13. Noc
Była trzecia w nocy. Na zewnątrz szalała burza. Pioruny uderzały w najwyższe drzewa w okolicznych lasach. Ponieważ był to czas pełni, Lucy nie mogła spać. Siedziała w kuchni pijąc ciepłe mleko mając nadzieję, że to w jakiś magiczny sposób sprawi, że jej organizm podda się Objęciom Morfeusza. Skoro działało na babcię to może i jej pomoże. Nagle wraz z uderzeniem kolejnego pioruna drzwi w przedpokoju się otworzyły, a w nich stanęła kobieta. Była ubrana w koszulę nocną do ziemi, która teraz przemoczona do ostatniej niteczki przywarła do jej ciała, a na ramiona miała narzuconą skórzaną kurtkę. Trzymała się kurczowo za duży i okrągły brzuch. Od razu dziewczyna rozpoznała Marię - młodą sąsiadkę. Kiedy się wprowadziła Maria była już w trzecim miesiącu ciąży. Jej mąż dbał o nią i byli szczęśliwi we dwoje, a gdy dowiedzieli się, że będą mieli dziecko nie rozmawiali o niczym innym niż tylko o przyszłości jaka czeka ich pierworodnego. Snuli marzenia, że zostanie lekarzem, a może aktorem. Myśleli o tym jak dadzą mu na imię, przekomarzając się ciągle i nie mogąc zdecydować. W tamtej chwili jednak Maria w niczym nie przypominała tej roześmianej i zawsze bujającej w obłokach dziewczyny z sąsiedztwa.
- Nie czuje go! - wykrzyczała, a w jej głosie słychać było, że płacze. - Nie czuję mojego dziecka!
Lucy natychmiast wstała i zamknęła drzwi, przez które już zaczynała wlewać się woda. Zanim zdążyła się odwrócić usłyszała trzask. Maria osunęła się na podłogę zrzucając ze stołu kubek z mlekiem. Lucy podbiegła do kobiety i podniosła jej głowę.
- Babciu! Babciu, szybko, pomocy! - krzyknęła Lucy. Zupełnie nie wiedziała co ma zrobić. Jej dłonie się trzęsły, głos drżał. Babcia wyszła z pokoju zawiązując w pośpiechu szlafrok.
- Lucy, czy to Maria? Co się tu stało? - pochyliła się nad nieprzytomną ciężarną - Połóż ją na kanapę, a ja dzwonie po Williama.
Staruszka odeszła, ale dziewczyna nie była w stanie zrobić czegokolwiek. Wpatrywała się w zapadnięte oczy Marii i sine usta. Jeszcze wczoraj kobieta odwiedziła ją i Lucy miała okazje dotknąć jej brzucha. Poczuła jak maleństwo porusza się w łonie swojej matki i radośnie przebiera nóżkami. Jasnowłosa podniosła dłoń i położyła ją na brzuchu Marii. Nic. Nie czuła nic pod palcami. Dziecko nie poruszało się tak jak wczoraj. Lucy w coraz większej panice zaczęła przesuwać dłonią jakby szukając jakichkolwiek oznak życia. Bezskutecznie. To dopiero ocknęło ją z amoku. Pochyliła się obok kobiety i przełożyła jej ramię przez swój kark, próbując jak najdelikatniej dźwignąć ją z podłogi. Kładła właśnie ciężarną na kanapę, kiedy do salonu wróciła babcia.
- Telefon nie działa. Musiało pozrywać linie telefoniczne.
Lucy od razu wiedziała co musi zrobić.
- Zostań z nią. Pobiegnę do pana Williama i sprowadzę pomoc.
Babcia nawet nie próbowała zatrzymać dziewczyny. Podeszła do Marii i okryła ją kocem. Lucy założyła na siebie żółty sztormiak i kalosze pod kolor, a następnie wybiegła z domu. Kiedy otworzyła drzwi od razu poczuła przeszywający chłód jaki niosła ze sobą burza. Wyszła na zewnątrz i od razu zauważyła jakie zniszczenia przyniósł ze sobą ten wytwór natury. Wielka gałąź leżała w miejscu, gdzie wcześniej stał płot. Lucy przyspieszyła kroku, co nie było łatwe, bo wiatr wraz z deszczem wiejący prosto w twarz dziewczyny uniemożliwiał bieg. Przez ulewę widoczność była utrudniona i Lucy ledwo widziała swoje stopy. Po omacku zmierzała w stronę, gdzie jak sądziła znajduje się dom pana Williama. W myślach widziała tylko twarz Marii co motywowało ją do dalszego marszu. Nagle dziewczyna runęła jak długa na ziemię. Poczuła tylko ostry ból w łydce. Rozejrzała się w poszukiwaniu przyczyny upadku. Skrzynka pocztowa należąca do Marii i jej męża przewróciła się i połamała. Lucy znów poczuła przeszywający ból. Z nogi sączyła się krew. Musiała rozerwać skórę o wystający, metalowy element skrzynki. Nie miała jednak czasu dłużej nad tym rozmyślać. Podniosła się i ruszyła dalej wzdłuż linii płotów. Minie jeszcze jeden dom i będzie na miejscu. Burza jakby powoli odpuszczała. Wiatr zaczął ustawać. Lucy zauważyła w ciemnościach znajome żółte ogrodzenie. Pomimo, że dziewczyna lekko kulała znów przyspieszyła kroku i po chwili znajdowała się pod drzwiami gdzie mieszkał Kevin z dziadkiem. Dopadła do drzwi i w duszy dziękowała, że przed frontowym wejściem Roberts'ów jakiś czas temu zbudowano małą sień, która teraz chroniła Lucy przed deszczem. Dziewczyna zaczęła walić w drzwi mając nadzieję, że burza jej nie przygłuszy. Po chwili drzwi ustąpiły i Lucy bez pytania wtargnęła do środka. Miała ochotę, jak najszybciej skryć się przed szalejącą nawałnicą. Dopiero w środku dziewczyna zauważyła kto ją wpuścił. Przed jej oczami rysował się obraz jakiego w życiu by się nie spodziewała zobaczyć w tym domu i tym bardziej w takich okolicznościach. Alice. Stała tam, ubrana w za dużą, męską koszulkę, którą od razu Lucy rozpoznała, jako koszulę należącą do Kevina. Nagle zza jej pleców wyszedł prawowity właściciel koszuli, w pośpiechu zapinający guzik w swoich dżinsach. Chłopak spojrzał na blondynkę i poczerwieniał aż po same uszy.
- Lucy... - zaczął nieco się jąkając. Dopiero wtedy dziewczyna ocknęła się i zauważyła, że przez chwilę bezczelnie i z mordem w oczach wgapiała się w Alice. Przeniosła wzrok na Kevina i już miała wybuchnąć krzykiem, pytając co prawie naga dziewczyna robi w mieszkaniu jej chłopaka, ale szybko przypomniała sobie po co przyszła.
- To nie tak jak to wygląda. Ja ci zaraz wszystko wyt...
- Coś nie tak z dzieckiem Marii. Potrzebuję pomocy. Proszę obudź swojego dziadka i przyjdźcie jak najszybciej. - powiedziała jednym tchem i wybiegła na zewnątrz. Była przygotowana na ponowne zderzenie z ulewą, jednak burza skończyła się tak nagle jak rozpoczęła. Lucy znów poczuła ból w nodze, jeszcze silniejszy niż poprzednio. Rozejrzała się wokół. Przed furtką Robertson'ów leżała gałąź, która w sam raz nadawała się na prowizoryczną laskę. Podpierając się i mocno kulejąc Lucy dotarła z powrotem do domu babci. Starsza pani siedziała przy kanapie, a na jej twarzy malował się smutek i zmartwienie. Spojrzała na wnuczkę.
- Telefon zadziałał. Dzwoniłam na pogotowie, ale nie przyjadą, bo burza powaliła wielki dąb, który blokuje drogę. Mają starać się o śmigłowiec, lecz nic nie obiecywali.
Maria zakaszlała i jęknęła. Babcia położyła dłoń na jej czoło i pogłaskała po głowie, próbując jakoś pocieszyć kobietę.
Lucy poczuła, że robi jej się słabo. Chwyciła leżący na stole ręcznik kuchenny i zawiązała wokół rany na łydce, z której nie przestawała sączyć się krew. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
- To pewnie pan William. - rzuciła w pośpiechu Lucy i jak najszybciej mogła podeszła, aby otworzyć.
- Witaj Lucy. - powiedział starszy mężczyzna. Mimo starszego wieku miał bardzo wyraźny i zdecydowany ton głosu. - Gdzie Maria?
Lucy skinieniem głowy wskazała salon, gdzie na łóżku leżała ciężarna kobieta. William bez pośpiechu zdjął płaszcz, powiesił go na wieszaku w przedpokoju i skierował kroki we wskazanym kierunku. Za nim do domu wszedł Kevin ze wzrokiem wbitym w podłogę, niczym szczeniak, który został przyłapany na gryzieniu kapci właściciela.
- Lucy ja... - zaczął, ale przerwał mu krzyk, który wydała z siebie Maria.
Dziewczyna pospieszyła, żeby zobaczyć co się dzieje. Kobieta siedziała na łóżku, a z oczu płynęły jej łzy. Pan William dotykał brzucha Marii. Później pokręcił głową i podszedł do Lucy.
- Kruszyno, ja dobrze pamiętam kiedy ostatnio coś takiego miało miejsce.
Lucy zrobiła pytającą minę, nie rozumiejąc o czym mówi starszy człowiek.
- Christien przywiózł Lilian do mojego domu, gdy byłem jeszcze młody. Była noc, padało, zupełnie jak dziś. Historia się powtarza... - mężczyzna wyraźnie posmutniał i pokręcił głową jak to miał w zwyczaju.
- Jak można jej pomóc? - odparła Lucy. - Skoro mojej mamie się udało... Nie, zaraz... - Dziewczyna oprzytomniało. Jej mamie się nie udało. Wydała ją na świat, ale sama oddała życie.
- Nie. Maria nie może umrzeć! - Lucy chwyciła pana Williama za nadgarstek. - Co mogę zrobić?!
Mężczyzna posmutniał.
- Nie wiem. Byłem młody, to mój ojciec prowadził wtedy rytuał. Nie potrafię pomóc.
Lucy zakręciło się w głowie. Podparła się ściany. Czuła, że opada z sił, ale przecież nie mogła pozwolić by Marii, lub jej dziecku coś się stało.
Przeszła jej przez głowę myśl. Może w Księgach znajdzie jakikolwiek sposób, żeby pomóc kobiecie. Jak najszybciej mogła poszła go gabinetu babci. Wyciągnęła książki, które zawierały opisy ziół i ich zastosowanie w medycynie naturalnej. Księgi te wykorzystywała dawniej znachorka mieszkająca w wiosce, ale od wielu lat w Wolf Village nie było już nikogo, kto podjąłby się tej funkcji. Gdy Lucy w pośpiechu wertowała Księgi, do pokoju wszedł Kevin.
- Mogę jakoś pomóc? - zapytał niepewnie.
Dziewczyna tylko skinieniem głowy wskazała na stertę książek. Chłopak od razu zrozumiał i choć nie do końca wiedział czego ma szukać, usiadł obok Lucy. Chwilę później, gdy dziewczyna kończyła przeglądać większość tomów, znów poczuła, że kręci się jej w głowie. Czuła się bezsilna. Ciszę rozdarło kolejne uderzenie pioruna i głośny krzyk Marii przeplatający się ze szlochem. Lucy ukryła głowę w dłoniach, a po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Wtedy poczuła na skórze delikatne ciepło. To kamyk w jej bransoletce zaczął świecić delikatnym blaskiem, a gdy dziewczyna dotknęła go zobaczyła Luxa. Zorientowała się, że to właśnie jest czas, gdy go potrzebuje. Tylko on będzie potrafił pomóc Marii.
- Lux - zwróciła się do mężczyzny. - Proszę pomóż jej.
Białowłosy zniknął za drzwiami do salonu, a dziewczyna wstała od stołu i ku zdziwieniu Kevina bez słowa poszła za mężczyzną. Maria nadal siedziała na kanapie, a obok niej Rosie i William. Młoda kobieta cała zapłakana opierała głowę na ramieniu starszego mężczyzny. Gdy Lucy wybiega z impetem z gabinetu wszyscy troje spojrzeli w jej kierunku.
Lucy nie interesowały ich spojrzenia. Skoncentrowała się na Luxie. Mężczyzna podszedł do Marii, lecz ta wydawała się go nie widzieć. Blondynka wcześniej nie spotkała Luxa w swoim normalnym otoczeniu, więc od razu wydedukowała, że może tylko ona go widzi i wolała, żeby reszta nadal nic nie wiedziała o jego istnieniu. Dziewczyna podeszła do ciężarnej i klęknęła przed nią, lekko z lewej, aby Lux równie swobodnie mógł podejść, a równocześnie, aby nie wzbudzać zbytnich podejrzeń.
- Wszystko będzie dobrze. - powiedziała spoglądając w oczy Marii, co sprawiło, że kobieta przestała szlochać i kiwnęła głową.
Lux położył obie dłonie na brzuchu ciężarnej. Kobieta chyba poczuła, że coś się dzieje bo posłała Lucy przerażone spojrzenie.
- Spokojnie. Zaufaj mi.
Białowłosy wskazał Lucy, aby zrobiła to co on, więc dziewczyna powoli i delikatnie objęła dłońmi brzuch Marii i zamknęła oczy. Czuła, że odpływa. Dźwięki burzy ucichły, a ją otaczała biel.
- Powtarzaj za mną Lucy. - nakazał jej znajomy głos Luxa. - Na wilcze kły i ostre pazury, wznieś się dziecino nad wilcze chmury. Niech życia promienie obmyją twe skronie, co umierają w twej matki łonie.
Dziewczyna powtarzała słowa za Luxem i czuła jak spod jej palców wydobywa się ciepło. Otworzyła oczy i zauważyła, że oprócz ciepła, jej palce opuszcza strużka białego światła, które wnikało w brzuch Marii. Lucy spojrzała na Luxa, który uśmiechnął się i zabierając dłonie, wstał i zniknął. Wtedy blondynka poczuła coś. Maria również, ponieważ obie ręce szybko położyła na dłoniach Lucy. Obie nie mogły uwierzyć w to co się dzieje. Dziecko wyraźnie kopało w łonie. Maria spojrzała na Williama i Rosie, a następnie na Lucy, która właśnie podnosiła się z podłogi. Brunetka rzuciła się jej na szyję.
- Dziękuje Lucy. Dziękuje.
Lecz dziewczyna nie słyszała już słów ciężarnej. Osunęła się z powrotem na podłogę. Dopiero wtedy wszyscy zauważyli kałuże krwi, która przesiąkała przez kuchenny ręcznik owinięty na łydce dziewczyny.
- O mój Boże, Lucy! - krzyknęła przerażona Rosie.
Chwilę później usłyszeli syrenę karetki.
- Najwyraźniej odblokowali już przejazd. - skomentował William.
Medycy w pierwszej kolejności chcieli zabrać Marię na obserwację. W końcu to jej dotyczyło wezwanie. Jednak kobieta wzbraniała się twierdząc, że już wszystko w porządku, a to Lucy potrzebna jest pomoc. Mężczyźni dość szybko ocenili sytuację i przyznali racje ciężarnej. Blondynka nie odzyskiwała przytomności, więc przenieśli ją na noszach do karetki i zabrali do szpitala.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro