciekać, trwożę się o życie trzypiętrowego tortu i zimnych udek z kurczaka.
Rozglądam się po opustoszałym wagonie metra, jednak nigdzie nie dostrzegam ratunku. W wagonie naprzeciwko widzę kilka osób, ale mimo to nie przesiadam się. Trwam dzielnie z niebieskim tortem jadącym obok mnie jako pasażer na gapę.
To cholerstwo ważyło tonę a kosztowało jeszcze więcej. Co z tego, że to tylko nieodebrany przysmak na Baby Shower. Smakował wyśmienicie, więc nie zamierzam pozwolić, aby się zmarnował.
O ile oczywiście przeżyję do momentu, gdy przekroczę z nim bezpiecznie próg mieszkania rodziców.
Dwóch mężczyzn jest ubranych na czarno, a ich twarze zasłaniają miękkie kaptury. Wyglądają na miękkie, gdyż lekko układają się na ich głowach, zakrywając włosy.
Nie mają żadnych widocznych tatuaży, znaków szczególnych. Są wagi zupełnie przeciętnej jak na typowego Amerykanina (wielokulturowego narodu wszech nacji). Wzrost, styl, brak gracji — wszystko typowo i równo przeciętne.
Nieprzeciętne było jedynie ich zachowanie.
Ściskam mocniej aluminiową tackę z aromatycznym kurczakiem, którą trzymam na kolanach i z szeroko rozwartymi oczami czekam na dalszy rozwój sytuacji.
— Masz ogień? — pyta ten, który rzuca się na siedzenie naprzeciwko mnie.
Ten drugi jest cwany. Opiera się o metalową poręcz przy wejściu, przez co blokuje mi dostęp do ewentualnej drogi ucieczki.
— Nie, nie palę — odpieram. — Ale ten zapaszek, który mylisz ze swądem spalenizny, to przepysznie upieczony kurczak w sosie własnego autorstwa.
Staram się być spokojna.
Co innego mogę zrobić?
— A fajkę?
Poprawka: ten siedzący jest nadzwyczajnie nieinteligentny.
— Nie mam papierosów, skoro nie palę. — Teatralnie wywracam oczami. — Chcesz pałeczkę kurczaka czy całe udko?
— Nie — odpowiada trochę głupkowatym tonem.
Spogląda na tego drugiego, jakby szukał ratunku. To dobry moment, aby jego również włączyć do rozmowy.
— Nie jesteście głodni? — Przykładam dłoń do policzka, aby udać niebywałe zaszokowanie. — Na żółwika! Dochodzi dwunasta w nocy, a wy nie jesteście głodni? Ależ nie krępujcie się! Dla mojej rodziny i tak starczy.
— Na żółwika? — powtarza pod nosem ten siedzący.
— A, tak! Przecież takim małolatom nie wypada przeklinać! Co na to powiedziałaby moja babcia? — Otwieram opakowanie z kurczakiem i podsuwam mu je pod nos.
Nie mam już żadnej babci, ale oni nie muszą o tym wiedzieć. Tak samo nie muszą być świadomi, że mam już skończone dwadzieścia pięć lat. Zmordowana po pracy i bez makijażu, spokojnie nadal mogę uchodzić za nastolatkę.
Ten przy barierce rusza się szybko. Chwyta dłonią w rękawiczce udko kurczaka i jak gdyby nigdy nic wbija w nie scyzoryk.
Mhm... takie buty.
— Masz może coś bardziej wartościowego? — pyta dziwnie charczący głos spod kaptura. Odkrawa kawałek mięsa i wkłada je do buzi. — Po takim pysznym jedzeniu przydałby nam się odpoczynek, a nie stać nas na hotel. Wspomożesz potrzebujących, czy potrzeba ma się stać nieco bardziej paląca?
— No właśnie — wtóruje mu ten drugi. Jest dużo bardziej zajęty mlaszczącą konsumpcją, gdyż czerwony sos kapie mu na spodnie, a on zdaje się tym kompletnie nie przejmować.
— Wpłacam tylko na zarejestrowane zbiórki. — Zasłaniam usta dłonią, jakbym chciała powiedzieć im coś na ucho. — Trochę żałuję, że w tym roku już nie mogę sprzedawać harcerskich ciasteczek. Właśnie skończyłam podstawówkę — chichoczę histerycznie na koniec zdania.
Oni zaś patrzą po sobie, chyba zastanawiając się, czy nadal jestem warta obrabowania.
W końcu co oprócz wielkiego tortu, tacki pełnej pikantnych kawałków kurczaka i dziecięcego humoru może mieć piętnastolatka?
Truskawkowe gumy do żucia w plecaku?
— I sama tak sobie jeździsz?
— Nie jest sama — odzywa się męski głos.
Ładny, dźwięczny i przyjemny dla ucha, nie to co u tych skrzeczących gadów.
Wszyscy odwracamy głowy w lewo, skąd zmierza gwiazdor w męskim wydaniu.
Dosłownie.
— O, ja jebię! — mówi z pełną buzią ten siedzący nieznajomy.
Jak na zawołanie prostuje się, kość kurczaka wyrzuca gdzieś pod siedzenie a tłuste dłonie wyciera w portki. Ten stojący reaguje mniej opisowo: po prostu stoi z odwróconą głową.
— Nie mówiłaś, że go znasz! — krzyczy podekscytowany łapserdak (tak zamierzam nazywać tego bez scyzoryka w dłoni).
— To moja dziewczyna — odpowiada buńczucznie przystojniak.
Też jest ubrany w czarne spodnie i czarny t-shirt, jednak na nim wszystko zdecydowanie leży z większą gracją.
Koszulka opina pięknie zarysowane mięśnie, a spodnie świetnie podkreślają jego wąską talię. Jest wysokim szatynem o niezwykle brązowych — prawie czarnych — oczach. Jego prawe przedramię zdobi tatuaż tworzący bransoletkę złożoną z dwóch pasów, po lewej zwisa zaś drogi aparat uwieszony na markowym pasku.
Ten to dopiero wybrał świetny bagaż do Chicagowskiego metra.
— Jesteś z piętnastolatką? — dziwi się łapserdak. Podnosi ręce w geście obronnym. — Nic dziwnego, że szlajasz się z nią po metrze. Tu na pewno nie przydybią was żadne paparazzi.
No faktycznie. Gęba skądś znajoma.
Ciacho jak gdyby nigdy nic siada obok mnie i zaborczo zakłada rękę za moje plecy.
— Ile chcecie za dyskrecję? — pyta. — Czy dwa strzały w ryj będą wystarczającą walutą? Bo mogę sprzedać wam ich więcej.
Rozsiada się jak król, zajmując sobą całą przestrzeń w pustym wagonie.
— Autograf dasz? — pyta ten ze scyzorykiem.
Tylko, że nie ma go już w dłoni. Kurczaka zresztą także.
Na gwizdek zmarnowało się tyle mięsa na tej zaszczanej podłodze?! Było pyszne. Nie robią już dziś smakoszy. Doprawdy nie.
— Chcesz na bluzie? — pyta jakby od niechcenia mój wybawca.
— Ja pierwszy! — emocjonuje się łapserdak. — Pisaka masz?
— Mam.
Gwiazda wyciąga biały marker z opiętej kieszeni i ustami odciąga zatyczkę.
— Zajebiście! — Łapserdak kiwa głową tak, że spada mu kaptur.
To jakiś pryszczaty dwudziestokilkulatek. W dodatku rozumiem czemu charczy — ma tak czerwony nos, że nie trzeba być lekarzem, aby dostrzec jego przeziębienie.
Wrześniowa pogoda robi swoje.
Przystojniak kręci palcem kółko, aby fan się odwrócił i pyta:
— Dla kogo?
— Luke Brighstorm — wypluwa z uśmiechem.
— Ty idioto — wtrąca jego towarzysz.
Idol niestrudzenie maże mu po bluzie na plecach. Przekręcam głowę i dostrzegam, że podpisał się jako Alexander Turner.
— Klasa! — cieszy się Luke. — Kto by pomyślał, że spotkam gwiazdę kina akcji! W metrze! Jesteś jak ten Kinu River...
— Keanu Reeves — poprawia go Alexander.
— A chuj go tam! To już stary pierdziel. Teraz ty wymiatasz.
— Nie zgadzam się. Keanu to legenda — mówię dosadnie.
— A ty z kim sypiasz, co? — odpiera szybko. — Musisz jakoś ją naprostować. Baba cię nie szanuje.
— Już my sobie porozmawiamy. — Mruga do niego okiem.
Boże... Co za kutas.
Przecież mogłabym być piętnastolatką.
— Wysiadamy, Luke. Koniec tego kółka filmowego — informuje ten bardziej stoicki, gdy pociąg staje na stacji.
— Już idę! — pokrzykuje Luke i zbija jeszcze męską piątkę z Alexandrem. Gdy tylko wysiada, a drzwi jeszcze się za nim nie zamykają mówi:
— Trevor, przestań być takim lamusem. To pieprzony Alexander... ała!
— Zamknij się wreszcie.
Pociąg mija ich w momencie, gdy Trevor ostro klepie znajomego po plecach, a tamten pluje sosem lub krwią na szybę pociągu.
Jak miło.
— Jesteś cała?
— W zupełności, zboczeńcu — odpowiadam nawet na niego nie patrząc.
— Gorsze rzeczy słyszałem. Co tu masz?
Wpycha łapska do mojej aluminiowej tacki a ja nerwowo ją odsuwam.
— Gdzie? — syczę. — Mama nie uczyła, że trzeba umyć rączki?
— Ty tak na serio?
Odsuwa się trochę, ale tej całej umięśnionej ręki zza moich pleców nie zabiera.
— A czemu nie? To jedzenie ma jeszcze przyszłość.
Wygładzam nieistniejące wgniecenie, jakby chcąc upewnić się, że upieczony kurczak jest cały i zdrowy.
— A tort?
Podążam za jego wzrokiem i widzę jak spływają po nim kleksy bitej śmietany. Niepotrzebnie stawiałam go przy nawiewie grzejnika.
— Jeśli przypadkiem zmierzasz właśnie na chłopięce Baby Shower, to z chęcią ci go odsprzedam z jakimś małym rabacikiem.
— Dokąd jedziesz, mała nieznajoma?
— Wszystkim kobietom wypominasz ich wzrost? — prycham.
Nie musi nabijać się z moich stu pięćdziesięciu siedmiu i pół centymetra.
— Czyli jednak jesteś kobietą?
— A na kogo wyglądam?
— Wyglądałaś na dziewczynkę w niezłych opałach. Nazwałaś mnie jednak zboczeńcem, więc faktycznie mogłem dać się nabrać na te piętnaście lat. Nie mów tak więcej.
Mrużę gniewnie oczy i zabijam go spojrzeniem.
— To na ile lat ci wyglądam?
Mierzy mnie uważnie wzrokiem, rozpierając się wygodnie na siedzeniu.
— Dałbym ci dwadzieścia jeden — uśmiecha się zawadiacko — ale tylko dlatego, że mnie jest to na rękę.
Wywracam oczami i burczę coś pod nosem.
— Nie musisz przypadkiem już wysiadać? — pytam wściekła.
— Odprowadzę cię do domu. — Kiwa zadaniowo głową.
— Fantastycznie. To chodź — mówię szybko wstając, gdyż pociąg właśnie kończy swój bieg na stacji North/Clybourn. — Tylko pamiętaj o torcie. Jest ciężki, więc przydadzą mi się te twoje mięśnie.
Ostatnie słowo wymawiam niczym życzenie, obłapiając go bezczelnie wzrokiem. Uśmiecha się pod nosem i usłużnie chwyta ciasto. Staję przy wyjściu, a on tuż za mną.
— Zawsze jesteś taka niegrzeczna dla idoli?
— Nie znam cię — rzucam krótko.
Zaraz potem wychodzimy na mocno rozświetloną stację. Swoje kroki kieruję w stronę klatki schodowej, po której wspinamy się łeb w łeb.
Może przydałby mi się taki tragarz na co dzień w restauracji? Sprawnie mu wychodzi to poruszanie się z tortem zasłaniającym widok.
— Szukasz może pracy?
Śmieje się w odpowiedzi.
— Nie. Aktualnie mam dobry angaż.
— No co ty nie powiesz — mruczę. — Keanu Reeves'a znam, a ciebie kompletnie nie kojarzę. Jesteś pewien, że to dobre zlecenie?
— Przynajmniej wiesz, że jestem aktorem.
— Nie po twoich umiejętnościach — szepczę pod nosem.
— Słucham?
— Nie po twojej filmografii — mówię głośniej. — Mam trochę sprawnego IQ i rozumiem co oznacza, gdy ktoś mówi o tobie „gwiazda kina akcji".
— Jesteś wredna.
— Nie. Mam po prostu dużo pracy w życiu. A tych wolnych chwil wytchnienia, z pewnością nie spędzam siedząc w niewygodnych kinach.
Wychodzimy na świeże powietrze.
— To gdzie teraz?
— Postaw tort na kurczaku. Dalej już zabiorę się sama.
— To raczej nie wytrzyma presji — patrzy z powątpiewaniem na aluminiową tackę w moich rękach.
— Przecież doniosłam to jakoś do metra, to i w drodze do domu dam radę.
— Zawsze tak dziękujesz za ratunek?
— A kiedy niby mnie uratowałeś? To nie był filmowy scenariusz, w którym przystojniak w odpowiednim momencie wkracza w życie szarej myszki i rozkochuje ją w sobie do szaleństwa. Nie żyjemy w komedii romantycznej. Daj ten tort — poganiam go. — Chcę iść spać.
— Obiecałem, że odprowadzę cię do domu. Zresztą nigdy nie wiesz, czy nie natkniesz się na kolejnych zbirów.
— Coś bym wymyśliła.
— Znów udawałabyś naiwną nastolatkę? To twój superplan?
— Och na żółwika! — przeklinam i ruszam przed siebie.
Do mieszkania rodziców mam raptem kilka minut spacerem. To plusy życia w Chicago — mieście z doskonale rozwiniętą komunikacją miejską.
Minusem byli natrętni aktorzy pastwiący się nade mną od czasu do czasu.
— Jak się nazywasz?
— Jak się nazywasz? — przedrzeźniam go. — Ile masz lat? Mój numer stanika też chcesz, czy łaskawie to sobie odpuścisz?
— Raczej specjalnie go nie potrzebujesz — stwierdza patrząc z ukosa na moje cycki.
Przytulam do siebie mocniej kurczaka i płonę rumieńcem nienawiści.
— Cham, burak i prostak.
— Cytujesz moich antyfanów. Ranisz moje biedne serce.
— Grałeś wampira, więc może go nie masz.
— O! Czyli jednak oglądałaś coś z moim udziałem.
— Nie — ucinam krótko. — Po drodze mijaliśmy stary plakat w metrze. Mignęło mi twoje nazwisko.
— Jesteś dziwna.
— To ty na mnie wpadłeś i nie chcesz się odczepić, więc nie narzekaj jak baba.
— Miałbym w zanadrzu kilka dobrych argumentów, ale nie będę ich marnował na taką marudę.
— Jak sobie chcesz.
W ciszy docieramy pod apartamentowiec, w którym mieszkam.
— Które piętro?
O, nie. Przystaję zdębiała nagłym strachem. Z pewnością nie wejdzie ze mną na górę. Jeszcze tego mi brakuje, żeby przypadkiem spotkał się z mamą, która jest zapaloną filmożerczynią. Jestem przekonana, że jeśli, ten tu aktorzyna, grał w czymkolwiek co jest dostępne na którejś z platform streamingowych — moja mama na pewno go kojarzyła.
— Ciasto wjedzie już windą. Nie musisz od razu wpychać mi się do lodówki.
— To śmieszne, że nawet nie wiesz jak często z niej wyskakuję. Dasz mi chociaż spróbować tego kurczaka?
— A masz jak zapłacić?
— Gotówką czy w naturze?
Posyłam mu niewzruszoną, skamieniałą minę, która mówi chyba więcej niż tysiąc słów.
— W kieszeni mam dwadzieścia dolarów. Sięgnij sobie.
Wzruszam ramionami, przekładam tackę na jedno biodro i wolną dłoń wpycham w jego opięte jeansy. Zachłannie grzebię, ale pomimo chęci nie jestem w stanie zlokalizować banknotu.
— Spróbuj w tej jajecznej.
JAJECZNEJ?!
Wyciągam dłoń jak oparzona i ponownie chwytam oburącz aluminiową tackę. Z obrzydzeniem stwierdzam, że właśnie całkiem dokładnie obmacałam go po dupie.
— Jak dasz mi już spokój, będziesz mógł zabrać tego całego, cholernego kurczaka.
— Do kogo mówisz? — Podziwia szczyt apartamentowca i udaje, że nie zwraca na mnie uwagi.
Wiem czego chce.
— Gorzej niż z dzieckiem. Idź już sobie Alexandrze Turnerze.
— Wystarczyłby Xander. I nie pójdę dokąd nie powiesz mi ile masz lat i jak się nazywasz.
— Przecież to nie ważne. Już więcej się nie spotkamy.
— Tak będzie fair. Wpiszesz mnie w google i zdobędziesz wszystko czego dusza zapragnie.
— Pewnie z połowa tego jest nieprawdą.
— Dlatego powiedziałem, że znajdziesz czego dusza zapragnie. A ja chciałbym jedynie wiedzieć, komu uratowałem dziś życie.
— Moje życie nie było zagrożone. Oskalpowany został jedynie nieżywy kurczak.
— Dobrze, jak chcesz.
Siada na schodkach prowadzących do wieżowca, a ja kopię go lekko butem w łydkę.
— Jesteś bezdomny czy jak?
— Zupełnie nie.
— To bierz tego kurczaka — wpycham mu tackę w dłonie — i zmiataj do domu.
— Pracujesz w restauracji na State Street?
Mrozi mnie. Skąd wie? Śledził mnie czy jak?
— Spokojnie. Tu przeczytałem — wskazuje palcem na dolny róg kartonowego opakowania z tortem. — Trudno nie zapamiętać adresu, gdy przez kilka minut masz go centralnie przed twarzą.
— To groźba?
Przewraca oczami i kręci głową na „nie".
— Dagmarie Moore, dwadzieścia pięć lat — wypluwam.
Wolę to, niż żeby z czystej przekory nachodził mnie w pracy.
On zdaje się być zadowolony odpowiedzią. Uważnie objeżdża mnie wzrokiem.
Ciekawe co najbardziej rzuciło mu się w oczy.
Mój utytłany fartuch i rozklekotane trampki czy firmowa różowa bluzka, której kolor z pewnością nie pasował do mojej bladej cery, rudych włosów do ramion i wielkich, zielonych oczu.
— Och, no dobra. — Wyciągam do niego dłoń. — Daggie — przedstawiam się. — Idź już. Jeśli kiedyś przypadkiem się jeszcze spotkamy, oczekuję pieśni pochwalnych odnośnie mojej autorskiej marynaty do mięsa. I to na tyle. Xander idzie do domu.
Podnosi się i dopiero teraz zauważam, jak bardzo nade mną góruje. Jestem przekonana, że jest między nami więcej niż trzydzieści centymetrów różnicy.
Jego lekko kręcone, brązowe włosy zmysłowo opadają na pięknie opalone czoło a kwadratowa szczęka podkreśla wydatne kości policzkowe...
Jezu.
O czym ty żółwikujesz, Dagmarie?
Strzepuję głową nagromadzone chwilowe wariactwo i zadziornie podnoszę podbródek.
— Poczekam, aż znikniesz w drzwiach — nachyla się nade mną — rudzielcu.
Jego oddech owiewa szczyt mojej głowy, elektryzując kilka włosków, które przyczepiają się do jego ust.
Sama też spinam się jak naelektryzowana. Rzucam krótkie: — Smacznego — i znikam za szklanymi drzwiami budynku.
Dopiero tam biorę głęboki oddech. Już chcę iść w stronę windy, ale odwracam się, bo mam puste ręce.
Racząc go chwilą swojego upokorzenia, cofam się, zabieram ciasto i na odchodne upewniam się, że doskonale widzi każdy mój receptor smakowy na języku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro