Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 26 cz.2

Zasiadanie w głównej loży miało jedną, ale za to jakże fundamentalną wadę. Zdawałoby się to błahostką, jednak kiedy Najwyższy Radca skończył wstępne wprowadzenie i nadszedł moment wprowadzenia oskarżonego, zdałam sobie nagle sprawę, co to oznacza. Przez cały czas trwania procesu miałam siedzieć w loży Casimira; znajdować się niemal centralnie naprzeciwko Zandera. Niczym odziany w barwę krwi kat, byłam zmuszona patrzeć z podwyższenia w jego zbłąkane, przepełnione winą i utraconą miłością oczy, a on w moje. Jeszcze kilka dni wcześniej byliśmy po prostu Americą i Zanderem. Teraz za naszymi spojrzeniami miały kryć się zupełnie nowe, obce nam osoby.

Działający w afekcie morderca, któremu przez niemal rok udawało się uniknąć wątpliwej sprawiedliwości... Narzeczona krwi najpotężniejszego maga świata... Brzmiało to po prostu aż nazbyt kuriozalnie.

Gdybym mogła, postąpiłabym inaczej. Dyskretnym spojrzeniem przekazałabym wampirowi ogień swoich uczuć, dając mu tym samym do zrozumienia, że mimo zbrodni, jakie popełnił, dzielące nas uczucia wcale nie wygasły. Nie było mi to jednak dane. Przyparta do muru, nie miałam innego wyjścia, jak zachować lodowaty wyraz twarzy. Przybrać maskę, którą dotąd planowałam zachować na specjalną okazję: ostateczną konfrontację z Dorianem.

Jakże przewrotny potrafił być los, skoro miałam potraktować ukochanego tak, jak obeszłabym się z jego dawny bratem.

Zrobiło mi się duszno, nagle materiał szaty stał się szorstki i gryzący do tego stopnia, że miałam ochotę poderwać się z miejsca i zrzucić ją z siebie tak jak stałam, przed wszystkimi. Żałowałam, że spięłam włosy, przez co kosmyki nie mogły mi zasłonić twarzy, czy chociażby ograniczyć pola widzenia. Od zapachu drewna i wiekowych woluminów kręciło mi się w głowie. Była nawet sekunda, kiedy zdawało mi się, że odcień moich włosów znowu się zmienił. Stały się jeszcze ciemniejsze: jak stara, tężejąca krew.

I właśnie wtedy wprowadzono Zandera.

Nie sprawdziły się moje obawy, jakoby miał wkroczyć na salę podtrzymywany przez dwóch rosłych strażników, pobity i poniżony, jak wtedy, gdy Dorian kazał go sprowadzić po całej nocy bolesnych tortur i pojenia truciznami. Był wprawdzie eskortowany, ale ochroniarze, których po niego posłano, nie dotykali go, a i on sam nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego. Mimo iż jego mizerny wygląd nie pozostawiał złudzeń, że czuł się fatalnie – nawet jak na wampira, był okrutnie sfatygowany, a jego podkrążone oczy i pojawiający się na brodzie zarost wskazywały na długi brak wypoczynku – w ogólnym rozrachunku wydawał się spokojny, wręcz pogodzony z czekającym go losem. Nie awanturował się ani nie szarpał. Wkroczył do pomieszczenia bez zawahania, czy protestów, a choć trzymał głowę nisko i włosy miał w nieładzie, jego z natury wyprostowana postura w niczym nie odstawała od postury Casimira. Z tą tylko różnicą, że zamiast zasiąść w jednej z ław, był zmuszony stanąć na środku sali. Z tą różnicą, że zamiast dumy, miał w oczach jedynie bezsilność.

Zupełnie jakby nocny przegrał, nim w ogóle stanął do walki.

Zander. Nie dane mi było zapanować nad tym, że kiedy go ujrzałam, serce zabiło mi trzy razy mocniej, niż dotychczas. Miałam wrażenie, że uderza z tak potężną siłą, że usłyszą je wszyscy obecni w pomieszczeniu, że zaraz przebije się przez moją pierś i wypadnie na ziemię, aby poturlać się następnie w kierunku drewnianej, namalowanej na podłogowych deskach róży. Nie widziałam wampira od tak dawna, od tak dawna uciekałam przed jego spojrzeniem i dotykiem, że w duchu wręcz zawodziłyśmy z Leanice z tęsknoty. Dlaczego go od siebie odtrąciłam? Czy naprawdę odepchnęłam ukochaną mi osobę tylko z powodu tego, iż w momencie, kiedy najbardziej mnie potrzebowała, nie potrafiłam wyzbyć się zazdrości. Tu już nawet nie chodziło o to, co Zander zrobił, ale sam fakt, iż nie był ze mną szczery. I racja, może byłam hipokrytką, bo sama również nie zawsze zachowywałam się w stosunku do niego fair, ale wciąż bolało mnie, że nie umiał mi zaufać. Ja zatajałam przed Licavoli'm zdarzenia pokroju tego, gdy przed przybyciem do Rady usłyszałam w swojej głowie tajemniczy głos, proszący, bym nikomu nie ufała. On, że zabił dwóch przedstawicieli własnej rasy.

Zacisnęłam ręce w pięści. Nie ważne, co sobie myślałam, było za późno na podobne rozważania. Niewyobrażalny zawód, jaki miał go zaraz spotkać, był naszą wspólną winą. Oboje przyczyniliśmy się do tego, że nie mogliśmy być dłużej razem.

Nadszedł czas na definitywne rozstanie się z żalem.

– Zanderze – odezwał się Casimir, zmuszając tym samym nocnego do uniesienia głowy. – Czy zdajesz sobie sprawę, czemu tu jesteś?

Licavoli przeniósł wzrok w bok, centralnie na mnie. Z jego oczu wyzierał tak ogromny ból, że aż musiałam podwinąć palce u stóp, jednocześnie wbijając paznokcie u rąk we wnętrze dłoni, aby impuls bólu pozwolił mi zagłuszyć chęć rozpłakania się.

– Tak.

– Doskonale. Mimo to, zważywszy na jawność przeprowadzanych przez Radę procesów, dla zasady przypomnę. Zostałeś pojmany, a następnie sprowadzony na teren najbliżej znajdującej się od ciebie siedziby ze względu na podejrzenie złamania Kodeksu Wampirów, to jest: pozbawienia życia dwóch przedstawicieli własnej rasy: Albertha Loodermana i Zachariasa Walsha. Zgodnie z Kodeksem: Kto podnosi rękę na nadnaturalnego bratniej krwi, choćby i było to spowodowane silnym wzburzeniem usprawiedliwionym okolicznościami, ten podlega karze pozbawienia umiejętności, tj.: kłów, jak również dożywotniego, całkowitego usunięcia pamięci ze skutkiem natychmiastowym. Czy rozumiesz wysunięty przeciwko tobie zarzut i związane z nim konsekwencje?

– Tak. – Zander rozluźnił palce u rąk. Nurtowało mnie, czy po raz pierwszy usłyszał imiona swoich ofiar, czy były mu one wcześniej znane.

– Pragnę nadmienić – mówił dalej Casimir – że w przypadku tej sprawy Rada uwzględniła wzięcie pod uwagę okoliczności łagodzącej, to jest: działania oskarżonego w obronie innego przedstawiciela rasy, mianowicie niejakiej Kayli Woller. Informuję, że prośba ta została oddalona. Jak ujawniono w toku postępowania, oskarżony przez okres jedenastu miesięcy nie tylko unikał przyznania się do zarzucanych mu czynów, ale pozwolił także, aby wspomniana wcześniej, panna Woller, przyjęła na siebie jego winę. Rada traktuje to jako przejaw świadomego utrudniania śledztwa, co z kolei jest jednoznaczne z dążeniem do przyznania oskarżonemu najwyższej dostępnej kary. Pozbawia go również prawa odwołania się od powziętej dziś przez sąd decyzji.

Zander zacisnął wargi, podobnie zresztą jak ja. Ciężko było tego słuchać, a już tym bardziej obserwować, jak Radcy zgodnie kiwają głowami, zgadzając się z kolejnymi słowami Regarte. Oni już wydali wyrok. Chociaż ten proces nosił miano oficjalnego, stanowił po prostu jakąś niedorzeczną farsę.

Casimir ponowił pytanie, czy Zander wszystko zrozumiał. Gdy chłopak niechętnie przytaknął, długowłosy mag podniósł się z miejsca.

– Wina oskarżonego została opisana i dobrowolnie przez niego zaakceptowana. Ponieważ przesłuchania świadków już się odbyły, ten etap możemy pominąć. Zgodnie z zasadami Rady, członkowie loży pod moim osobistym przewodnictwem będą teraz zadawali oskarżonemu pytania. Ułatwią nam one wydanie ostatecznego werdyktu. Zanderze, czy jesteś gotów mówić prawdę i nie pomijać żadnych, istotnych dla nas faktów?

Znów to samo, zbolałe spojrzenie. Zacisnęłam zęby i zamrugałam kilka razy, by nie uronić żadnej łzy. Powtarzałam sobie w duchu, abym kontrolowała mimikę twarzy. Nie mogłam zdradzić, jak silne wrażenie wywierał na mnie chłopak. Powinnam wykazywać się większym opanowaniem! Zostałam narzeczoną krwi Najwyższego Radcy. Straciłam prawo kochania wampira.

– Tak.

– Czy przyznajesz się więc do zarzucanego ci czynu?

Nastąpiła dłuższa chwila zawahania. Uniosłam brodę i tym razem to Zander pierwszy przerwał nasz kontakt wzrokowy. Akurat tego jednego nie musiałam udawać: ciekawości, czy nocny przyzna się otwarcie do winy.

– Czy jeśli moja odpowiedź będzie twierdząca, uwolnicie Kaylę Woller i oddacie jej kły? – zapytał ostrożnie Licavoli. Westchnęłam. Misurie wychyliła się z ławy do tego stopnia, że istniało prawdopodobieństwo, iż lada chwila z niej wypadnie.

– Wybacz, Zanderze, ale nie mogę ci niczego obiecać – oznajmił tymczasem spokojnie Casimir, bacznie przyglądając się chłopakowi. Założył rękę na rękę. – Nie przeczę, że twoje zeznania z pewnością zmienią sytuację mojej chwilowo zawieszonej „asystentki", jednakowoż, ze względu na składanie przez nią prawie rok temu fałszywych zeznać i wprowadzanie Rady w błąd, jej sprawa wciąż jest rozpatrywana. Chwilowo nie mogę jednoznacznie określić, w którym kierunku zmierza.

– Nie była niczemu winna.

– Ależ wcale tego nie zasugerowałem – odbił piłeczkę Casimir. – Twierdzę wyłącznie, że sytuacja zdaje się nad wyraz skomplikowana. Więc jak, Zanderze? Czy nie ukrywając prawdy, przed wszystkimi tu zgromadzonymi, przyznajesz się do zarzucanego ci czynu?

Chłopak zacisnął wargę. Na jego czole pojawiła się wyraźna marsa, ale szybko zniknęła, gdy dziewiętnastolatek opuścił poddańczo ramiona. Zamrugał, choć nie zapowiadało się, aby miał płakać. Raczej, jakby usiłował przegonić sprzed oczu nieprzyjemne, kłujące wizje z przeszłości. Ostatnie tygodnie przypomniały mu o długo skrywanych wyrzutach sumienia, a nieruchome, szafirowe spojrzenie Najwyższego Radcy nie pozwalało mu teraz na powrót o nich zapomnieć.

Jedno trzeba było przyznać Casimirowi: idealnie nadawał się do roli sędziego. Nie dawał po sobie poznać, czy miał już wyrobione zdanie na temat Zandera. Choć znał prawdę i doskonale wiedział, że rozprawa to wyłącznie formalność, nie posyłał nocnemu krytycznych spojrzeń, ani nie rzucał w jego kierunku nieprzychylnych, bądź wręcz obraźliwych komentarzy, czego nawet w chwili przybycia chłopaka nie raczyli sobie oszczędzić pozostali Radcy.

– Powtórzę pytanie – nie ustępował mężczyzna. – Czy przyznajesz...?

– Tak! Tak, przyznaję – przerwał mu nieoczekiwanie Licavoli, odrzucając głowę w bok. – Jestem winny zarzucanych mi czynów.

Gwałtowność jego wyznania, zaskoczyła nawet Regarte. Mag trwał przez kilka sekund w milczeniu, czym świadomie, bądź nie, sprawił, że słowa Zandera zawisły w powietrzu, silniej wciskając się w uszy zgromadzonych.

– Uściślając – odezwał się w końcu Najwyższy Radca, odchylając bez pośpiechu głowę. Opanowanie, które nie było dane nikomu poza nim, działało mi na nerwy. – czy zamordowałeś niejakiego Albertha Loodermana? Brata twej krwi?

Drgnięcie. Zander usiłował coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mu w gardle. Z twarzą zdjętą bólem, przełknął ślinę, a następnie odchrząknął.

– T... tak – zdołał wyszeptać.

– Czy zamordowałeś niejakiego Zachariasa Walsha? Również brata twej krwi?

Kolejne drgnięcie. Tym razem poprzedzone jęknięciem, które nijak nie pasowało do stojącego przed członkami Rady, dumnego, byłego księcia Ognia. Zaślepiona miłością do wampira, nie potrafiłam patrzeć na to obojętnie. Odwróciłam głowę, pamiętając, aby również i ten przejaw niekontrolowanej słabości wyglądał tak, jakbym była po prostu zniesmaczona postawą nocnego. Użalał się nad sobą, a przecież to nie on stracił życie z ręki oszalałej, zagniewanej bestii.

– T... tak – znów nie zaprzeczył.

– Jak tego dokonałeś?

Milczenie. Ciemnowłosy zacisnął usta, a jego twarz niezdrowo pobladła. Uniósł na Najwyższego Radcę błagalny wzrok.

– Zanderze?

Wpatrywałam się w Casimira, nie będąc pewną, do czego zmierzał. Wspominał po prawdzie, że wampir będzie musiał powiedzieć coś więcej, niż tylko „tak, to ja zabiłem", ale czy to naprawdę było konieczne? Dziewiętnastolatek przecież się przyznał. Mało tego: nawet przez chwilę nie próbował odsunąć od siebie podejrzeń, czy zaprzeczać, jakoby był czemukolwiek winny. Czekał już tylko na przyjęcie kary, dlaczego więc Regarte zamiast mu ją wyznaczyć, zmuszał go do przeżywania tego wszystkiego od nowa? Czy stanie na róży, przed tak licznym gronem oskarżycieli, nie było już wystarczająco poniżające? Czy naprawdę nocny musiał jeszcze otwarcie mówić o swojej krwawej przeszłości przed Misurie, Vanessą i Willem?

On sam pomyślał chyba podobnie, bo jego jabłko Adama zadrgało.

– Proszę, nie każcie mi...

– Niestety, Zanderze, tego wymagają procedury – przerwał mu twardo Casimir. – Nie ważne, jak będziesz się zapierał i unikał odpowiedzi, jestem zmuszony wypytać cię o przebieg zdarzenia, mającego miejsce w tamtym roku. Inaczej nie przejdziemy dalej.

– J... ja... nie znam szczegółów – wyznał z trudem Zander, przymykając powieki. Miał świszczący oddech, jakby brakło mu tchu. Nic dziwnego, że nie pamiętał swojego Przebudzenia. Ja również niewiele kojarzyłam z dnia, gdy kontrolę nad moim ciałem i umysłem przejęła uśpiona cząstka Leanice. – Wiem, że jednego oślepiłem. Potem... potem obydwu wyrwałem tchawice. Nie panowałem nad sobą.

Krew. Wszędzie ciepła, lejąca się krew. Zarysowane kości policzkowe, ciągnące się aż do linii zaciśniętych nienawiścią ust. Szorstkie, nieprzytomne spojrzenie. Napięte mięśnie, wyłaniające się spomiędzy skrawków poszarpanej, pokrytej posoką koszuli. Złowroga cisza oplatana ciężkim, urywanym oddechem. I oczy. Skąpane w karminie tęczówki, z których buchała niedająca się opanować dzikość. Oczy czujnego mordercy, który właśnie z sukcesem zakończył polowanie.

Wzdrygnęłam się. Na wspomnienie wydarzenia, którego byłam świadkiem, moje dłonie zaczęły się niekontrolowanie telepać. Zaczęłam się z obawą rozglądać, aby sprawdzić, czy ktoś to zauważył i pojęłam, że nie byłam jedyną osobą, którą do głębi poruszyła ta część rozprawy. Ciszę, która zapadła po ostatnich słowach wampira, przerwał krótki huk. Odważyłam się spojrzeć na Misurie, która opadła bez sił na miejsce i pochyliwszy się, ukryła twarz w dłoniach. Siedząca obok niej Vanessa, spojrzała na mnie ze smutkiem, po czym zwróciła się do zielonowłosej, aby powiedzieć jej coś przyciszonym głosem. Ta, nie odrywając drżących rąk od oczu, jedynie pokręciła głową. Dawno nie widziałam nikogo tak załamanego, jak dziewczyna po przyznaniu się Licavoli'ego do winy.

Casimir, w przeciwieństwie do moich oszołomionych przyjaciół, zdawał się usatysfakcjonowany. Spojrzał na mnie porozumiewawczo. Spełniły się jego przypuszczenia, że męczony poczuciem winy Licavoli nie będzie unikał odpowiedzialności i niemal natychmiast przyzna się do wszystkiego, co mag mu zarzuci. Słowo się rzekło.

– Zanderze, oczywiście zdajesz sobie sprawę, że teraz, gdy przyznałeś się do winy, Rada ma prawo niezwłocznie wydać werdykt?

„To koniec". Właśnie takie zdanie musiało przejść przez myśl dziewiętnastolatkowi, kiedy spuszczając głowę, wyszeptał niemal bezgłośnie:

– Skończmy to wreszcie.

To wszystko działo się zbyt szybko. A może właśnie za wolno? Już nawet nie wiedziałam. Z jednej strony chciałam zakończyć rozprawę, z drugiej zrobiłabym, co w mojej mocy – dosłownie i w przenośni – aby tylko trwała jak najdłużej. Nie łudziłam się jednak, że zwłoka w czymkolwiek by mi pomogła.

– Nie widzę przeszkód. – Nim Casimir podszedł do barierki, aby zwrócić się do zasiadających w ławach Radców, przelotnie musnął palcami moją dłoń. Zasygnalizował, bym pozostała w gotowości. – Podsumowując: Jak sami właśnie usłyszeliśmy, stojący tu dziś przed nami Zander Licavoli, dawny książę Królestwa Ognia, a obecnie syn Arelle i Maurice'a Licavoli, dopuścił się czynu, który uchodzi w naszych kręgach za bestialski, a co za tym idzie, podlega najwyższej karze. Czy nim ogłoszę werdykt, członkowie loży chcieliby jeszcze o coś zapytać oskarżonego?

Nikt się nie odezwał. Na przemian rozluźniałam i zaciskałam palce, aby przypadkiem nie odezwać się zbyt wcześnie. Duszne powietrze sali muskało mnie po zarumienionych policzkach.

– Brak pytań. Oznacza to, że Zander Licavoli nie przekonał Rady do zmiany zdania i otrzyma karę, która została mu pierwotnie wyznaczona. Zaraz po rozprawie, zostanie on w trybie natychmiastowym wykluczony z nadnaturalnej społeczności, a więc dożywotnio pozbawiony kłów, a następnie pamięci. Czy członkowie loży zgadzają się na ten wyrok?

Nastąpiło poruszenie. Milczenie zastąpił szelest materiału, kiedy poszczególni Radcy zaczęli nagle wstawać i odrzucać do tyłu poły szat. Patrzyłam, jak ukrywający swoje twarze magowie po kolei wyciągali spod peleryn drewniane, pozakrzywiane różdżki i kierowali je w stronę namalowanego na ziemi herbu. Z przedmiotów zaczęły wypływać półprzeźroczyste, niebieskawe nici energii, które opadały po brzegach ław, aby następnie, w postaci gęstego dymu, spłynąć na podłogowe deski. Dotknąwszy symbolu, wnikały między szczeliny w drewnie.

Zadarłam głowę. Linie tworzące herb zaczęły jaśnieć, jakby namalowano je przy pomocy, intensywnej, fluorescencyjnej farby. Zander, który z niepokojem spoglądał w dół, zrobił krok w tył. Poprawka: próbował zrobić, bo choć górna część jego ciała wygięła się do tyłu, nogi pozostały w miejscu. Nocny ponowił próbę, jednak i tym razem jego starania nie przyniosły oczekiwanego skutku. Zupełnie jakby stopy dziewiętnastolatka wrosły w ziemię.

Do stojących, dołączyli pozostali Radcy – wampiry. Oni nie mieli różdżek, więc kładli lewe dłonie na ramionach znajdujących się obok nich magów. Gdy ich palce stykały się z szatami towarzyszy, błękitny dym przybierał pomarańczowy odcień. On także wnikał w podłogę.

– Casimirze, co się...? – zaczęłam, ale Najwyższy Radca uciszył mnie dyskretnym machnięciem ręki. Pokręcił powoli głową.

W końcu cały dym wniknął w herb. Gdy to się stało, nastąpiło coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Głowy harpii, choć namalowane, zaczęły się nieoczekiwanie obracać, a ich korony pękać, jakby te konkretne punkty w podłodze, w sekundę pokryły się wyraźnymi sękami. Brzuch zwierzęcia nadął się, a czerwono-niebieskie pióra nastroszyły, zwiększając swoją objętość prawie dwukrotnie. Gdy harpia otworzyła dzioby gotowa do niemego wrzasku, łodyga, którą była opleciona, poluzowała się i wycofała w kierunku białej róży. Ta przybrała barwę krwi i zwinęła płatki, ustępując miejsca kolczastym pędom.

Wtedy drewniane deski zakołysały się, a spośród nich w zastraszającym tempie zaczęły wyrastać prawdziwe pnącza.

* * *

Już prawie! – powtarzała Penrith. – Jesteś bardzo dzielna. Jeszcze raz!

Do księżniczki niemal nie docierało, co się do niej mówi. Słowa wypowiadane przez Lutyankę, nie wybrzmiewały na tyle wyraźnie, by zdołały zagłuszyć niekontrolowane jęki bólu, czy głośne, rwące się oddechy. Białowłosa zaciskała osłabione zęby tak mocno, że gdzieś w odległych zakątkach umysłu, dobiegał ją ich piskliwy zgrzyt. Na zmarszczonym czole perlił się pot, z jej zaczerwienionych oczu, pełnych popękanych naczynek, niekontrolowanie płynęły łzy. Słone krople wielkości ziaren grochu zalewały purpurowe z wysiłku policzki i co raz wpływały do rozciągniętych krzykiem ust. Na przemian zaciskała wargi i je rozchylała. Próbowała mówić, lecz sił starczało jej wyłącznie na krzyk. Po dwukrotnym wymiotowaniu, jej gardło było całe obolałe, a na języku pozostał nieprzyjemny, kwasowy posmak.

Meanea robiła co mogła, by jej pani było jak najbardziej komfortowo. Poprawiała jej poduszki, ujmowała za rękę, gdy tego potrzebowała, a kiedy księżniczka zaczynała krztusić się łzami, ocierała z nich i z potu jej wymizerniałą twarz. Młoda służka sama zdawała się bliska płaczu, jednak, co trzeba przyznać, trzymała się dzielnie. Odwrócona w stronę księżniczki, przyjmowała hardy wyraz twarzy, a kiedy Leanice wątpiła w swoje możliwości, pełna przekonania zapewniała ją, że sobie poradzi. Gdyby Penrith nie była pewna jej strachu i wątpliwości, może nawet sama uwierzyłaby, że kobieta ma wszystko pod kontrolą.

A czy sama miała?

Jeszcze raz – powtórzyła, bo księżniczka zaczęła opadać z sił i przestawała się starać. – Wdech! Wydech! Musisz mi pomóc, skarbie.

Leanice zawyła.

Wiem, że boli, ale nie dam sobie rady bez twojej pomocy. – Penrith starała się mówić łagodnie jak do dziecka. Białowłosa pokręciła głową. – Leanice? Leanice, posłuchaj mnie uważnie. Musisz. Mi. Pomóc.

Księżniczka zrobiła głęboki wdech i natychmiast wypuściła powietrze z płuc. Zadowolona Lutyanka pochyliła się nad rozwartymi kolanami swojej pani.

Właśnie wtedy, wśród krwi, zobaczyła pierwszą, upstrzoną śnieżnymi włoskami główkę.

* * *

Patrzyłam bez słowa, jak zielonkawe, gdzieniegdzie brązowe pnącza pełzną po stopach Zandera i ciasno oplatają jego nogi. Odbierają mi go, więżą. Przybierają fizyczną, dosadną formę, niematerialnych dotąd kajdan.

Przysunęłam się do Najwyższego Radcy.

– Czy to konieczne? – spytałam cicho, choć nie było to znowu tak bardzo potrzebne. I tak większość zebranych była zwrócona w stronę wątpliwego widowiska i nikt by nas nie usłyszał. Nawet Misurie przestała ukrywać twarz w dłoniach, na rzecz śledzenia pnączy. Jej wytrzeszczone, pełne łez oczy były równie czerwone, co wyłaniające się z różdżek magów, resztki wampirzego dymu.

– Taka jest wola Rady, Americo – stwierdził Casimir. – Mówiłem ci, że nasze sądy różnią się diametralnie od tych, które są ci znane, czyli ludzkich. Są szybsze i wyjątkowo bezpośrednie. Zapadające ich w trakcie decyzje nie podlegają z reguły dyskusji. Właśnie dlatego, kiedy przyszedł do ciebie list z informacją o złamaniu zasad, twoja matka nie wyraziła zgody, abyś mogła zadecydować o wyborze magicznego sądu. Świat nadnaturalnych jest dużo brutalniejszy, niż mogłoby się wydawać. Magia sprawia, że szukamy bardziej widowiskowych, często trudnych do zrozumienia przez innych rozwiązań.

Zacisnęłam wargi. Z trzech niepozornych sznurów drewnianego bluszczu, nagle zrobiło się co najmniej sześć. Choć ani na chwilę nie odwracałam spojrzenia i uważnie śledziłam to, co działo się przede mną, nie mogłam się ich doliczyć. Wciąż wyrastały nowe pnącza. I nowe... I nowe... Wiotkie łodygi spiralnie owijały się wokół nóg Zandera, wspinając się po jego ciemnych spodniach i zahaczając tu i ówdzie drobnymi kolcami o zdecydowanie zbyt cienki materiał. Kilka razy wbiły się w niego tak skutecznie, że pozostawiły po sobie podłużne, szarpane rozdarcia. Dziewiętnastolatek drgnął, gdy jego skórę przyozdobiły cienkie wstęgi krwi.

Zaniepokoiłam się zrobionym przez niego grymasem. Tak drobne skaleczenie nie powinno zaboleć wampira. Chyba że...

– Te pnącza są czymś nasączone – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam. Wychyliłam się z ławy i faktycznie, po skupieniu wzroku na jednej z grubszych łodyg, moim oczom ukazały się rosnące krople lepkiego, biało-różowego płynu. Sączyły się powoli z kolców. – To jakaś trucizna?

– Espamodera Perłowa. Potocznie zwana „Kąsającym trucicielem" – wyjaśnił Casimir, a mnie zmroziło. Kiedy przerażona chwyciłam go za poły szaty, dodał z opanowaniem: – Spokojnie, to tylko magiczny zamiennik, nie żywa roślina. Nie stanowi zagrożenia dla nocnych.

– Skąd ta pewność? – nie zabierałam palców z materiału. – Znam się co nieco na roślinach i z tego, co mi wiadomo, wszystkie odmiany Espamodery są śmiertelnie groźne. Te o jasnych sokach szczególnie!

– Masz rację. Ta roślina jest śmiercionośna. Dla wampirów nie stanowi jednak problemu. Ich organizmy regenerują się szybciej, niż zostaje wchłonięty jad.

– Więc po co? Dlaczego użyliście Espondery na Zanderze?

– Z dwóch powodów – Casimir jak zwykle miał przygotowaną odpowiedź. – Po pierwsze: dla efektu. Nie patrz tak na mnie, Americo. Gdyby to ode mnie zależało, Zander mógłby stąd po prostu wyjść, odprowadzony przez jednego, może dwóch strażników. Wyrok wciąż byłby prawomocny i moglibyśmy wykonać karę w odosobnieniu, bez świadków. Radcy oczekują jednak widowiska. Pokazy siły, którą wydaje im się, że dysponują. Chcą mieć pewność, że oskarżony na pewno odpowie za swoje czyny.

Zrozumiałam do czego zmierzał. Zrobiło mi się słabo.

– Po drugie – ciągnął Casimir, niezrażony moją miną i bladością – Espondera działa na wampiry otumaniająco. Nie krzywdzi ich, ale uspokaja i wycisza zmysły. To naturalne znieczulenie, które stosuje się przed... – urwał. – Wybacz, ale proces lada moment się zakończy. Musimy kontynuować.

Kontynuować... Poczułam ukłucie strachu, który jednak zaraz stłumiłam w zarodku. Obiecałam coś sobie. Koniec z wątpliwościami, uprzedzeniami, czy usilnym podważaniem autorytetów. Bez względu na nowe światło, które rzucała na tę sprawę chęć Radców do samodzielnego wymierzenia sprawiedliwości, nie mogłam w tej chwili zakwestionować ich metod. Wmawiałam sobie, że po prostu byłam jeszcze zbyt młoda, by zrozumieć ich postępowanie. Może to oni mieli rację i pokaz siły był wskazany? Może w ten sposób łatwiej przychodziło im kontrolowanie nadnaturalnych? Może zmniejszali w ten sposób ilość tworzących się Careai i Nersai? Może...? Może...?

Może właśnie przez takich jak oni Alice odebrała sobie życie? Bo tak jak ja nie potrafiła zrozumieć...

Opuściłam z rezygnacją rękę. Zadrżałam na myśl, że od początku się oszukiwałam. Fakt, że na każdym kroku chwytały mnie wątpliwości, był tego najlepszym dowodem. Nabierałam coraz większego przekonania, że świat za murami siedziby Rady do mnie nie pasował. Gardziłam siedzącymi w ławach starcami, przekonanymi do reszty, że trzymali ziemię w swoich szponach i gdyby tylko mieli taką chorą zachciankę, mogliby ją zgnieść. Nienawidziłam ich poczucia wyższości, potęgi, wszechwiedzy. Nienawidziłam za to, że choć zrobili dla magii tyle dobrego, ich niewłaściwe uczynki dawno przeważyły szalę. Że zapomnieli, co symbolizował ich herb.

– Zanderze, zgodnie z naszym prawem i Kodeksem Wampirów, twój wyrok zaczyna obowiązywać właśnie w tej chwili. – Z oddali dotarł do mnie głos Casimira. Powiedział wcześniej coś jeszcze, ale skupiona na własnych myślach, kompletnie tego nie zrozumiałam. – Z racji, że już nigdy nie będziesz mógł powrócić do naszej społeczności, przysługuje ci prawo do ostatnich słów. Czy jest coś, co chciałbyś nam powiedzieć? Przypominam, że nie możesz prosić o łaskę, ani powtórzenie rozprawy.

Dziewiętnastolatek, który dotąd w milczeniu pozwalał, aby pnącza wgryzały się w jego ciało, podniósł powoli głowę. Jego usta były lekko rozchylone, a powieki przymknięte, jakby walczył z sennością. Popatrzył prosto na mnie.

– Przepraszam, Ami – powiedział rozdzierającym serce, wypranym z emocji tonem. Oblizał drżącą wargę. Próbował przy tym poruszyć ręką, zapewne aby wytrzeć spływające po policzku łzy, ale był unieruchomiony przez ciasno zaciśnięte łodygi. Na wierzchu jego rąk powstało kilka kolejnych zadrapań. – Tak bardzo cię przepraszam, że dowiedziałaś się w taki sposób i musiałaś tego teraz słuchać. Nie było nam dane porozmawiać wcześniej, ale wiedz, że chciałem ci powiedzieć. Naprawdę. Kocham cię. Kocham nad życie. Proszę, pamiętaj o tym, nawet jeśli mnie przyjdzie zapomnieć. Przekaż to też moim rodzicom i Libby. Powiedz jej... powiedz, że zasłużyłem. Nie pozwól, żeby płakała.

Zacisnęłam zęby na języku tak mocno, że aż poczułam ból i nadchodzący zaraz po nim, metaliczny smak krwi. Utrudniał. Zander tak bardzo wszystko utrudniał.

– Coś jeszcze? – zapytał Najwyższy Radca.

– Tak. Jeszcze jedno – Po policzku Zandera popłynęła kolejna łza. Zwrócił się tym razem bezpośrednio do maga. – Niech ona tego nie widzi. Tylko o to proszę.

Casimir skinął głową. Przygryzłam język jeszcze mocniej, ale za chwilę przestałam, obawiając się, że w końcu mogłabym go sobie odgryźć. Moje podniebienie było całe we krwi, gdybym się teraz odezwała, zamiast słów, wyplułabym jedynie posokę.

– Być może uda mi się spełnić twą ostatnią prośbę – stwierdził pobłażliwie Najwyższy Radca. – Sam jestem za tym, by America Dusney niezwłocznie opuściła salę. Nim jednak to nastąpi, muszę zapytać, czy wyrazi na to zgodę. Zasiada w loży. Zgodnie z zasadami Rady, jej również przysługuje prawo do wypowiedzi.

Zaschło mi w ustach. A więc to już. Nadszedł czas, by Najwyższy Radca oddał mi głos. Teraz tylko ode mnie zależało, czy przejmę od niego pałeczkę i odpowiednio pokieruję naszym opornym chórem.

Wzięłam głęboki oddech.

– Owszem – dziękowałam żywiołom, że zdołałam zapanować nad barwą głosu. Po niespodziewanym wyznaniu Zandera zdawało mi się to sto razy trudniejsze, niż wcześniej. Boleśniejsze. – Skorzystam z tego prawa. Nie zrobię tego jednak, by zgodzić się na usunięcie mnie z sali.

– Co więc zamierzasz?

Odważnie wysunęłam się na przód i wypięłam pierś. Spojrzałam najpierw na przygarbionego, otumanionego wnikającą w jego skórę trucizną, a następnie na ławy, w których zasiadali Radcy. Wszyscy czekali na moje słowa, nawet strażnicy przestali się rozglądać w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia i wpatrywali się we mnie z mieszanką ciekawości i zdumienia. Wycofany pod ścianę Leon, zaciskał dłonie. Nawet z takiej odległości widziałam jego pobielałe do granic możliwości kłykcie.

Ciężar pierścionka zaręczynowego stał się nie do zniesienia. Mimo to otworzyłam usta i powiedziałam śmiertelnie poważnie:

– Zgłaszam roszczenie Volunta Poematum.

* * *

Na wszystkie żywioły! Udało ci się, Leanice! Udało! – oznajmiła ze łzami w oczach Penrith. Gdy tylko to wyrzekła, do jęków księżniczki dołączył nagle cichutki, urywany skowyt. Księżniczka momentalnie przestała krzyczeć, oszołomiona nowym, piskliwym, ale na swój sposób niesamowicie frapującym dźwiękiem. – To chłopiec! Masz synka!

I nagle jakby coś się w niej zmieniło. Zupełnie jakby płacz tej małej, bezbronnej istoty otępił ją i zagłuszył cały odczuwany przez nią ból. Leanice zamrugała, starając się odzyskać utraconą ostrość widzenia. Nie należało to do prostych: przed oczami wciąż miała wirujące w zawrotnym tempie plamy, a jej głowa zdawała się ciężka niczym kamień. Nie do końca zdawała sobie sprawę, co się wydarzyło, jednak była pewna, że w przebłysku świadomości usłyszała stłumione słowa swojej Lutyanki.

Chłopiec. Urodziła chłopca!

Dała Rinari'emu syna!

Meanea, która w przeciwieństwie do Leanice, stała i miała lepszy widok, przyłożyła dłonie do ust. Jej tęczówki zalśniły, ze ściśniętych płuc w końcu zniknęła niewidzialna lina. Służka poczuła się, jakby nagle zeszło z niej całe napięcie. Jakby słońce znów wyłoniło się zza burzowych chmur lub spod lodowatego śniegu wyłonił się pierwszy pączek kwiatu. Choć przyjście na świat pierworodnego księżniczki wcale nie oznaczało końca, jej dusza radowała się, że mimo tak wielu trudności, chłopiec oddychał. Królestwo Powietrza doczekało się kolejnego następny magicznej krwi.

D...daj mi go – poprosiła Leanice, wyciągając ręce. – Chcę go zobaczyć.

Penrith zawahała się. Doskonale zdawała sobie sprawę, co stanie się, jeśli księżniczka zobaczy dziecko. Wystarczyła jej reakcja białowłosej na płacz malucha, by wywnioskować, że rozstanie okaże się dla niej dużo cięższe, niż przypuszczała. Staruszka nie raz widywała, jak dla młodych dziewcząt z wioski nadchodził czas rozwiązała. Gdy tylko dawano im do rąk nowo narodzone dzieci, przepadały i stawały się zupełnie innymi kobietami. Dojrzewały. Już nie musiały dbać wyłącznie o siebie, czy o swojego mężczyznę. Świat wywracał się do góry nogami, gdy na ich barkach zaczynała spoczywać trudna odpowiedzialność za maleńką, ale jakże niewinną, kruchą istotę. A one miały to we krwi – bezgraniczną, bezwarunkową miłość. Ich serca w mgnieniu oka rozszerzały się, aby zrobić miejsce dla nowego członka rodziny. Nie dało się temu zapobiec.

Kto jak kto, ale Leanice miała tej czystej miłości aż nadto. To właśnie jej obawiała się Penrith.

Penrith – głos księżniczki stał się ostrzejszy. Na jej czole wciąż widniały krople poty, a kolana drżały z wysiłku. Mimo to na jej obliczu malowała się teraz głęboka zaciętość świeżo upieczonej matki. – Daj mi moje dziecko.

Lutyanka nie miała wyjścia. Choć wciąż dręczyły ją wątpliwości, kiwnęła głową na znak zgody. Uniosła kwilące dziecko i gestem pokazała Meanei, aby podała jej koc. Owinęła wciąż płaczącego, zdezorientowanego chłopca w miękki materiał, zostawiając jedynie niewielką szczelinę na główkę. Ciepło sprawiło, że syn córki Żywiołów, przycichł i przestał wierzgać rączkami. Gdy Penrith układała go na dłoniach Leanice, wydał z siebie tylko ciche stęknięcie podobne do krótkiego miauknięcia kota.

Okazał się... drobny. Naprawdę maleńki. Nawet zawinięty w gruby koc, idealnie mieścił się w jej ramionach. Nie był pachnący i bladoróżowy, jak sobie wyobrażała, ale zaczerwieniony i ze spłaszczoną główką, która w połach materiału przypominała uwięziony, przegniły owoc. Nie miał też praktycznie brwi, a białe włoski sterczały mu na wszystkie strony, sklejone krwią i mazią. W niewielkim stopniu przypominał dzieci, które Leanice widywała w wiosce, czy wyobrażała sobie, słuchając opowieści Menaei.

A jednak, kiedy chłopiec uchylił zaciśnięte dotąd powieki, księżniczka przestała zwracać uwagę na cokolwiek innego. I choć nigdy nie przyznałaby tego na głos, wystarczyła ta jedna, krótka chwila, by jej miłość do Rinariego – uczucie, które dotąd uznawała za najsilniejsze, jakiego doświadczyła – wydała się zwykłą mrzonką; chwilowym porywem serca. Kochała księcia całą sobą, ale tego, co ich łączyło nijak nie dało się przyrównać z tym, co poczuła teraz, ujrzawszy ich wspólne dziecko.

Duże, niebieskie oczy pojawiły się tylko na jedno uderzenie serca, a jednak to wystarczyło, by Leanice się w nich rozpłynęła, przestała widzieć poza nimi jakikolwiek świat. W zasięgu jej wzroku pozostały wyłącznie dwa maleńkie oceany. Krystalicznie czyste, lazurowe tafle, w których odbijały się jaśniejące płomyki świec i jej własna, umęczona, ale pełna wzruszenia twarz. Nawet nie wiedziała, w którym momencie kąciki jej ust ułożyły się do uśmiechu.

Imię – wyszeptała, łagodnie gładząc chłopca po główce. Dziecko mlasnęło. – Dam mu na imię Brannfeu. Jak ogień.

Nie słyszała, jak Meanea chodzi po pomieszczeniu, przygotowując misy z wodą i chusty, nie czuła Penrith, która znów rozwarła jej nogi, aby przygotować się do przyjęcia drugiego dziecka. Przestały doskwierać jej bóle podbrzusza, nieprzyjemny posmak w ustach zniknął. Nie docierały do niej żadne zewnętrzne bodźce, więc kiedy nadszedł kolejny skurcz, nie była na niego w ogóle przygotowana. Otworzyła szeroko usta i bezgłośnie krzyknęła, omal nie wypuszczając synka z rąk. Meanea natychmiast znalazła się przy księżniczce, aby wziąć od niej dziecko. Białowłosa niechętnie, ale nie mając innego wyjścia, pozwoliła zabrać znów płaczącego chłopca ze swoich dłoni. Gdy ten zniknął z pola jej widzenia, spojrzała z wyrzutem na Penrith.

Teraz pójdzie o wiele łatwiej – odparła Lutyanka, pocieszająco, choć w tym, że poród nie dobiegł jeszcze końca, nie było ani krzty jej winy. – Brannfeu utorował drogę kolejnemu dziecku. My musimy mu tylko pomóc się wydostać.

Mówiła prawdę. Drugi maluch przyszedł na świat dużo szybciej, a Leanice przypłaciła to o wiele mniejszym bólem, niż w przypadku chłopca. Tym razem obyło się bez głośnych krzyków i płaczu. Leanice, mając na uwadze bliską obecność synka, ze wszystkich sił starała się nie wrzeszczeć, aby go nieumyślnie nie wystraszyć. Zaciskała zęby i stale wierciła się na łożu, ale uparcie pozostawała w milczeniu. Posłusznie wykonywała przy tym polecenia Penrith, by oddychać i regularnie przeć.

Współpraca poskutkowała tym, że drugie dziecko urodziło się, nim Leanice zdążyła to w ogóle zauważyć. Tym razem Penrith nie czekała, aż księżniczka usłyszy pierwszy krzyk noworodka i zacznie domagać się oddania go w jej ręce. Jeszcze nim ta zdążyła ochłonąć po skurczach i parciu, opatuliła oszołomione dziecko w świeży kocyk i pokazała je Meanei. Służka, która kończyła właśnie oczyszczać z krwi pierwszego malucha, uśmiechnęła się z ulgą.

Dziewczynka – oznajmiła wzruszona Lutyanka, wyciągając ręce z zamiarem podania zawiniątka swojej pani. Gdy miała pewność, że ta pewnie trzyma dziecko w dłoniach, odgarnęła jej z twarzy zlepione pasmo włosów. – Masz córkę, skarbie.

Caelieane – odpowiedziała powoli Leanice, odchylając krawędź kocyka. Oddychała nad wyraz ciężko, mimo to, zdołała się uśmiechnąć i skupić wzrok na kolejnej malutkiej istotce. – Powietrze.

Dziewczynka bardzo przypominała swojego starszego brata. Jej policzki i czoło były pomarszczone, a zadarty nosek mniejszy od naparstka. Tylko wystające z czubka głowy włoski miała nie białe, lecz zgaszone, czarne niczym nocne niebo. Gdy uchyliła na chwilę powieki, Leanice ukazały się brązowe tęczówki i zwężające się od nadmiaru światła źrenice. Zaciekawione małe oczka śledziły przez chwilę otoczenie. Przypominały połyskujące w blasku gwiazd guziki lub błyszczące na dnie krystalicznego potoku kamienie. Leanice nigdy nie widziała nic równie urzekającego, chwytającego za serce. Delikatnie przytuliła dziecko do nabrzmiałej piersi i ucałowała łagodnie w pomarszczone czółko.

Spisałaś się dzielnie, Leanice – oznajmiła Penrith, odgarniając z czoła księżniczki mokre kosmyki włosów. Dziewczyna podniosła na nią wzrok i zaśmiała się serdecznie przez łzy. Nie śmiała się tak od dnia, gdy dowiedziała się, że jest brzemienna. Lutyance naprawdę brakowało jej pogody ducha. – Wydałaś na świat zdrowe, piękne maleństwa.

W dodatku bliźnięta. To prawdziwa rzadkość – dodała cicho Meanea, kierując się w stronę łoża. W ramionach tuliła śpiące, dokładnie oczyszczone niemowlę. – Syna słońca i córę księżyca. Godnych następców Królestwa Powietrza.

Po tych słowach, z twarzy Leanice zniknął uśmiech. Wysunęła głowę spod głaszczącej ją ręki Penrith. Spojrzała z trwogą najpierw na wytrwale poszukującą jej sutka córeczkę, a potem na trzymanego przez służkę, pogrążonego w niespokojnym śnie synka. Dotarło do niej, jak szybko straci to, co właśnie zyskała. Jak wiele bólu przyniesie jej pożegnanie się z tymi nowo narodzonymi istotkami, które zdążyła już pokochać całym sercem.

Nie wiedziała, jak spojrzeć w oczy ich niczego nieświadomemu ojcu?

Nim Meanea zdążyła pośpieszyć z przeprosinami i zapewnieniami, że ozwała się w tak niefortunne słowa wyłącznie w przypływie chwili – zdawała sobie bowiem sprawę, czemu jej pani ukrywała ciąże – księżniczka wybuchła rzewnym płaczem.

Mamy to!!! Przyznajcie, czytaliście kiedyś książkę, w której przez większość lektury, dziewczyna była w ciąży i rodziła? Ja kończąc ten jeden, konkretny rozdział zdałam sobie sprawę, jak niesamowicie to wszystko rozwlekłam haha Muszę przyznać, że było to dla mnie dosyć zaskakujące doświadczenie: chyba głównie dlatego, że historia mojej wyszukiwarki nigdy nie była aż do tego stopnia zapchana linkami do artykułów o średniowiecznych porodach (nie to, żebym wcześniej szukała o nich informacji :') ) Znając mnie i tak popełniłam sporo błędów i większość kobiet z tamtych czasów złapałaby się za głowę, o czym ja do cholery piszę, ale ponieważ to fantasy, mogę się bez poczucia winy posłużyć ulubionym tekstem osób operujących tym gatunkiem literackim: "To magiczny świat, więc nie wszystko musi się zgadzać z rzeczywistością" :*

Ciekawostka: Pewnie zauważyliście, że nasza Leanice nadała swoim dzieciom dość nietypowe imion. Córkę nazwała Caelieane, co pochodzi od łacińskiego słowa Caeli, czyli Powietrze, a syna - Brannfeu, co jest połączeniem norweskiego Brann i francukiego le Feu. Oba te słowa oznaczają ogień. W końcu kim bym była, gdybym nawet pod tym względem nie zrobiła jakiegoś tematycznego nawiązania <3

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowamia <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro