KAWIARNIA (2)
Czwartek minął jak zawsze. Nigdy nie narzekał na ten dzień tygodnia w tym roku szkolnym przez fakt czterech lekcji w skutek czego kończył o trzynastej, żyć nie umierać. Czy pozwalało mu to na sen? Skądże, nigdy nie robił sobie drzemek, chociaż to jego właściwy sen był jedną drzemką, bo nie spełnia nawet podstawowych wymogów aby zostać nazwanym snem.
Wykorzystywał to długie, wolne popołudnie na zupełnie inną rzecz. Odwiedzał kawiarnię otwartą dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
Nieważne jak źle by się nie czuł, jaka pogoda by nie była i tak chodził do tego miejsca. Klimatyczne i miłe. Przyjemne i pożyteczne. To były bardzo ważne cechy tego małego miejsca przy Białej, jednak najważniejszym elementem był właściciel i jednocześnie pracownik, który zawsze z chęcią zaparzył mu herbatkę, podał kawałek sernika i porozmawiał o niczym. Może nie aż tak o niczym, ale zawsze w jakiś sposób mógł na niego liczyć.
Nigdy nie mógł narzekać na brak pomocy od pracowników sierocińca, ale w tym wszystkim czegoś brakowało. Czuł to. I mimo, że pani Jagoda bardzo się starała, wiedziała, że nie zastąpi mu rodziców, ani nie da niczego co by chciała.
Emil wielu rzeczy o niej nie wiedział, nawet nie próbował się dowiedzieć, uważał to za bezsensowne działanie. Może to i lepiej dla niego. Świadomość ile przykrości jej kiedyś w gniewie mówił mogłaby go jeszcze bardziej dobić.
— Nikt z tobą nie wytrzymuje!
Powiedział do rozwódki, która w głębi duszy dalej kocha swojego męża.
— Zajmij się swoimi dziećmi! Albo je sobie zrób jak nie masz i daj mi święty spokój, boże.
Tego żałował chyba najbardziej, ale brak świadomości, że jej jedyna córeczka umarła na raka, a potem jej mąż wystąpił o rozwód na który się zgodziła. Nie miała wtedy siły walczyć czego do dziś żałuje. Straciła całą rodzinę. Mieszka z kotami i psami, najwięcej czasu spędzając w sierocińcu. Tak naprawdę zaczęła tam mieszkać ze swoimi zwierzętami sprawiając tym samym dużo radości dzieciom. Brak wiedzy o tym wszystkim ratował go przed jeszcze większymi wyrzutami sumienia niż miał już.
— Dzień dobry! — uśmiechnął się gdy tylko zobaczył jak zza czerwonego prześcieradła, wiszącego na suficie parę metrów za ladą oraz kasą, wychodzi pan Zbyszek.
— Witaj mój kruczku! Jak się dzisiaj miewamy? — odwzajemnił uśmiech z pełną szczerością w oczach.
— Myślę, że nawet dobrze. Nie ma źle. No dobra. — westchnął widząc to specyficzne spojrzenie.
"Wiem, że kłamiesz!"
— Mam zagrożenie z chemii...
— Znowu? Co roku masz. Może niech ci ktoś pomoże? Może ktoś z rozszerzenia?
— Nie znam nikogo tam, naprawdę. Głupie to w ogóle. — westchnął ciężko i usiadł tam gdzie zawsze.
Wyglądało to jak stare zasłony, używane w średniowiecznych zamkach, gdy w komnatach się przebierano. Zaś drugie siedzenie, to jego ulubione, było w szafie, ale wyglądało jakby karoca z przodu, na której siedział woźny. Wszystko obszyte czerwonym materiałem, a po obu stronach miękkie poduszki. Pomiędzy siedzeniami oczywiście drewniany stolik na którym leżało menu oraz świeczka.
— Mój drogi — zaczął gdy położył przed nim herbatę z miodem, imbirem, pomarańczą i cytryną. — Musisz sobie poradzić z niechęcią do ludzi, która utkwiła głęboko w tobie. Inaczej przez całe życie będzie ci ciężko. Rozmowy z ludźmi to podstawa życia w społeczeństwie.
— Nie zgłaszałem się aby tu być. — mruknął pod nosem, dodając wszystkich składników do herbaty, a później łyżeczką mieszając to.
— Nikt się nie zgłaszał, a jednak jesteśmy.
— Głupie to. — westchnął cicho.
— Nic nie jest głupie, jest po prostu niezrozumiane przez innych.
— No, już dobra. — oparł się plecami o piękne drewno i przymknął oczy ciesząc się zapachem ciepłej herbaty oraz ogniem świeczki stojącej niedaleko.
Starszy mężczyzna stanął za blatem i zaczął nalewać sobie herbaty do nieco większego kubka w którym był już dość schłodzony napój. Poprawił swój żakiet i usiadł naprzeciwko Emila, bez słowa popijając herbatę.
— Wszystko dobrze... — mruknął przecierając ręką twarz.
— Ależ ja nic nie mówię.
— Ale oczekujesz. — westchnął i dał palec środkowy nieco do góry, aby odkryć swoje lewe oko i spojrzeć na posturę mężczyzny przed nim.
Jego twarz była zmęczona, ale jednocześnie promieniująca radością. Nie do końca rozumiał jak to ze sobą współgrało, ale kiedy pierwszy raz z nim porozmawiał, wiedział, że uwierzy w każde jego słowo. Może nie bez dyskusji, ale ostatecznie zawsze mu uwierzy.
Z rozmyślań wyjął go głos spokojny jak gwieździsta noc.
— Pamiętaj, nie bój się prosić o pomoc.
Skąd ten człowiek wiedział co mówić? Westchnął cicho po raz kolejny. Uwielbiał tu przychodzić. Czasem siedzieli w ciszy, a czasem rozmawiali, a raczej wymuszał na nim rozmowę, ale zawsze wychodził stąd spokojniejszy. I z dobrą radą na następny dzień.
— Ale kogo? Nie znam nikogo dobrego z chemii. Ktoś w ogóle umie ten przedmiot? kupa gówna. — przeczesał ręką swoje włosy i sięgnął po herbatę.
— Na pewno ktoś umie. Wystarczy, że się poznasz. Tutaj przychodzą starsi ludzie, niekiedy studenci. Zajrzyj do kawiarni zaraz obok twojej szkoły, tam na pewno kogoś znajdziesz. — upił łyka swojej herbaty, odkładając ją tak delikatnie, że nie było praktycznie żadnego odgłosu.
— Nie mam na to czasuuu. — jęknął niezadowolony z tego pomysłu.
Czułby się jakby zdradzał Pana Zbyszka.
— Jak przez jeden czwartek nie przyjdziesz to piekło nie zamarznie, a na ziemię nie wstąpią hordy potworów chcących pożreć każdego. — uśmiechnął się w jego stronę pogodnie, jakby wiedział o czym myśli.
Znowu westchnął.
— No zobaczymy.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, że wygrał tę potyczkę. Jak każdą inną.
Zawsze tak było. Nieważne jak niechętny był Emil, zgadzał się na jego pomysły i sugestie, wiedząc, że lepszej rady nie dostanie, ani nie ma gdzie się o nią nawet zapytać.
Reszta jego wizyty minęła spokojnie. Siedzieli w jednym pomieszczeniu, w spokojnej ciszy, bardzo lekkiej - przyjemnej, która nigdy im nie przeszkadzała. Spędził tu już tyle lat, że potrafił poczuć się komfortowo w ciszy.
Oczywiście przychodzili inni ludzie. Rozmawiali, żartowali, śmiali się, jednak nikt nie siadał w rogu, bo było tam dość mało oświetlenia, więc Emil siedział sam, psując swoje piękne zielone oczy w półmroku, gdy na stole przed nim spoczywał zeszyt od fizyki. Z tego przedmiotu nie był najgorszy, ani najlepszy. Był średni, przeciętny, ale lubił czytać i rozwiązywać równania, trochę taka matematyka, czyli przedmiot, który dość lubił. Logika i nic poza nią. Przez to łatwiej było pojąć co zrobić, jeśli tylko myślało się logicznie. Logika jest kluczem i tak dalej. Poniekąd takimi zasadami żył i bardzo lubił te zasady.
Gdy nadchodziła szesnasta, wstał od stołu, pakując wszystkie zeszyty i książki, które rozłożył podczas nauki. Miał określony cel na jutro, który wypełni z ogromną niechęcią życia, ale wypełni. W końcu na tym polegało to wszystko. Najczęściej robisz to czego nie chcesz, żeby móc robić to co chcesz. I przy okazji żeby nie umrzeć z ręki wychowawczyni i przyjaciela.
***********
Tym razem nie mógł udać się na patrol mimo, że bardzo chciał. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa równie mocno co umysł. Oczywiście mógłby iść, ale sam fakt jutrzejszego wyzwania towarzyskiego krzyżował mu wszystkie chęci. Tak samo bałagan w szafie. I w całym pokoju. Dostał upomnienie od opiekunki, więc czy chciał, czy nie musiał poświęcić trzy godziny na sprzątanie aby nie mieć nocnych nalotów. Robienie porannych bałaganów należało już do jego rutyny.
Mimo to coś nie dawało mu spać. zaczynał się pomału zastanawiać czy jakieś psotne demony chcą go ukarać za bycie nocnym bohaterem, który dziś nie wyruszył na patrol.
Jednak stukanie nie ustało. Ani teraz, ani później. Dlatego też podniósł się do siadu i ujrzał lisa stukającego w szybę. Było to głupie, niemożliwe i jeszcze raz głupie.
— Może faktycznie powinienem jechać do tej Olszówki.. — szepnął pod nosem spoglądając na lisa, który jakby to wyczuł, popatrzył na niego i... uśmiechnął się po czym zeskoczył z parapetu.
Od razu wstał z łóżka i otworzył na oścież okno przerażony, że lisowi mogło się coś stać. Jednak nie było ani śladu po nim.
Przetarł oczy i westchnął.
— Może jednak powinienem więcej spać? — wolnym krokiem ruszył do łóżka na które opadł z bezradnością. I równie szybko zasnął, a wiatr wtargnął do jego pokoju, przyciągając ze sobą zapach kwiatów i krucze pióro, które niemalże położyło się na jego nurku, jakby żyło i o sobie decydowało.
zachęcam do komentowania i zostawienia jakiejś konstruktywnej krytyki ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro