Rozdział 3
— Daggie, zaspałaś! Wstawaj wreszcie — głos mamy wyrywa mnie z głębokiego snu.
Gdy otwieram oczy widzę jej pełne dezaprobaty spojrzenie i osądzający wyraz twarzy.
— Tara otwiera dziś restaurację. Wszystko będzie dobrze — uspokajam ją.
— Chcesz, żeby ojciec się o tym dowiedział? Mam dość słuchania, że jesteś śmierdzącym leniem bez własnych perspektyw na życie. Rusz się i idź do pracy. My w twoim wieku już dawno zarabialiśmy na chleb.
— Ja przecież pracuję... — bronie się nieporadnie.
— Co tam się dzieje Maggie? — Słyszę jak ojciec szoruje kapciami o podłogę.
Idzie. Spinam się.
Zagląda do pokoju. Nie musi nic mówić — widzę jak bardzo jest mną rozczarowany. Jego wzrok pada na różową narzutę w dziecinne kotki i zbyt małe biurko, którego do tej pory nie wymieniłam. Czuję jak wstyd rozlewa się po moim umyśle. Nic z tym nie umiem zrobić.
— Za mało pracujesz, skoro po ósmej smacznie jeszcze śpisz. Nie tak cię wychowałem, Dagmarie.
Jego słowa są niby niepozorne, ale słyszane od lat w różnych konfiguracjach, są moimi własnymi sztyletami. Nie potrafię opędzić się od tego nieznośnego uczucia, że ich zawiodłam.
— Już wstaje, Robercie — zapewnia mama, kładąc swoją dłoń na jego czerwonej koszulce, w której chodzi od wtorku.
Dziś jest poniedziałek.
— Leń i nierób, tyle ci powiem Margaret. Dwadzieścia pięć lat i żadnych perspektyw na własne życie. Nie ma chłopaka, znajomych czy własnej pracy. Pasożyt, który ciągnie z nas tyle ile się da. Czeka na naszą śmierć, aby dochrapać się własnej restauracji i tego mieszkania. Największy zawód mojego życia — wypluwa z siebie, a potem jak gdyby nigdy nic znika.
Mama stoi chwilę, po prostu patrząc za nim tęsknym wzrokiem. Zastanawiam się, czy kiedyś był inny.
Lepszy.
Chyba musiał, skoro za niego wyszła. Jeśli oczarował ją do tego stopnia, że wpuściła go do swojego życia, do rodzinnego biznesu i pozwoliła spłodzić jego największe rozczarowanie.
— Po co denerwujesz ojca, Daggie? — pyta cicho. — Nie wiesz, że teraz będzie bardziej chętny się napić? Przecież ma chore serce. Zbieraj się szybko do restauracji i przynieś dziś brownie. Będziemy mieli na jutro do porannej kawy.
I też znika.
A ja szybko wskakuję pod prysznic i szykuję się, jakby gonił mnie sam diabeł.
Nie pomaga to jednak uciec od poczucia beznadziejności, które napędza każde moje działanie. Cokolwiek zrobię — albo czegokolwiek nie zrobię — zawsze kończę jako żałosny, miałki i nieudolny efekt życiowej porażki.
Zaciskam zęby, połykam niewypłakane łzy i ruszam do pracy.
Jak codziennie od nieprzerwanie sześciu lat.
🐢
Wściekle siekam gorzką czekoladę, myśląc tylko o tym, jak sprawić, żeby moje negatywne emocje nie wsiąkły w przygotowywane ciasto.
— Nie jesteś tym co jesz. Wcale nie czujesz mojej energii i wcale — syczę ostatnie słowo, uderzając tasakiem w drewnianą deskę — nie jesteś tabliczką czekolady, która już trzy razy spadła mi do zlewu!
Duży kawałek czekolady odrywa się i tym razem spada na podłogę.
— Agh! — wrzeszczę, popychając niczego nie świadomą deskę.
Tasak ląduje za to w brudnym garnku po zupie.
Pochylam się nad blatem kuchennym, przymykając oczy, jakby miało mi to pomóc ukoić swoje emocje. Jestem już sama. Dziś wszystko wyszło inaczej, niż miało w planach. Spaliłam ulubiony garnek, moja nowa ozdobna kasa fiskalna roztrzaskała się, gdy natrętny klient chciał koniecznie sprawdzić, czy coś znajduje się w jej środku, i w dodatku dostałam okresu.
A jakby tego było mało, w połowie drogi powrotnej do domu, zorientowałam się, że zapomniałam o brownie.
Właściwie nawet go nie zrobiłam.
Dlatego wróciłam się i od trzydziestu minut staram się posiekać tą cholerną tabliczkę czekolady, ale żadna z nich nie chce ze mną współpracować.
Warczę, gdy rozbrzmiewa firmowy telefon. Przecież mamy zamknięte!
— Dzień dobry tu „Queue". Niestety w poniedziałki zamykamy o ósmej. Ze wszelkimi zamówieniami proszę dzwonić jutro z samego rana.
— Zamawiałem ciebie. — W moim uchu rozlewa się przyjemnie brzmiący tembr głosu.
— Ach, to ty.
Cholera. Kompletnie zapomniałam, że miałam się z nim spotkać o szóstej.
— Możesz mi otworzyć? — pyta, a we wnętrzu lokalu rozlega się głuche pukanie od strony zaplecza. — Tylko się nie rozłączaj, żebym wiedział, że mnie znów nie olałaś.
— Ten telefon ma kable, Panie Gwiazdo! — wydzieram się nader potrzebnie. — Jak mam otworzyć drzwi, kiedy do nich zwyczajnie nie dosięgam?!
— Dobra. Słyszę cię nawet bez telefonu. Po prostu je otwórz, Dag.
DAG?!
Stąpam głośno jak nosorożec i głośno dysząc otwieram z impetem drzwi. Alexander obrywa w stopę, przez co cicho wyklina coś pod nosem.
— Co w ciebie wstąpiło? Demon cię opętał?
— Mniej więcej — burczę pod nosem.
Zaglądam do szafki spożywczej i wyciągam z niej ostatnią tabliczkę gorzkiej, siedemdziesięcioprocentowej czekolady.
Lepiej, żebyś ze mną współpracowała.
— Daj to. — Alexander wyrywa słodycz z moich rąk.
Dokładnie myje ręce w zlewie i zabiera się za krojenie. Resztkom czekolady na blacie nie poświęca zbytniej uwagi. Sprawnie sieka na części twardy wyrób cukierniczy.
Opieram się o blat i obserwuję jego plecy. Ma naprawdę szerokie mięśnie, przez co wygląda jak marzenie senne większości kobiet. Sprawność z jakim operuje nożem, nawet mnie imponuje.
— Robisz babeczki z czekoladą?
— Nie. Brownie.
Odwraca się i ponosi jedną ze swoich idealnych brwi, mierząc mnie przenikliwie wzrokiem.
— Więc chyba nie powinienem pytać po co tak zaciekle mordujesz tę czekoladę, skoro i tak potrzebujesz ją roztopić.
No właśnie. Po co to robię? Jestem aż tak beznadziejna, że dokładam sobie dodatkowej roboty, byle tylko odwlec czas powrotu do domu, bo tak bardzo chciałabym wrócić, gdy rodzice będą już spali.
Do tego stopnia jestem żałosna.
— Czy to boli? — pytam cicho.
— Co, marchewko?
— Bycie idealnym chociaż przez jeden dzień — stwierdzam z trudem. — Czy to jest tak bolesne, że moje życie robi wszystko, aby mnie przed tym uchronić?
— Coś się stało — stwierdza lub pyta cicho. Właściwie sama nie wiem.
— Nie. Wszystko w porządku.
Nerwowo wbijam paznokcie w udo. Trzymam je tam sekundę albo dwie. Dokąd nie odwróci to mojej uwagi i pozwoli wziąć głęboki, życiodajny oddech.
On obserwuje każdy mój ruch. Widzę, jak uważnie śledzi mnie wzrokiem. Jak zauważa moje zdenerwowanie. Jak sonduje w skupieniu wyraz mojej twarzy. Jak mnie ocenia. Zawsze ktoś mnie ocenia.
Mam tego dosyć.
Podchodzi do mnie i zamyka mnie w swoich ramionach. Przytula mnie tak zwyczajnie, po ludzku, że nie jestem w stanie odmówić tego kontaktu. Wspinam się na palce, obejmuję jego kark i wtulam się w niego każdym centymetrem swojego ciała.
Nie mówi nic, a ja po prostu trwam, starając się wycisnąć z tej chwili najwięcej ile potrafię. Chcę trwać w tej chwili milczenia, tej ciszy, która pozwala mi głębiej oddychać.
— Chodź — komunikuje biorąc mnie na ręce.
Nie protestuję. Biernie poddaję się, gdy sadza mnie na blacie i przysuwa sobie krzesło, aby usiąść naprzeciwko. Nie mówi nic więcej, tylko zsuwa trampki z moich nóg i obie stopy kładzie na swoim udzie. Przygląda się przez chwilę moim udom, ale to trwa zaledwie moment, bo po chwili chwyta moją kostkę i zaczyna masować lewą nogę.
— To niezbyt higieniczne. Wciąż jesteśmy w zakładzie spożywczym.
— Niehigieniczne jest twoje nastawienie. Siedź cicho i odpręż się wreszcie, do cholery — mówi, jakby zirytowany.
Mocno ugniata moją stopę, a ja cieszę się, że mam na sobie nowe, czerwone rajstopy.
Przynajmniej tyle, jeśli chodzi o zachowanie pozorów przyzwoitości.
— Co o mnie czytałaś? — pyta cicho, nie przerywając swojej pracy.
— Nie miałam jeszcze na to czasu. Wiem tylko tyle, ile sam mi powiedziałeś — przyznaję zgodnie z prawdą.
— Do diabła, to trudne rozmawiać z kimś, kto jest kompletnym ignorantem w sferze kulturowej.
— Wybacz, że nie śledzę portali plotkarskich.
Patrzy mi butnie w oczy i mówi:
— Wiesz, myślałem, że zainteresowałem cię sobą chociaż w tak drobnym stopniu, że sprawdzisz chociaż mój biogram.
— Nie masz przypadkiem zbyt dużego ego? Czy każdy kto stąpa po tym padole musi zachłannie śledzić każdy twój ruch i znać całą filmografię? — odgryzam się. — Chociaż to może i ma swoje plusy. Przynajmniej nie musisz się z nikim bić w metrze. Wystarczy, że dasz autograf, a twoi fani już sikają po gaciach.
Nie jestem zbyt przyjemna, ale jakoś trudno współczuć mi komuś, kogo jedyną pracą jest wcielanie się w bajkowe postaci na planie filmu. Co on wie o prawdziwej harówce w pocie czoła?
— Xander?
Nie odpowiada. Właściwie nawet na mnie nie patrzy. Jednak nie przestał masować mojej stopy, toteż wciąż istnieje nadzieja, że chce tu ze mną być.
— Przepraszam. To było wredne.
— Nie, marchewko. To było po prostu niemiłe.
Ma rację. Cały czas jestem dla niego niemiła. Dogryzam mu za każdym razem, gdy się widzimy, a mimo wszystko on zawsze wraca.
Tylko dlaczego?
— Czemu mnie po prostu nie zostawisz?
W jednej chwili podnosi na mnie wzrok, czym wydusza ze mnie oddech. Ma potężne spojrzenie. Dość płytko go oceniłam, gdyż w jego oczach odbija się pewna głębia. Zdecydowanie nie jest pustym człowiekiem. Poszlaki dostrzegam dopiero teraz. Martwił się o bezpieczny powrót do domu nieznajomej, a potem oderwał się od obowiązków, aby ponownie zawieźć ją — mnie, do domu. A teraz cierpliwie znosi moje humory i w dodatku daje mi cudowny masaż stóp.
A w podzięce dostaje jedynie kolejną porcję humorzaście upartej oślicy.
— Już mówiłem.
— Nie, nie prawda. Chyba... — Marszczę brwi w skupieniu, ale nie mogę sobie przypomnieć abyśmy rozmawiali na ten temat.
— Czyli umiem grać, prawda? — szczerzy zęby w uśmiechu. — Łykasz wszystko, czym się cię nakarmi. Więcej wiary w siebie, marchewko.
— O, rany! Możemy wrócić do tematu? Dlaczego się do mnie tak doczepiłeś?
Mocno ugniata zarówno łydkę jak i stopę, a ja mam ochotę położyć się i rozkoszować relaksem tak spiętych mięśni. Ktoś kto nigdy nie pracował w gastronomii, nie wie czym jest prawdziwy ból nóg.
— Po prostu jesteś inna — mówi, jakby ten argument wyjaśniał wszystko. — I możemy sobie wzajemnie pomóc.
Wstaje, kopniakiem posyła krzesło pod stół i żwawo wskakuje na blat obok mnie. Patrzę jak chwyta słoik z orzechami i po prostu zaczyna je wcinać. Widząc moją minę wyciąga go również w moim kierunku i gestem proponuje mi trochę orzeszków.
Proponuje mi moje własne orzeszki!
— Zostaw je! — Chwytam słoik i przez chwilę się o niego siłujemy.
Albo mnie wygodniej tak to nazwać, bo słoik ani drgnie. On ma zdecydowanie więcej siły niż ja i przewagę posiadania dłuższych palców.
To nie fair.
Puszczam słoik, obrażona na jego brak ogłady.
— Mógłbyś chociaż umyć ręce. Przed chwilą dotykałeś moich stóp — burczę.
— Mmm... — mruczy oblizując palce.
— Xander! — uderzam go lekko otwartą dłonią w udo.
— Dagmarie! — przedrzeźnia mnie.
Wywracam oczami i wzdycham głośno. Jest gorszy niż dziecko.
— Nie wracasz dziś do domu?
— Wracam. Dlaczego miałabym nie wracać? Zadajesz dziwne pytania.
— To co robisz tu po dziesiątej wieczorem?
— Robię brownie dla rodziców — odrzekam zgodnie z prawdą.
— Pff!
Zeskakuje z blatu, sprawnie zakłada mi moje buty i chwyta kluczyki do lokalu.
— W takim razie umowę biznesową możemy omówić u mnie.
I najzwyczajniej w świecie przerzuca mnie sobie przez ramię. Szybkość tego gestu wywołuje u mnie chwilową dezorientację, dlatego bezgłośnie obserwuję jak jego pośladki śmiesznie się ruszają, gdy chodzi.
Są strasznie blisko mojej twarzy. Może to nowe pojęcie grawitacji jednak polubi się z moim błędnikiem?
Alexander Turner wynosi mnie zapleczem, zaklucza zamek i wpakowuje prosto do swojego auta. Na kamerce musi to wyglądać jak rasowe porwanie właścicielki znanego lokalu.
Może wreszcie napiszą o mnie w gazetach? Mama bardzo by się ucieszyła.
Gdy mężczyzna okrąża auto, poświęcam sekundę na docenienie, że jego samochód to najzwyczajniejsza klasa średnia. Mnie samą co prawda nadal nie byłoby na nie stać — ale jestem przekonana, że jego było stać na dużo więcej niż sam hamulec ręczny od Ferrari.
— Dlaczego Ford? — pytam gdy wsiada.
— To dobra marka.
Odpala silnik i sprawnie włącza się do ruchu.
— O, cholera!
— Co? Podobam ci się za kierownicą?
— Nie!
— Ała...
— Zapomniałam torebki! — odwracam się w jego kierunku, wykonując niezwykle nieroztropną rzecz ponieważ chwytam go oburącz za przedramię. — Musimy wrócić.
— Masz tam coś niezwykle istotnego?
— Telefon, klucze i... — podpaski — musimy koniecznie wracać.
— Do jutra przeżyjesz.
— Słucham? Alexander! — potrząsam ręką, którą trzyma na kierownicy.
— Przenocujesz u mnie. — Wzrusza ramionami. — Potrzeba wyższa.
Na żółwika! Najgorsze, że jestem teraz kompletnie zależna od niego. Czuję się nagle naga, samotna i niezwykle bezbronna.
Do tego bezdomna.
— Obiecałam rodzicom brownie na śniadanie. — Imam się ostatniej deski ratunku.
Pytanie, czy ja faktycznie chcę zostać uratowana. W moim życiu nie dzieją się takie przygody. Niecodziennie poznaje się bożyszcze nastolatek, które porywa mnie do swojego domu, aby paktować biznesowo — czego akurat jestem cholernie ciekawa. I niecodziennie dostaję szansę zbuntowania się rodzicom życiem po swojemu.
Dlatego w sumie chyba czuję dość spory dysonans moralny. W niedługiej przyszłości okaże się co było dla mnie kompasem.
— Więc z samego rana kupimy i dostarczymy im brownie — mówi, jakby nie widział żadnego problemu. — To chyba nie pierwszy raz, kiedy uciekasz na noc z chłopakiem, co?
No cóż mam mu powiedzieć? Dziewicą może nie jestem, ale moje życie romantyczne kończyło się niemal tak szybko jak zaczynało. Nie uraczę go przecież opowieścią o tym, jak dedykowanie swojego życia pracy ogranicza życie towarzyskie do minimum. Gdzie w tym zabawa? Może nadszedł właśnie czas na bycie odrobinę psotliwą.
— Chłopcy już dawno mnie nie interesują.
Odkrztusza coś, jakby jakaś flegma zalegała mu w gardle.
— Wolisz dziewczyny?
— Xander! Przestań się ze mnie nabijać! Zresztą to nie jest temat do żartów.
— Nie rób ze mnie homofoba, marchewko — mówi dość ostro — bo nim nie jestem. W środowisku artystycznym prawie nic nie jest mi obce, a już na pewno nie coś tak najzwyczajniejszego jak związek kobiety z kobietą. Ale to muszę akurat wiedzieć. Podobają ci się kobiety? Tylko kobiety?
— Alexandrze Turner jesteś urodzonym meandrystą.
— Proszę, wyjaśnij — mówi, zaciskając szczękę.
— Meandrujesz od tematu w temat przez jeszcze kolejny temat. Ale nie, nie interesują mnie kobiety. Nie w taki sposób. To zawsze byli mężczyźni — podkreślam ostatnie słowo. — I również nie: nie zwykłam uciekać z domu na nocne randki.
— Kiedyś trzeba się zepsuć.
— Nie, dziękuję.
— A więc poprawka: kiedyś będzie trzeba cię zepsuć.
Wjeżdżamy do garażu podziemnego wysokiego wieżowca. To tyle jeśli chodzi o moje stawianie warunków. Teraz jestem na jego łasce. Nie mam nawet karty do metra.
Alexander sprawnie prowadzi wycieczkę objazdową na właściwe miejsce, które znajduje się tuż przy windach. Chyba wykupił najlepsze, jakie tylko się dało.
To akurat jestem w stanie zrozumieć.
— Na którym piętrze mieszkasz? — pytam, gdy wysiadamy z auta.
— Nie powiem ci. Ty też nie chciałaś mi powiedzieć.
Staje za mną i zasłania mi oczy. Czuję, jakbym miała zaraz stracić równowagę, więc obiema dłońmi uwieszam się na jego ręce na mojej twarzy, ale to ma na niego nijaki impakt — jego kończyna niewzruszenie odbiera mi zmysł wzroku.
— Możesz też być jakąś szaloną fanką. Nie będę ryzykował — szepcze gdzieś nade mną.
Czuję jak wchodzimy do windy i jak rusza w górę. Nic więcej jednak nie wiem. Gdy docieramy na właściwe piętro, popycha mnie za plecy, aż w końcu przystajemy.
— Witam w moich skromnych progach.
Zabiera rękę, a ja znajduję się już w otwartych drzwiach jego mieszkania.
Wchodzę i łapczywie chłonę wszystko co napotykam wzrokiem.
A nie widzę zbyt wiele.
Mieszkanie wygląda, jakby dopiero co się wprowadził. Nie ma żadnych ozdób, nagród z jego pracy czy chociażby rozłożonych scenariuszy filmowych — jak to sobie wyobrażałam. W mieszkaniu jest tylko salon z aneksem kuchennym i dwoje drzwi. Jedne zapewne do sypialni, a drugie do toalety dla gości. Apartament jest zaopatrzony jedynie w rzeczy niezbędnej potrzeby jak: sofa, dwa fotele, ekspres do kawy. Nie ma nawet telewizora. Moja mama byłaby niepocieszona, gdyby dowiedziała się, że gwiazda kina akcji nie posiada odbiornika telewizyjnego.
— Naprawdę skromne — przyznaję zaglądając do lodówki.
Ma w niej dużo świeżych warzyw, jakieś mięso mielone, nabiał i kilka deserów proteinowych. Zamrażarka jest z kolei pełna mrożonych owoców i warzyw. Z niezdrowych rzeczy jest w niej raptem kilka jednoporcjowych opakowań lodów i dwie mrożone pizze.
Jak na kawalera i podobno wziętego aktora, wygląda jakby sam gotował.
— Częstuj się czym tylko chcesz — mówi, zdejmując koszulkę.
A mnie coś cieknie.
— To nie był dobry pomysł — wykrztuszam.
— Czemu, marchewko?
Położył koszulkę na wolnym krześle i jak gdyby nigdy nic, paraduje przede mną z nagim torsem przyodzianym jedynie w tatuaż kozy. I wspaniałe mięśnie, wyrzeźbione zapewne morderczymi treningami.
Przełykam głośno ślinę i wewnętrznie godzę się ze swoją kompromitacją.
— Nie wziełam torebki, a w niej miałam podpaski. Potrzebuję ich.
Przystaje na wprost mnie, szczerząc się niezwykle chłopięcym uśmiechem. Ten uśmiech widać nawet w oczach.
— To dlatego jesteś taka marudna. Już myślałem, że to ze mną jest coś nie tak.
— Xander!
— Co?! — znów mnie przedrzeźnia.
— To krępujące.
— Chyba faktycznie takim to dla siebie czynisz. — Przekręca głowę na bok, a kosmyki jego włosów miękko przesuwają się, aby spocząć na górnej części jego policzka. — Nie mogę się zdecydować co jest bardziej czerwone. Ty, twoje rajstopy, czy...
— Nie kończ!
Zakrywam twarz rękoma, żeby choć połowicznie odciąć się od poczucia zażenowania. Alexander rusza do lodówki, bo słyszę jak ją otwiera. Przez chwilę głośno coś żłopie, a ja zastanawiam się jak nazywał się ten fetysz odnośnie mlaszczących dźwięków, bo nagle czuję dziwną potrzebę przypomnienia sobie tej nazwy.
— W łazience znajdziesz wszystko co potrzeba — mówi z orzeźwiającym westchnieniem. — Chcesz coś do picia?
— Co powiesz na truciznę w drinku z palemką?
— Bardzo zabawne.
O, cholera! Powiedziałam to.
Ruszam do drzwi, które okazują się być jego sypialnią — swoją drogą bardzo ciemną — aby pogłębić uczucie wstydu, a potem odcinam się od niego już we właściwym pomieszczeniu.
Otwieram z rozpędu pierwszą szafkę i faktycznie znajduje w niej podpaski.
Mnóstwo podpasek i czego tylko dusza zapragnie. Szuflady uginają się od jednorazowych artykułów higienicznych i o ile jestem w stanie zrozumieć mini mydełka czy szczoteczki do zębów, to za cholerę nie jestem w stanie pojąć do czego mu pieluchomajtki.
Chyba, że czegoś o nim nie wiem, ale nie chce mi się wierzyć, że ich używa. Gdy macałam go w poszukiwaniu dwudziestodolarówki, nie wyczułam żadnej pieluchy — ale z drugiej strony to tłumaczyłoby tak nierzeczywiście krągły tyłek.
Śmieję się w duchu, bo myślałam, że jeśli faceci coś sobie wypychają, to prędzej będzie to przód niż tył ich bokserek.
Chwytam niezbędną podpaskę i szybko ją podmieniam. Z ciekawości przetrzepuję resztę szafek. Okazuje się, że ma też zapasową bieliznę, kilka długich bluzek i puchaty szlafroczek. Wszystko dla pań, które ewidentnie często tu goszczą.
Jedyne czego nie znalazłam w szafkach to maszynka do golenia. Więc albo przyjmuje jedynie wydepilowane laserem kobiety, albo lubi damskie owłosienie. Stawiam jednak na lalki barbie, co jest pewnie naturalne w jego branży. Ja i moje wrastające włoski też chętnie zapoznalibyśmy się z laserem, żeby urządzić im pogrzeb.
Wychodzę, a w pokoju cicho gra jakaś kojąca, instrumentalna muzyka. W dodatku Alexander rzeczywiście przygotował mi jakiegoś hawajskiego drinka.
Świetnie zapowiada się to spotkanie biznesowe.
— Nie wiedziałem czy pijesz alkohol, więc jest bez trucizny — mówi podając mi drink.
— Mhm... — mruczę, wąchając zawartość. Pachnie głównie ananasem.
To też oczywiście typowo biznesowy przysmak.
— Co tam? Chcesz żebym napił się pierwszy czy znaleźć ci papierek lakmusowy?
Siorbię pierwszy łyk i ze zdziwieniem stwierdzam, że nasypał tam soli i wiórków kokosowych, ale całość smakuje bardzo przyjemnie.
O dziwo.
— Nie, wystarczy mój żmijowaty języczek. No wiesz. Swój pozna swego.
Wciąga powietrze i patrzy się na mnie intensywnie.
Tak intensywnie, że jego oczy aż błyszczą.
— Mówiłam o truciźnie — precyzuję.
— To nie używaj już słów „języczek" i „żmijowaty" w jednym zdaniu, bo mój mózg tego nie wytrzyma.
— Tych słów?
— W twoich ustach brzmią dziwnie niestosownie. I nie wiem czy mi się to podoba. Mamy sprawę do omówienia.
— To omawiajmy.
Siadam na wysokim hokerze i sprawdzam jego obrotność. Odpycham się od blatu i szybko kręcę wokół własnej osi o mało nie wylewając połowy drinka.
Śmieję się, bo to takie zwyczajne. Nie spodziewałabym się, że Xander może być po prostu... Xandrem. Pomimo, że sytuacja jest dla mnie niezwyczajna, on zachowuje się całkiem zwyczajnie. Nie stara się imponować mi swoją karierą, pieniędzmi. Nie tworzy ułudnej wizji wielkiego artysty z ekranu i rudej, gotującej myszki.
Przynajmniej do tej pory. Ale takie rzeczy chyba powinny się dziać zwłaszcza na początku, prawda?
— Jesteś taka ożywcza.
— Powtarzasz się.
— Wiem. To do mnie niepodobne.
Opiera się o blat po jego drugiej stronie, a ja zastanawiam się co mu teraz chodzi po głowie. Wygląda, jakby bił się z myślami, co powiedzieć pierwsze.
— Zamierzasz trzeci raz powiedzieć mi, że jestem inna niż dziewczyny, które znasz i że to ożywcze? — drążę temat.
— Nie, dlaczego?
— To dobrze. Wtedy pomyślałabym, że autentycznie chcesz coś ugrać. — Wypijam bezalkoholowego drinka do końca i mówię: — To dziwna kombinacja, ale smaczna. Zrobisz mi jeszcze jednego?
Alexander trochę się peszy i przez chwilę drapie po głowie. Potem jednak otwiera jedną z szuflad obok których się znajduje i wyciąga z nich puszkę z napojem. Ciszę przerywa głośne pstryknięcie otwieranego metalu, który zaraz zostaje zastąpiony szumem płynącego napoju z lekkim gazem.
— Będę dziś dla ciebie nadzwyczaj miła i nie skomentuję tego.
— Jakbyś miała wybór. Dziś nocujesz u mnie. — Uśmiecha się szczerze. — Podlizujesz się, bo myślisz, że dostaniesz łóżko.
— A zaproponowałbyś damie kanapę?
— Damie tak.
— Chyba coś ci się pomyliło. — Teraz ja również się szczerzę. — To właśnie damie powinieneś zaproponować wygodne łóżko.
— Nie zapraszam dam do swojego łóżka, Dagmarie — szepcze.
A ja lekko opluwam się soczystym napojem.
Słodki żółwiku! Dlaczego to zabrzmiało tak erotycznie? Przecież my nawet ze sobą nie flirtujemy.
— To co z tą propozycją? — odchrząkuję nerwowo.
— Dobrze. Do rzeczy. — Bębni palcami o kuchenny blat wyspy. — Chcę, żebyś dla mnie pracowała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro