Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16

Serdecznie zapraszam Cię na kolejny rozdział ❤️


— To takie ważne? — Podnoszę nadgarstek z bransoletką, która zapiął mi na nadgarstku.

— Oczywiście. Tylko tak uwierzy, że jesteś moją dziewczyną.

— Na pewno — mruczę pod nosem.

Wchodzimy po schodach na trzecie piętro. Uważam, że brak windy może tylko pogłębiać wszelkiego rodzaju problemy natury psychologicznej. W końcu schody potrafią dobić bardziej, niż winda. To potwierdzona informacja, bo w ubiegłym roku kilku wschodnich polityków spadło z nich z zabójczym skutkiem.

Więc dlaczego nie zamienić ich na luksusową windę? Może wtedy nie będzie nam groziło zostanie ostateczną fajtłapą jak niektórym ze śmietanki socjety.

Przed nami pojawia się urocza blondynka — całkiem podobna do tej, która pokierowała nas przy wejściu.

— Dzień dobry — wita się Xander. — My do Eloise Turner.

— Miło, że tym razem przyprowadziłeś znajomą. Twoja mama bardzo się ucieszy. — Nie szokuje mnie ich relacja. Oczywistym jest, że jeśli tu bywa, to zna pracowników, a oni jego.

— To Dagmarie Moore, moja dziewczyna.

Ściskam dłoń z wesołą blondynką.

— Sarah — przedstawia się. — Mam nadzieję, że doszłaś do siebie po tym wypadku. — Prostuję się, bo alarmuje mnie, skąd Sarah może wiedzieć, co się ostatnio zdarzyło.

— Z wypadku samochodowego — Xander kładzie duży nacisk na to słowo — Dagmarie wyszła cało.

— A co właściwie się stało? Jedni pisali, że to jakaś reklama filmu, jeszcze inni, że kręciliście akurat scenę. Gdyby nie Eloise, kompletnie nie wiedziałabym w co wierzyć.

— Ścigali nas paparazzi. Spowodowali wypadek, bo zobaczyli przez okno Daggie. Chcieli sensacji, bez znaczenia na koszt ludzkiego zdrowia — stwierdza gorzko, a ja obserwuję, jak jego grdyka nerwowo podskakuje. Machinalnie chwytam jego dłoń, a on odwzajemnia uścisk.

Nie mówił mi tego.

Kompletnie nie wiedziałam, że to było prawdziwą przyczyną wypadku.

Cholerny żółw by to strzelił! Gdybym nie wsiadła do tego auta, nie doszłoby do wypadku. A gdyby coś się stało Chuckowi? Przecież on miał rodzinę. Syna. Matkę, którą musiał się w przyszłości zająć.

Chwilę później przypominam sobie wypadek księżnej Diany.

I wtedy moje nogi się chwieją.

To mogliśmy być my. Ja, Xander i Chuck.

Po mnie raczej nikt by nie zapłakał. Ta strata byłaby do przeżycia, ale oni? Obaj mężczyźni mieli rodziny. Kochali i byli kochani. Fletcher, Arthur, Eloise, Joseph… to tylko kilka imion osób, które straciłyby brata, ojca, syna czy ukochanego. Wszystko przeze mnie. Przez to, że…

— Śpieszymy się, Sarah. Do zobaczenia następnym razem.

Xander ciągnie mnie za róg najbliżej ściany, a potem szczelnie zamyka w swoich ramionach.

A gdyby ich nie było? Gdyby stracił te ramiona, które niosły taki komfort. To ciepło, które ułudnie tworzyłam, marząc w każdej chwili gdy mnie dotykał, że robi to nie dlatego, że ja tego potrzebuję. Tylko dlatego, że on sam tego chce.

— Przestań, przestań, przestań — szepcze w moje włosy. — Musisz natychmiast przestać, marchewko.

Całuję go w obojczyk, który jest na wysokości moich ust. Raz za razem. Niemo przepraszając za wszystkie tragedie, które na niego mogłam ściągnąć.

Wszystko na nowo zaczyna mnie boleć. Gdybym wiedziała, jakich problemów mu narobię, nigdy nie przyjęłabym tej pracy.

Zresztą jakiej pracy?

Wziął mnie na wycieczkę, zapłacił za nią i obawiam się, że moje honorarium będzie opiewało w astronomiczną kwotę nieproporcjonalnie…

Oplata palcami mój kark i wbija we mnie swoje wilgotne usta.

Nie czekam nawet na zachwyt, który nie ma czasu uderzyć z pełną mocą, bo wypiera go wszystko inne.

W moim wnętrzu budzi się łapczywy głód. Z jękiem odwzajemniam jego namiętny pocałunek, a on tak po prostu przekrzywia głowę, aby go pogłębić. Ten ruch wydaje się tak naturalny, że wyrzucam z głowy nawet tę myśl, która każe mi podejrzewać, że może robię coś źle.

Chwyta mnie mocniej w talii i mocno łączy nasze ciała.

Gdy przesuwa jedną z dłoni na moją brodę, ostentacyjnie wplatam swoje palce w jego włosy. Musi wiedzieć, że zamierzam wykorzystać każdą sekundę tego pocałunku, bo wzdycha z rozkoszą wprost w moje usta.

W porównaniu ze mną jest wielki. Z łatwością mnie obejmuje, a ja czuję jak jego silne ramiona napierają na mnie po obu stronach ciała.

Zachwycam się tym, że pomimo braku kobiecych kształtów, moje mierne miękkości tak dobrze do niego pasują.

Biały sweterek, który mam na sobie, lekko się podnosi, gdy Xander zaciska pięść za moimi plecami. Odciąga mnie za niego, dosłownie na centymetr od swoich ust i łapczywie chwyta rwący oddech.

Otwieram oczy, a nasze spojrzenia się łączą. Mężczyzna pochłania mnie rozgorączkowanym wzrokiem, ale moje myśli prawie natychmiast wracają do wszystkiego, co je zaprzątało przed pocałunkiem. Xander pieści kciukiem mój policzek tak czułym gestem, że moje oczy samoistnie robią się lekko szkliste.

— Czy obiecasz mi, że nie będziesz teraz nadinterpretowywać naszego pocałunku, dokąd nie wrócimy do hotelu i o tym porozmawiamy? — pyta łagodnie.

„Dlaczego to zrobiłeś?” „Chciałeś mnie tylko pocieszyć?” „Uważasz mnie za ofiarę losu, czy jednak za dziwkę, skoro nie bierzesz dam do swojego łóżka?” „A może nawet tego byś nie chciał?” Milion pytań ciśnie mi się na usta.

— Daggie, widzę jak już zaczynasz żółwikować. Proszę cię, przestań. Dasz radę wziąć głęboki oddech?

Dam.

Nabieram powietrze, a potem je wypuszczam. Głęboko i jednostajnie. Moje serce odrobinę spowalnia i wycisza resztę gromadzącego się niepokoju.

— Powiedz mi tylko — zaczynam, ale mój głos jest zachrypnięty, więc odchrząkuję. — Powiedz mi, czy to coś znaczyło.

Nadal trzymam palce wplecione w jego włosy, więc po raz ostatni je na nich zaciskam, zanim ostatecznie się z nimi pożegnam.

Uwielbiam jego włosy. Są tak miękkie i tak wspaniale pozwalają pogłębiać pocałunki, że mam ochotę aż zapłakać nad ich cudowną obecnością.

— To było podziękowanie — szepcze, muskając przelotnie ustami moje czoło. — Od jakiegoś czasu miałem ochotę to zrobić.

Splata palce swojej prawej dłoni z moją lewą ręką i cofa się, odciągając mnie od ściany.

— Xander, czy ty się nade mną litujesz?

Pytanie go paraliżuje. Zatrzymuje się w pół kroku. Jego spojrzenie robi się trzeźwe oraz uważne. Szybko ciągnie mnie do pobliskiej kanapy, na której gestem każe mi usiąść. Sam przyklęka na jednym kolanie tuż obok moich kolan. Wypuszcza moją dłoń i chwyta prawą, którą wierzchem do góry kładzie na swoim kolanie. Wyciąga z kieszeni drobną bransoletkę, którą ostrożnie zapina na moim nadgarstku.

— Nie można litować się nad kimś, kogo szczerze się podziwia, Dagmarie. Budzisz jedynie mój zachwyt, nigdy litość. Rozumiesz?

Oczywiście, że nie, dlatego kręcę przecząco głową.

— W takim razie, mam nadzieję, że po dzisiejszym dniu nie będziesz miała już wątpliwości. Chodź, ktoś chce cię poznać.

🐢

Wchodzę za nim do przestronnego pokoju. Po lewej stronie od wejścia dostrzegam mały aneks kuchenny, zaś na wprost białe drzwi — prowadzące pewnie do toalety. Pokój od razu zakręca w prawo, toteż nie dziwi mnie, gdy z tamtego kierunku ktoś dosłownie wpada w ramiona Xandra.

— Och, kochanie! — wybrzmiewa kobiecy głos stłumiony przez klatkę piersiową mężczyzny. — Cudownie, że przyjechałeś. — Czubek jasnej głowy wystaje ponad jego ramieniem, gdy kobieta staje na palcach. — I tym razem nie jesteś sam — mówi, gdy nasze oczy się spotykają.

Jego mama jest przepiękną kobietą. Jej uroda dosłownie wydusza oddech z płuc. Ma przepięknie lazurowe oczy. Odcień tego błękitu bynajmniej nie jest jasny. W połączeniu z blond lokami, twarzą w kształcie serca i perłowym uśmiechem, który posyła mi, gdy wymija syna, nie pozostawia wątpliwości co do tego, że jest najpiękniejszą kobietą, którą widzę na żywo. Nie znam ani jej ani jej historii, ale stwarza wrażenie kruchej, efemerycznej i wrażliwej istoty, którą chce się chronić przed wszelkim złem tego świata.

— Dagmarie, tak? — pyta równie delikatnym głosem, tak doskonale pasującym do jej urody.

Podchodzi z otwartymi ramionami i najzwyczajniej w świecie mnie w nich zamyka. Pięknie pachnie. Czuję orzeźwiające jabłko z domieszką ciepłego cynamonu. Jest wyższa o jakieś dziesięć centymetrów, jednak gdy mnie obejmuje — tak czule i nadzwyczaj serdecznie, mam wrażenie, że to ona jest niższa. Instynktownie odwzajemniam uprzejmość i poprzysięgam sobie, że podczas rozmowy zrobię wszystko, co konieczne, aby ta kobieta czuła się komfortowo. Jeśli muszę udawać dziewczynę Xandra, to zagram to tak, żeby nawet on postarał się w to uwierzyć.

Co nie powinno być trudne, gdyż moje usta nadal mrowiły mnie po naszym pocałunku.

Pierwszym.

Ale pewnie ostatnim.

— Tak, proszę pani. Dagmarie Moore — odpowiadam, gdy odsuwamy się od siebie.

— Żadna pani. Eloise jestem. — Lekko potrząsa mnie za ramiona. — Xander wspominał, że jesteś piękna, ale nie opowiadał, że grzeszysz tak nadzwyczajną urodą.

Cholera. Z jej ust to brzmi naprawdę dziwnie. Z nas dwóch, to ona jest epicko urodziwa.

Chyba dostrzega moje przestraszone spojrzenie, bo śmieje się życzliwie i dotyka moich włosów.

— Takiego odcienia rudości jeszcze nie widziałam, a byłam fotomodelką i obracałam się wśród wielu kobiet. Do tego te twoje piegi. Są niezwykle delikatne. Ciężki makijaż z pewnością je zabija, prawda?

— Prawie się nie maluję — odpieram cicho.

Uśmiecha się ciepło.

— Chodź. Usiądziesz obok mnie.

— Cześć mamo, dobrze cię widzieć — wtrąca Xander.

— Nie przesadzaj, już się witaliśmy — mówi Eloise lekko cmokając, a ja nagle dostrzegam tę nutę ironii, którą kobieta posłała mu w swojej wypowiedzi.

Ona się z nim droczy.

Spoglądam na niego, gdy siadamy naprzeciwko siebie.

— Później pokażę ci moje mieszkanko, ale teraz musimy napić się herbaty i porozmawiać.

— Czy to eklerki?

— Och, naturalnie! Częstuj się! — odpowiada bardzo radosnym głosem. — To moje ulubione. Jem je prawie codziennie i chyba nigdy mi się nie znudzą.

Z największą przyjemnością sięgam po przysmak. Są pyszne.

— Jesteś Francuzką, prawda? — Nie stwierdziłabym tego po akcencie, bo nie mówi z zagranicznym brzmieniem, jednak taka miłość nie bierze się znikąd. Tak jak ja mogłabym jeść biszkopt cytrynowy codziennie, tak Eloise widocznie kochała eklerki. I myślę, że wcale nie pomyliłam się w swojej ocenie. Musiały kojarzyć jej się z dzieciństwem.

— To powszechnie wiadoma informacja. — Kładzie dłoń na ramieniu syna. — Xander jest w połowie Francuzem.

Niezbyt elegancko krztuszę się na zbyt szybko konsumowanym eklerze, bo ton jej wypowiedzi zabrzmiał dwojako, gdy zaakcentowała tą całą francuskość. Patrzę na mężczyznę z wyrzutem, gdy przeżuwam pyszny kawałek ciasta parzonego.

— Daggie nie interesuje się moim życiem medialnym, mamo. — Opiera łokcie na stole i lekko się pochyla w naszym kierunku. — Myślę nawet, że jest to jedyna kobieta, która wie o mnie tak niewiele.

— Czyli wie więcej, niż jakakolwiek. — Eloise odpiera jak dla mnie, dość enigmatycznie.

Xander sięga po słodkość, gdy mama trzepie go po palcach.

— Zostaw, bo dla nas nie starczy!

— Nie dasz zjeść odrobiny cukru własnemu synowi?

— Ależ proszę, idź na stołówkę i przynieś ich więcej.

— Gdybym wiedziała, że je uwielbiasz, zrobiłabym ci świeże z kremem bez żadnym usztywniaczy. Najprościej jak się da.

Eloise aż zaświeciły się oczy. Przekrzywia swoją anielską głowę w geście który często widziałam u Xandra.

— Umiesz gotować?

— Daggie jest…

— Umie mówić, synku. — Poucza go, nawet na niego nie patrząc. Tworzy mi miejsce i czas aby przedstawić się na własnych warunkach.

Poprawiam się na krześle i z całą pewnością na jaką mnie stać, mówię:

— Jestem kucharką. Przez sześć lat pracowałam jako szef kuchni w restauracji należącej do rodziców, a potem przyjęłam zlecenie od Alexandra. Pracuję jako jego prywatna preceptorka sztuki kulinarnej.

Następuje chwila ciszy, ale nie jest ona krępująca. Wręcz przeciwnie. Oboje patrzą na mnie z dumą widoczną w spojrzeniu.

— Przynieść coś jeszcze, czy tylko te ciastka?

— Wodę oligoceńską.

Syn mierzy matkę rozbawionym wzrokiem.

— Na co? Przecież herbata jest już na stole.

— Coś wymyślę, kochanie. No idź, idź — pogania go.

Xander wstaje z ogromnym uśmiechem na twarzy i całuje ją w czubek głowy. Tym co sprawia, że zaczynam jąkać się w swoich myślach, są jego palce, które ponad stołem ujmują mój nadgarstek i składają na nim delikatny pocałunek.

Nie. Nie całuje mojej skóry, a bransoletkę na niej.

Ale mimo wszystko, to na żółwiczastą stopę! Za dużo tych wilgotnych warg.

Gdy mężczyzna wychodzi, pozwalam sobie zerknąć na zdjęcia, które dostrzegam na parapecie pobliskiego okna. Są na nim nie tylko Xander i Eloise, ale również jakiś młodszy chłopak. Kogoś zdecydowanie mi przypomina, więc musiałam kiedyś nieświadomie czytać jakiś artykuł o rodzinie Xandra. W rogu znalazło się też miejsce na zdjęcie Fletchera, jednak ono wygląda jakby dosłownie zostało skopiowane z jego prawa jazdy i wydrukowane na drukarce. W dodatku jest jakby krzywo wycięte i po kilku perturbacjach powstałych przy zamykaniu ramki. Ale było. To już o czymś świadczyło.

— To Arthur, mój drugi syn. — Jej głos nadal jest miękki i spokojny, jednak pobrzmiewa w nim jakby lekka nuta trwogi. — A to Fletcher. Nie jesteśmy spokrewnieni, ale jest przyrodnim bratem Alexandra.

— Spotkałam go — odpowiadam szybko. — Może nie znam go najlepiej, ale to ten typ człowieka, który przetrwa każdą zawieruchę. Jest jak skała i można na nim polegać. Jestem tego pewna.

— Och, z pewnością. — Upija łyk herbaty, a potem wciska się swoim spojrzeniem w najgłębsze zakamarki mojej duszy. — Dlaczego tu jesteś, Dagmarie?

Jej pytanie sprawia, że się pocę. Sama właściwie nie wiem, dlaczego Xander mnie tu przywiózł. Wspominał o tym, że to pomoże mu się na mnie otworzyć: a właściwie będzie środkiem do celu w dotarciu do mnie. Mówił również, że jego mama wiele przeszła i takie spotkanie mogłoby być dla mnie cenną lekcją. Jednak jak mam odpowiedzieć na pytanie Eloise, gdy nie znam ani jej historii ani historii Xandra? Nie mam żadnego punktu stycznego, z którego mogłabym wywnioskować potrzebę tego spotkania.

Nie łączy nas nic poza byciem kobietą.

Prostuję się.

— Czy ja w ogóle umiem być kobietą? — Zdanie zbyt szybko wypływa spomiędzy moich warg. Sądzę, że nawet nie jestem gotowa na sens jego brzmienia.

— A czy ktokolwiek umie? — Na jej twarzy rozlewa się łagodny uśmiech. — Czyż to pojęcie nadal nie ewoluuje? Ciągle odkrywamy w sobie nowe pokłady siły czy możliwości. Zmieniamy się całe swoje życie w sposób, którego mężczyźni nie są w stanie pojąć.

— Jesteś feministką. 

— Skądże! — zaprzecza, silnie machając dłonią. Stuka palcem w stół. — Jestem człowiekiem z takimi samymi prawami jak każdy inny człowiek. Tylko tyle potrzebujemy zrozumieć zarówno my, jak i mężczyźni. Każdy z nas jest człowiekiem.

Więc jeśli nie jest to feministyczny wykład, to przyjechałam na inne, psychologiczne mambo-jambo?

— Dlaczego mówisz takie oczywistości? Myślałam, że może będziesz chciała mnie poznać. Ja bardzo chciałabym poznać ciebie — dodaję zgodnie z prawdą. — Wychowałaś wspaniałego mężczyznę. On…

— Wychowałam wspaniałego człowieka, Dagmarie. Mężczyzną stał się zupełnie sam.

Mrużę oczy, bo obecna sytuacja jest dla mnie trochę niezrozumiała. Naprawdę nie rozumiem celu tego spotkania.

— Wybacz mi, jeśli będę zbyt bezpośrednia. — Zważywszy na brak wiedzy odnośnie jej stanu zdrowia, nie chcę powiedzieć zbyt dużo. — Czy Xander powiedział ci po co mnie tu przywiózł?

Kładzie swoją dłoń na mojej. Jesteśmy jak szablonowy jing i jang. Jej skóra jest ciepła, moja zimna. Eloise jest piękną oraz delikatną kobietą, ja zaś nieokrzesaną i zdecydowanie zbyt niepewną.

W dodatku wcale nie tak samodzielną.

— Nie musiał. To oczywiste.

— Nie dla mnie. — Kobieta chyba wyczuwa lekką irytację z mojej strony, jednak nie wpływa to na jej energię.

— Wiesz dlaczego tu jestem? — pyta.

— Bo potrzebowałaś wsparcia i opieki medycznej?

— Nie. — Uśmiecha się swobodnie. — Bo zgodnie z wyrokiem sądu, zostałam uznana za niepoczytalną, a moje prawa rodzicielskie zostały mi odebrane.

O, kurwa.

— Słucham? — Mój głos słyszalnie odmawia mi posłuszeństwa.

— Ojciec moich dzieci chciał się ze mną rozwieść nie zostawiając mi grosza przy duszy. Dopiął swego. Zabrał mi nie tylko wspólnie zgromadzony majątek, godność, poczucie bezpieczeństwa czy prawdę. Odebrał mi to, co kochałam najbardziej, czyli prawo do wychowania drugiego syna. Arthur od dwóch lat nie widział własnej matki.

Jaką przeszłość kryje w sobie historia tej kobiety? Kto tak naprawdę właśnie przede mną siedział? Bo z pewnością nie powiedziałabym, że niepoczytalna kobieta niezdolna do wychowywania dziecka.

— Czy to kłamstwo?

— Moja niepoczytalność? — Przytakuję głową. — Z pewnością nie panowałam nad sobą, gdy ze wszystkich możliwych stron zostałam dźgnięta przez ukochaną osobę. Może byłam chwilowo niepoczytalna z szoku, bólu i żałości. Jednak na pewno część mojej historii została dopowiedzieniana przez kogoś innego.

— Ale ja nie rozumiem… — Mój głos się łamie, gdy uświadamiam sobie ułamek tego, przez co przechodziła zarówno Eloise jak i Xander. — Dlaczego jesteś tutaj, skoro czujesz się dobrze? Dlaczego nie walczycie o Arthura? Xander wynająłby prawników. Różnych. Fletchera. Jestem przekonana, że zrobiłby wszystko co w jego mocy, by pomóc.

— I zrobił nawet więcej. — Z lubością odkrawa sobie kawałek eklerki. — I będę walczyć o swojego syna. Nigdy nie przestałam. Mówiłam, że nie widzieliśmy się dwa lata, a nie, że nie mieliśmy kontaktu.

— Dzwonicie do siebie?

— Dzwonimy, piszemy staromodne listy, czasem oglądamy ten sam film o wyznaczonej godzinie, albo wymieniamy się swoimi pamiętnikami. — Jej twarz cały czas jest promiennie ciepła. — Moje krzywdy nie mogą być jego krzywdami. To co wycierpiałam, nigdy nie powinno na niego oddziaływać. Na żadnego z nich. Bo to nigdy nie kończy się dobrze.

Zastanawiam się czy niespełnione pasje i marzenia rodziców, również zaliczają się do takiego grona rzeczy, których nie powinno się przenosić na swoje dzieci. Czy sportowiec ma prawo oczekiwać, że jego dziecko też będzie kochało sport? Czy syn rolnika, również musi się nim stać? A czy córka ma obowiązek wyjść za mąż i mieć dzieci jak jej matka i matka jej matki?

— Dlaczego nie walczyliście o przywrócenie praw rodzicielskich?

— Bo wtedy, gdy byłam najmocniej zraniona, prasa zagroziła wyciągnięciem tak zwanych brudów ostatecznych.

— Brudów ostatecznych?

— Każdy ma coś takiego, czego wstydzi się do końca swoich dni. Należy wtedy rozróżnić ten wstyd, na prawdziwie upodlający nas wewnętrznie lub taki, którym dyktują jedynie obowiązujące normy społeczne.

— Prasa… Xander wspominał kiedyś, że zwrócił się do Fletchera o pomoc, a ten mu jej udzielił, mimo, że ich stosunki pozostawały wtedy chłodne. Czy zrobił to dla ciebie, Eloise?

— Dokładnie tak było. Fletcher zatkał usta mediom w każdym zakątku świata. Szczęśliwie to właśnie tym zajmował się całe życie. Nikomu nie życzę mieć w nim wroga — stwierdza mrugając do mnie i kończąc swój łakoć.

Rany… Jakim cudem, tej kobiecie nie schodził uśmiech z twarzy? Ja miałam ochotę wstać i krzyczeć. Bo świat wyrządził niesprawiedliwą krzywdę nie tylko jej, ale i jej synom.

Obu.

Chciałam znać więcej szczegółów. Ta kobieta ukształtowała Xandra. To jej zawdzięczam wszelkie wsparcie, jakie dziś od niego otrzymuję. Pośrednio mnie uratowała. Ściskam mocno jej dłoń, której nie ruszyła ani o milimetr. Nasze ręce nadal są ze sobą splecione.

— Nie wiem jakim cudem jeszcze stoisz, Eloise, ale Xander odziedziczył tę siłę po tobie.

— Po mnie odziedziczył tylko kręcone włosy, silne morale i ten piękny nos. — Wolną ręką dotyka swojego. — Musisz przyznać, że ten nos zasługuje na wszelkie pochwały. A swojego syna ukształtowałem tylko jako człowieka, pamiętasz?

— Ja niczemu nie nadałam kształtu. Nawet samej sobie — przyznaję cicho.

— Dlaczego? — pyta najprościej jak się da.

Nie mogąc znieść intensywności jej przeszywającego spojrzenia, odwracam głowę w stronę parapetu ze zdjęciami w ramkach. Arthur wygląda jak słodsza, mniej ostra wersja Xandra. Ma równie kręcone loki i te same, cudownie czekoladowe oczy.

Czy ja fizycznie przypominałam własnych rodziców?

Nie.

Różniłam się tak bardzo, jak tylko się dało. A jednak pozwoliłam, aby ich opinie na mój temat znaczyły dla mnie więcej niż moje własne.

Teraz. W dzieciństwie. Zawsze.

Bo czy faktycznie uważałam się za lenia? Czy z ręką na sercu mogłam przed samą sobą stwierdzić, że przez te sześć lat nie zrobiłam nic dla „Queue”? Nic dla rodziców? A co zrobiłam dla siebie, oprócz zapętlenia się w cugu doścignięcia mety, która nigdy nawet nie zamajaczyła na moim horyzoncie?

— Bo to mnie nadawano kształt — przyznaję to wreszcie głośno. — Pozwalałam by czyjaś wizja mnie, wpływała na postrzeganie samej siebie.

— Znam to, dziewczyno. Znam z autopsji.

— Miałam udawać dziewczynę Xandra — wypalam bez większego namysłu. — Miałam ci tego nie mówić, ale widzę, że jesteś silną kobietą i zaakceptujesz to, że przyszłam tu tylko jako jego koleżanka. Myślę, że on chciał się tobą ze mną podzielić, bo wiedział, że to dobrze mi zrobi.

Eloise wybucha śmiechem i w rytmie stuka naszymi dłońmi o blat stołu. W jej oczach dostrzegam nawet łzy, jednak nie wydają się złe.

Ona się po prostu ze mnie śmieje.

Życzliwie…

— Miało zrobić dobrze nam obu. Alexander wie doskonale, że bardzo chciałabym żeby miał swojego człowieka w życiu. Nigdy nie naciskałam i nadal nie zamierzam tego robić, ale cieszę się, że to akurat ty wpadłaś mu w oko. — Wyciera kącik oka.

— Co mnie zdradziło? — krzywię się z zażenowania. Skoro wiedziała od początku, zachowałam się idiotycznie.

— Przede wszystkim nikt nie ma prawa mówić do niego inaczej niż Alex. Swoje pełne imię i zdrobnienie rezerwuje dla niezwykle bliskiego grona znajomych.

— W mediach funkcjonuje jako Alexander — przypominam.

— Owszem, ale gdy przychodzi do wywiadów, spotkań na żywo czy relacji międzyludzkich, każe nazywać się Alexem. I wierz mi, gdyby chciał, bardzo dosadnie nie pozwoliłby ci mówić do siebie inaczej.

— Więc nie gniewasz się?

— Na Alexandra? Czy ciebie?

Spuszczam wzrok w dół. Przychodzę do niej jako zupełnie obca osoba, udaję dziewczynę jej syna i proszę o darmową psychoanalizę kobietę, która sama w życiu przeszła zbyt wiele.

To niezwykłe chamstwo z mojej strony. Gdybym wiedziała do czego to zmierza, nigdy nie wsiadłabym do samolotu.

— Przepraszam — mówię z całą szczerością, jaka jest w stanie wybrzmieć w moim głosie. — Cholernie przepraszam, Eloise.

— Nonsens. — Cmoka w dziwny sposób. — Prawdziwa niedorzeczność. Przepraszasz mnie — mówi głośniej — kiedy to ja powinnam dziękować tobie?

Kręci głową w niedowierzaniu.

— Powinnam już iść…

— Zawsze uciekasz od swoich problemów, Dagmarie? — Zaciska palce na mojej dłoni. Mocno. — Czego się boisz? Co sprawia, że zamiast walczyć o siebie, przy najmniejszej komplikacji chcesz znikać? Kto to sprawił? Facet? Dwóch?

Nerwowo wyrywam dłoń z jej uścisku.

— Czyli jednak ci powiedział? — Wstaję i podchodzę do okna, aby spojrzeć na sypiący się gęsto śnieg. — O moim ojcu i o rabunku?

— Xander ma w sobie większe morale niż niejeden człowiek. Niż ja kiedyś — wtrąca z nostalgią. — Nie kwestionuj jego szczerości, zwłaszcza, jeśli postanowił cię tu zabrać i dał to — szepcze, muskając palcem wskazującym bransoletkę na moim nadgarstku.

Spoglądam na cieniutką biżuterię, nagle rozumiejąc jeszcze mniej niż przed chwilą.

— W życiu jesteśmy kształtowani dwa razy, Dagmarie. — Myślę, że już gdzieś to słyszałam. — Pierwszy raz robią to nasi rodzice i normy społeczne, które są nam wpajane. Czasem dostajemy zielony ogród, pełen drobnych kamyczków, a czasem wysuszoną pustynię i kryjące się w jej piaskach, jadowite węże. Drugie kształtowanie, to my, którzy albo uporządkujemy ogródek z kamieni, albo postaramy się go stworzyć od zera. A to trudne. To najcholerniejsza rzecz jakiej doświadczysz w życiu. Nikt nie wykona za ciebie pracy ogrodniczych, ale czasem natura się nad nami lituje. Zsyła specjalnie dla nas ogrodnika, który może pomóc podlać to, co sami zasialiśmy, rozumiesz? Zielony ogród jest tym, co da ci siłę wewnętrzną, inaczej pustynne tumany piachu zasypią twoje płuca, a ty w końcu się zadusisz.

Traumy z dzieciństwa.

O tym mówi Eloise. O krzywdach bądź dobrze, które wpływa na nasz rozwój i samoocenę.

Myślę, że nie ma człowieka, który nie wyniósłby ze swojego domu jakichś urazów na duszy. Tyle, że niektórzy mieli ich po prostu więcej.

— Powinnaś mnie nienawidzić. Skoro używasz tych wszystkich metafor, to ja jestem Saharą. Pociągnę go za sobą w dół.

Czułym gestem zakłada moje włosy za ucho, a potem przytula mnie od tyłu. Ten gest jest tak intymny i niespotykany, że oddech zamiera mi w płucach.

— Nie widziałam, aby Alexander patrzył na kogokolwiek, tak jak patrzy na ciebie. Pomyślałaś może o tym, że ty również jesteś dla niego ogrodnikiem?

— Moim słońcem. — Odwracamy się w chwili, gdy Xander przekracza próg pokoju. Sonduje zarówno swoją mamę, to jak blisko siebie jesteśmy, a wreszcie mnie. Wygląda jakby próbował zapamiętać każdy szczegół tego, co widzi. — Dagmarie jest słońcem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro