Rozdział 17 cz.2
Ani trochę mnie to nie pocieszyło...
.
– Więc po co je wezwałeś skoro są tak niebezpieczne?
Mężczyzna się uśmiechnął. Jego pewność siebie i zimna krew, z jaką przyglądał się tafli jeziora, wywołały u mnie nową falę nieokreślonego napięcia. Choć maga bawiła moja konsternacja i poddenerwowanie, wyrażał się głosem spokojnym, a także zdystansowanym, zupełnie jakby syreny nie robiły na nim większego wrażenia, a zapach zgnilizny, unoszący się wokół, nie drażnił jego nozdrzy. Nasze głosy odbijały się echem od pokrytych lodem ścian. W połączeniu z silnym pluskiem mackowatego ogona syreny i jej syczącymi zapewnieniami, iż wydzielam cudowną woń, brzmiały niepokojąco.
Zdumiewało mnie, ile razy Najwyższy Radca musiał mieć do czynienia z wodnymi bestiami, aby zachowywać się przy nich tak swobodnie.
– Pytałam poważnie – mruknęłam urażona jego aż nazbyt lekkim podejściem. Śmiałabym nawet wysnuć stwierdzenie, że w tamtej chwili byłam o wiele poważniejsza od niego. Może nie chciałam dramatyzować, ale nie mogłam też powiedzieć, że byłam rozluźniona.
– Jestem tego świadomy. – Casimir stanął niespełna metr od wyciągniętych rąk syreny. Ta była z tego powodu niezmiernie zadowolona, bo zaczęła poruszać palcami, jakby usiłowała zagarnąć do jeziora pobliskie kamienie. Szpony ryły na szorstkiej powierzchni głębokie ślady, w których pozostawał przeźroczysty ślub, wydobywający się spomiędzy błon syreny. – Przepraszam za moje nietaktowne zachowanie, aczkolwiek podobne pytanie zadałaś w przypadku Oscuaeleum Exiteancis. Podobna będzie i moja odpowiedź, Americo. Dzieci Władcy Wody są przydatne jeśli umie się z nimi odpowiednio obchodzić. Mogą dla przykładu doskonale ukryć księgę, o którą zabiega jedna czwarta nadnaturalnych.
Paaann tego szuukaaa... Paaann chceee naaam to zaaabraaać...
Głosy w moje głowie niespodziewanie się nasiliły, więc nie miałam jak skupić się na słowach czarodzieja. Syczące dźwięki, zmieniły się w rozpaczliwe nawoływania – gwałtowne i bolesne, przypominające bezwzględne szarpanie strun gitary. Wykrzywiłam się, a syrena zaczęła się denerwować. Jej białe oczy pokryła gruba warstwa lodu, szpiczaste uszy poruszyły się i przylgnęły do głowy istoty. Choć Casimir znajdował się na tyle blisko, że miała okazję chwycić go za kostki, nie zrobiła tego. Wyrzuciła natomiast ręce do góry i korzystając z własnego ciężaru, rzuciła się do tyłu, z powrotem do jeziora.
Nie odpłynęła daleko. Gdy znalazła się w potencjalnie najgłębszym miejscu, wynurzyła się nieufnie w towarzystwie swoich dwóch towarzyszek. Obie były równie paskudne co nestorka rodu, ale ich ciała pokrywało mniej pąkli i wplątanych w rzadkie włosy glonów. Wszystkie natomiast cmokały, tworząc nieprzyjemny, mrożący krew w żyłach koncert.
– Dajcie nam księgę – powiedział Najwyższy Radca ostro, bez cienia zawahania. Wzdrygnęłam się, pomimo że nie zwracał się tym tonem do mnie, a do syren, które jak na zawołanie stały się do niego nieprzychylnie nastawione. Oprócz cmokania, zaczęły przeciągle syczeć, obnażając zęby. – Dajcie nam księgę! Dahnar lhaminnhr sighforh, Frithgeher Sedhernques!
Jedna z syrena, znajdująca się po prawej stronie, uderzyła z dużą siłą ogonem w wodę.
– Onovroeh! Therhes n'Lha! – odpowiedziała niemal warcząc. Po chwili już jej nie było, zanurzyła się i zniknęła w mrocznych odmętach jeziora.
Zmarszczyłam brwi.
– Co powiedziałeś?
– Kazałem im przynieść księgę w słowach, które są im dobrze znany. Użyłem mowy „Sihran", nazywanej inaczej językiem wody. Ściślej rzecz ujmując, powiedziałem: „Ujawnijcie, co zostało wam przekazane, córy pradawnego lądu."
Otworzyłam usta, ale zaraz je zamknęłam, nie chcąc brnąć w to dalej i zadawać kolejnych bezsensownych pytań, skąd mężczyzna znał ów język. Musiałam w końcu założyć, że Regarte nie został Najwyższym Radcą bez powodu i powinno być dla mnie oczywiste, że jego umiejętności wykraczały poza normalną, magiczną skalę. Nawet jeśli tyczyło się to jakiegoś pradawnego dialektu, dzięki któremu mógł porozumiewać się z wodnymi stworzeniami.
Mag pozostał niezachwiany. Poruszał tylko dyskretnie dłońmi, które zdobiła cienka warstwa lodu. Czubki jego palców stały się fioletowo czerwone, a skóra popękała w miejscach zgięć. Zaczynałam się martwić, że w takim tempie poważnie odmrozi sobie ręce.
– Pozwól, że wrócę do fragmentu naszej rozmowy, gdy wspominałem o twojej obecnej szkole. – Wpatrywał się w wodę, czekając. Długie, jasne włosy czarodzieja utrudniały mi spoglądanie na jego twarz, ale podświadomie czułam, że znów wrócił do swojej wyniosłej postaci. – Ukryty wymiar, w którym się znajduje, istnieje od dwustu siedemdziesięciu lat i jest jednym z nielicznych, które nie powstały po to, aby można w nich było zbudować zakłady naukowe. Niegdyś żyli magowie, którzy specjalizowali się w tworzeniu odrębnych namiastek światów i wykorzystywali je do najróżniejszych celów. Augustus Blaise, który stanął na czele jednej z takich grup, był czarodziejem, a jednocześnie wybitnym naukowcem. Szukał sposobów na pozyskanie nowych pokładów mocy, z których mogliby korzystać magowie. Szczególnie interesowały go w tej kwestii żywioły, czerpiące swoją moce z naturalnych zasobów świata.
– To on odnalazł księgę – zgadłam.
– Tak, wiele lat temu, jeszcze zanim powstała koncepcja szkół dla Nersai i Careai. Według niektórych podań, wolumin znajdował się tutaj, w tej jaskini. Został zakuty w lodzie, a syreny mianowano jego strażnikami.
– Jak Augustus Blaise trafił na jaskinię skoro jest tak głęboko pod ziemią?
– Nie wiadomo. W każdym razie, zaczął badać tajemnice pradawnej lektury, sądząc, że znalazł po prostu jedno z dzieł najstarszych magów, które dotarło tu z prądem rzeki. Gdy zrozumiał, że się pomylił i przypadkiem wszedł w posiadanie jednego z najpotężniejszych magicznych przedmiotów, jakie kiedykolwiek istniały, postanowił go ukryć i nie dzielić się swoim odkryciem. Jako że był znany w magicznych kręgach, przybrał też przy tym nowe imię i nazwisko. Domyślasz się jakie?
Przejechałam językiem po spierzchniętej wardze i powoli skinęłam głową. Tak, domyślałam się i ani trochę nie czułam się z tym dobrze.
– Ursul Cennerowe – wyszeptałam, nie siląc się nawet na to, aby ująć swoje słowa w pytanie. Zbyt wiele wskazywało, że się nie myliłam. – To on stworzył wymiar, który później wybrał Dorian jako miejsce naszego ponownego spotkania. Blaise nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, nad czym pracował...
– Szukał sposobu, aby odkryć jak najwięcej sekretów księgi – uściślił Casimir. W wodzie pojawiło się kilka bąbelków, więc od razu skupił na nich swój wzrok. – Zatracił się w swojej pracy i odsunął od innych ludzi, widząc w nich wyłącznie wrogów, czyhających na jego cenny skarb. Poświęcał artefaktowi każdą chwilę swojego życia, a jednak wcale nie był bliżej rozwiązania zagadki. Kolejne żmudne doświadczenia nie przynosiły efektów, pojawiało się więcej pytań, niż odpowiedzi. Doszło w końcu do tego, że Blaise przestał ufać białej magii i zaczął parać się jej nieczystym odpowiednikiem; czarną magią, która powoli wyniszczała go fizycznie i psychicznie. Mieszały mu się zmysły, Augustus z dnia na dzień tracił kontrolę. Stworzył podziemne systemy korytarzy i sal, aby nawet we własnym, pustym wymiarze działać w tajemnicy, ale i to nie pomogło. Wkrótce zniszczyło go korzystanie z mrocznych zaklęć i Blaise zmarł, zanim udało mu się dowiedzieć, jak korzystać z mocy księgi. Została po nim tylko ona i na pozór zwyczajny ukryty wymiar, który posiada teraz więcej sekretów, aniżeli wszystkie inne razem wzięte.
Urwał i uważnie przyjrzał się tafli wody, pozostawiając mnie w totalnym osłupieniu. Nie potrafiłam w to wszystko uwierzyć. Historia zdawała się na pozór prosta, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo łączyła się z ostatnimi wydarzeniami, robiła się niebezpiecznie zawiła. Już i tak miała głębokie podłoże i nie mogła być rozwiązana ot tak, a wyglądało na to, że dopiero teraz zaczynało się dziać coś poważnego. Widocznie stało się tradycją, że kiedy zdawało mi się, że powoli zaczynałam wszystko ogarniać, przewrotny los przybiegał, aby mnie spoliczkować i z kpiną powiedzieć: „Daj mi pięć minut. Wymyślę coś gorszego".
Wciąż zadawałam sobie pytanie, jakim cudem moje początkowe problemy w zawrotnym tempie rozrosły się na skalę światową? Zaczęło się od magicznego trójkąta miłosnego, więc dlaczego teraz miałam na głowię całą Radę, dwa potężne klany, księgę o niespotykanej mocy i wampirzycę, która miała coś za dużo wspólnego z moim chłopakiem? Nie mówiąc już nawet o zjawie Sylfa i zakochanym do nieprzytomności w moim danym „ja" chłopaku, od którego to wszystko się zaczęło... Wręcz czułam, jak poskręcane korzenie symbolizujące każdy pojedynczy wątek, wbijały się boleśnie w twardy grunt, powodując jego pękanie. Zupełnie jakbym to ja została tym gruntem – bezbronną połacią ziemi, którą wciąż wystawiano na nowe ciosy.
O ile łatwiej byłoby postąpić kilka kroków na przód i wskoczyć do jeziora, aby utonąć lub dać się zjeść syrenom...?
Pokręciłam głową i skarciłam się w duchu. Nie, nie mogłam tak myśleć! Nie po to przechodziłam tak długą drogę, aby teraz się poddać i dać płynąć wydarzeniom swoim własnym rytmem! Mówiłam przecież Leonowi, że będę walczyć, nie zostanę bierna w czynach i pokonam przeciwności losu. Chociaż raz postanowiłam dotrzymać słowa i nie uciekać przed własnymi lękami. Jeśli znalazłam siłę, aby tak żarliwie zapewniać strażnika o mojej chęci działania, musiałam wykrzesać z siebie namiastkę mocy, aby słowa wypowiedziane tamtego dnia, nie pozostały rzucone na wiatr. Aby każdy uwierzył, iż nie były czczymi obietnicami dawnej księżniczki, która dokładała starać, aby naprawić błędy przeszłości.
Mój ciągły strach - strach przed Dorianem, strach przed utratą bliskich – musiał zniknąć. Wciąż wiele rzeczy mnie przerażało, jednak w ten sposób dawałam tylko Leanice pretekst, aby przejmowała nade mną kontrolę. Zamierzałam to skończyć i dać jej jasno do zrozumienia, że czas dawnych Władców minął. Choć nadal była nieodłączną częścią mojej duszy, powinna ustąpić miejsca swojej następczyni.
Rozległ się plusk wody, więc przerwałam wewnętrzne rozważania i powiodłam spojrzeniem w kierunku, z którego dobiegał hałas. Syrena akurat wypłynęła i zmierzała w stronę płycizny, tworząc dookoła wzburzone fale, a także okręgi. Od tafli jeziora odbijało się jasne, białe światło, podobne do tego, którym emanował pień wiekowego drzewa. Ten blask był jednak inny, zimniejszy. Dobiegał z magicznej kuli unoszącej się nad dłońmi nadnaturalnej istoty. W jej wnętrzu, dostrzegłam zarys jakiegoś lewitującego przedmiotu.
Casimir przyklęknął na jedno kolano, a następnie wyciągnął ręce, układając je na kształt kolebki. Syreny znów, mimo doskonałej okazji, nie zdobyły się, aby podpłynąć bliżej. Tylko jedna z nich – ta trzymająca kulę – zbliżyła się i z delikatnością, o jaką nie umiałabym ją podejrzewać, ułożyła przedmiot na brzegu.
– Laedhes reesan's ishakhe Penghsh – odrzekła, wysuwając powykrzywiane kły.
Później zrobiła coś zaskakujące, mianowicie, wpatrując się we mnie intensywnie, skłoniła niechętnie głowę. Nim zdążyłam jednak wpaść w kompletne osłupienie i upewnić się, czy faktycznie to na mnie patrzyła (w końcu zgodnie z poleceniem Casimira, cały czas unikałam jej wzroku), już jej nie było.
Wypuściłam ze świstem powietrze, a moje ramiona mimowolnie opadły z ulgą. Drzewo odzyskało jasne kolory, więc najpewniej oznaczało to, że syreny odpłynęły i przestały czerpać energię z jego korzeni. W jaskini od razu zrobiło się nieco jaśniej, jak również przytulniej. Wróciły nawet magiczne, lodowe świetliki, które zgromadziły się za przeźroczystymi ścianami i kołowały wokół siebie niczym małe, jarzące się samoloty. Zdecydowanie w odpowiedniejszym czasie zamierzałam zapytać o nie Casimira.
Ważniejsza była jednak aktualnie księga, którą mężczyzna wydobył z magicznego kokonu i wyciągał w moim kierunku.
– Księga Augustusa Blaise'a... a raczej księga Leanice ma ogromną, niespotykaną moc. Nie służy jednak wyłącznie do magazynowania mocy Żywiołów i odprawiania rytuałów – zaczął, wpatrując się w podstarzałą, brązową okładkę. – Moi poprzednicy nazywali ją Księgą Wspomnień. Na kartach tego pradawnego artefaktu od zarania dziejów zapisują się wszystkie wspomnienia nadnaturalnych – zarówno przeszłe, teraźniejsze, jak i przyszłe. Nie ma maga, ani wampira, do którego umysłu nie dałoby się zajrzeć za jego pomocą. Dlatego to wyjątkowo niebezpieczny przedmiot, a klany walczą o niego tak zażarcie odkąd nastąpiło przebudzenie potomków Żywiołów. Gdyby ktoś go zdobył, zapanowałby nad całym magicznym światem.
Pokazał ruchem głowy, abym się do niego zbliżyła. Niepewnie, aczkolwiek postąpiłam krok do przodu.
– Dosłownie wszystkie wspomnienia? – musiałam się upewnić. Mój głos zabrzmiał ciszej niż zakładałam.
– Od narodzin, aż do momentu śmierci – potwierdził, prezentując mi wolumin w całej swojej okazałości. – Z tego powodu będziesz musiała ostrożnie się z nim obchodzić. Przeszukiwanie wspomnień innych, zawsze wiążę się z ryzykiem.
Zamarłam, a moje usta otworzyły się samoczynnie.
– J... ja?! Ale... w audytorium mówiliście o przenosinach księgi i o tym, że ma trafić do innego kraju! Czemu miałabym...?
– Mówiliśmy też o szpiegach, którzy tylko czekają, aby dowiedzieć się, gdzie ostatecznie trafi – przerwał Casimir, widząc, że zaczęłam się denerwować. – W Radzie zapewne także ich nie brakuje. Klanami co prawda nie musimy się na razie martwić, bo wszystko jest pod kontrolą, ale całkiem inaczej sprawy mają się w przypadku Doriana Magelli, który ukrywa się na tyle skutecznie, że dotąd żaden ze strażników Rady nie wpadł na jego trop. Możemy jedynie zakładać, że znajduje się gdzieś na terenie Ameryki Północnej lub Europy. Stąd to całe przedstawienie, w którym zagrał Vash Figheton. Musieliśmy przekonać strażników, że księga faktycznie opuści siedzibę Rady.
– A nie opuści?
– Nie, Americo. Wróci do swojego prawowitego właściciela.
Vanessa nie obudziła się przez kolejne dwa dni i nic nie wskazywało, aby wkrótce miało się cokolwiek w tej sprawie zmienić. Stan dziewczyny, choć unormowany, znacząco wpłynął na samopoczucie wszystkich, zwłaszcza Misurie, która snuła się z kąta w kąt niczym duch i kiedy tylko mogła, przesiadywała w sali chorych, aby doglądać pogrążonej we śnie przyjaciółki. Nie tryskała entuzjazmem i ostatecznie nawet Daniel zdecydował się zostawić ją samej sobie. Ograniczał się wyłącznie do prowadzenia zielonowłosej do wieszczki, a po kilku godzinach, przychodził, aby zabrać ją z powrotem do pokoju. Tak jak pozostali, doskonale zdawał sobie sprawę, że Misurie była zżyta z młodszą czarownicą. Dopiero po jej omdleniu, wyszło jednak na jaw, jak bardzo. Nawet jeśli zbytnio starała się tego nie okazywać i zachowywać względnie normalnie, mocno poruszył ją zły stan Vanessy.
Czułam się winna, że w przeciwieństwie do zielonowłosej, nie udało mi się jeszcze ani razu odwiedzić wieszczki. Od feralnej nocy, gdy nastąpił atak, a Casimir zaprowadził mnie do jaskini z syrenim jeziorem, nie miałam głowy do niczego, poza księgą Augustusa Blaise'a. Przedmiot na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym, a przynajmniej na pewno nie w tym magicznym znaczeniu. Była to gruba, odziana w sztuczną skórę książka o rozmiarze mniejszym niż długość mojego przedramienia. Żółte, widoczne z boku karty, poczerniały i niemiłosiernie się powyginały, a żeliwny zamek, który bronił dostępu do zapisanych na nich tajemnic, nosił ślady po ostrym narzędziu, widocznie pozostałości po próbach jego brutalnego wyłamania. Metalowe klamry po bokach, rozlewały się na okładce, stopione z nią za pomocą wysokich temperatur. Po dodaniu do tego silnej, syreniej magii nałożonej na księgę, otrzymywało się pełny obraz tego, jak bardzo komuś zależało, aby nikt nie otworzył woluminu.
Kiedy po raz pierwszy wzięłam go do rąk, zaskoczyła mnie jego waga. Pomimo grubości, księga zdawała się lżejsza niż wskazywałby na to jej wygląd. Prawdę mówiąc przypominała bardziej notatnik, aniżeli wiekowy manuskrypt. Kiedy moje palce dotknęły w jaskini szorstkiego materiału, pojawiły się pod nimi świecące runy, które jednak niemal od razu zniknęły. Casimir, tonem znawcy oznajmił, że ów niezrozumiałe symbole zrobiła najpewniej Leanice jeszcze w czasach Czterech Królestw. Księga nigdy nie reagowała podobnie na jego dotyk, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że przekazanie mi jej było dobrym pomysłem.
Nie byłam tego taka pewna i kiedy później odprowadzał mnie do sypialni, targały mną niezliczone uczucia. Nie bałam się, wciąż chodziło za mną w końcu postanowienie, aby z wyciągniętą do przodu piersią stawać oko w oko z przeszkodami, jakie miałam napotkać na swojej drodze. Chodziło raczej o sam fakt, że weszłam w posiadanie (miałam nadzieję, że tymczasowo) tak cennego dla Rady przedmiotu. Zapewnianie samej siebie, iż niegdyś należał do mnie, więc miałam prawo zrobić z nim, co mi się żywnie podobało, wcale nie pomagało. Gdy odkładałam księgę przed snem na komodę, serce biło mi jak oszalałe, a w głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: „Co będzie jeśli ją zniszczę?" Zdawała się okropnie krucha, delikatniejsza od najstarszych, najbardziej zabytkowych ksiąg, na jakie kiedykolwiek natrafiłam w bibliotekach, zarówno tych ludzkich, jak i magicznych. Nie miałam bladego pojęcia, jak uda mi się ją otworzyć skoro żołądek podchodził mi do gardła, gdy chociażby wyciągałam w jej kierunku rękę.
Casimir ostrzegł, abym się nie śpieszyła, oficjalnie tom i tak miał się znaleźć na innym kontynencie. Pasowało mi to, ponieważ kompletnie nie wiedziałam jak się zabrać za „analizowanie" księgi, która ponoć mogła pomóc Radcom w odnalezieniu Doriana. Magia syren stanowiła nie lada wyzwanie – była ciężka do złamania, a zważywszy, że nikomu jak dotąd się to nie udało, istniała mała szansa, jakobym miała coś zmienić w tej kwestii. Ponoć mogła pomóc energia Leanice, ale poza białymi włosami i niekończącymi się, wewnętrznymi rozterkami, nie pozostało we mnie zbyt wiele z księżniczki. Będąc kompletnie szczerą, nie pamiętałam nawet, że kiedykolwiek byłam w posiadaniu jakiejś magicznej księgi. Tym bardziej nie łudziłam się, iż zdarzy się sytuacja jak z filmu i prowadzona mistycznym „przeczuciem", otworzę ją za pomocą pradawnych mocy, które niespodziewanie się ujawnią.
Tak jak podejrzewałam, przez dwa kolejne dni w ogóle nie zajęłam się księgą i nie posunęłam się w jej sprawie do przodu. Z każdą mijającą godziną czułam się z tym coraz gorzej. Najwyższy Radca dał mi wolną rękę, ale zdawałam sobie sprawę, jak wiele ryzykował, powierzając drogocenny artefakt szesnastolatce. Siedemnastolatce jeśli nie liczyć tych trzech tygodni, które pozostały do moich urodzin. Zapowiadało się, że w najgorszym wypadku spędzę je w siedzibie Rady. Mijał kolejny tydzień, a nikt nawet słowem nie wspominał o powrocie do Cennerowe'a lub do domów. Nie przesłuchano też przy tym jeszcze ani mnie, ani Vincenta i Zandera. Radcy jakby o nas zapomnieli.
Trzeciego dnia nic nie robienia zdecydowałam się nareszcie odwiedzić Vanessę. Od razu wprowadziłam swój plan w życie i jeszcze przed śniadaniem poprosiłam Leona, aby później mnie do niej zaprowadził. Akurat tak się złożyło, że strażnik miał do załatwienia mnóstwo spraw i było mu na rękę, abym siedziała grzecznie w jednym miejscu. Zgodnie z naszymi ustaleniami, zaraz po posiłku poszliśmy do sali szpitalnej, gdzie leżała wieszczka. Obyło się bez większych przeszkód, jedynie w czasie drogi, mężczyzna zrobił mi litanię na temat posłuszeństwa, a także tego, że jeśli dowie się później, że pod jego nieobecność zrobiłam sobie samotną wycieczkę do sali treningowej, pożałuję, że w ogóle się urodziłam. Co najmniej pięć razy zapewniałam go, że nie ruszę się z sali, a jak już będę chciała to zrobić, poproszę kogoś ogarniętego, aby odprowadził mnie do pokoju. Kiedy Leon zyskał pewność, iż będę, jak on to określił, „się zachowywać", zostawił mnie pod drzwiami i odszedł w swoją stronę.
Patrzyłam jak odchodził. Byłam mu wdzięczna, a z drugiej strony dziwiłam się, że dotąd nie zadał żadnych pytań odnoście mojej ostatniej „schadzki" z Najwyższym Radcą. Jakby nie patrzeć, spędziłam z Casimirem dobre parę godzin, a z zasłyszanych w murach Rady opowieści, wnioskowałam, że mag raczej nie poświęcał swojego cennego czasu na prywatne spotkania. Tyczyło się to nie tylko gości, ale również samych strażników. Jedynie z Vashem miał na tyle silną relację, aby urządzać sobie z nim turnieje szermierki, czy przyjacielskie pogawędki o magicznych książkach, ale jeśli chodziło o innych, musiało chodzić o coś naprawdę poważnego. Mój ochroniarz zdawał się jednak niezainteresowany tym, co z nim robiłam. W rezultacie nie dociekał, czemu wróciłam tak późno, ani dlaczego uparcie milczałam i unikałam jego wzroku, kiedy podejrzliwie przyglądał się starej księdze, zajmującej honorowe miejsce na komodzie w mojej tymczasowej sypialni.
A może chodziło o to, że nie mógł pytać? Choć zajmował wysokie stanowisko, prywatne sprawy Najwyższego Radcy wykraczały poza jego kompetencje.
Wydęłam w zamyśleniu usta i zapukałam do drzwi sali szpitalnej. Nie oczekiwałam zbyt szybkiej reakcji, a jednak niemal od razu otworzyła mi kobieta ubrana w biały kitel. Nie pytając, po co przychodzę, cofnęła się, aby dać mi przejść.
Kojarzyłam, że nazywała się Marianne. Była średniego wzrostu, miała może metr sześćdziesiąt pięć, a ciałem przypominała młodą dziewczynę; jej okrągłe piersi były niewielkie, a biodra wąskie. Tylko z twarzy wyglądała na właściwy sobie wiek. Wąskie, pomarańczowe oczy okrywał wachlarz cienkich rzęs, a pod nimi malowały się wyraźne cienie, symbol zmęczenia i bezustannej pracy. Wydatne usta i zadarty, pokryty drobnymi piegami nos, odwracały uwagę od pierwszych zmarszczek, a także skaz, a ciemne, zaczesane do góry włosy, podtrzymywały czepek z białego nakrochmalonego płótna.
Marianne nie posiadała urody godnej modelki, miała jednak wyjątkowo sympatyczną, rozumną twarz, która mogła należeć do osoby błyskotliwej i bezpretensjonalnej. Uśmiechnęła się do mnie, gdy ją mijałam i domyślając się, komu chciałam złożyć wizytę, od razu wskazała mi drogę do miejsca, gdzie przebywała Vanessa.
Okazało się, że czekał tam na nas niemały komitet powitalny.
Dzień zapowiadał się przyjemnie. Ktoś uchylił okna na korytarzach, więc do wnętrza budynku wkradał się przyjemny chłód, zmieszany z ulatującymi już zapachami środków do czyszczenia podłóg. Wyjątkowo na niebie nie panoszyły się nieproszone chmury, a po przewidywanym przez Daniela deszczu nie było choćby śladu. Miła odmiana po ostatnich ulewach, które malowały angielski krajobraz szarymi, posępnymi barwami.
Misurie miała już serdecznie dość przygnębiającej pogody, więc traktowała tą zmianę jako ewidentne źródło swojej nieustającej tego dnia radości. Od rana była w doskonałym humorze, czuła się również podbudowana, ponieważ nareszcie udało jej się wykombinować, jak pod nosem Rady zrobić eliksir, który pomógłby Vanessie szybciej wyzdrowieć. Odkąd tylko dowiedziała się o stanie dziewczyny, wciąż zastanawiała się, który z jej eliksirów najlepiej nadawałby się do podania wieszczce. Dopiero po trzech dniach udało jej się znaleźć rozwiązanie.
Szła korytarzem, wyglądając przez niemal każde mijane okno i chłonąc ładną pogodę niczym usychająca roślinka szukająca słońca. Nuciła pod nosem i ściskała ukrytą w kieszeni bluzy dłoń. Rano spakowała do niej flakonik z odpowiednio przygotowaną miksturą. Wyciąg z Mechatniczki miała już wcześniej, ukryty w zapasach na czarną godzinę. Płyn był doskonałą bazą pod wiele eliksirów, więc teraz wystarczyło dodać do niego tylko Brodawnik z Ferr, aby nabrał odpowiednich właściwości. Niestety, z racji, iż nie dało się go praktycznie zdobyć, dziewczyna zastąpiła go szczyptą proszku ze startej Vasylijskiej Trzewinki i garścią liści Pięciornika Zebrzystego, które, ku swojej ogromnej radości, znalazła w ogrodach Rady. Nie należały do szczególnie chronionych, aczkolwiek wciąż pozostawały silnymi ziołami, których młoda czarownica raczej nie powinna znać, a już tym bardziej wiedzieć, jak zrobić z nich użytek. Ile zielonowłosa nagimnastykowała się, aby podebrać kilka szczepek, wolała nawet sobie nie przypominać. Zwłaszcza, że robiła to pod samym nosem Daniela, który akurat stał odwrócony plecami i zajmował się ożywioną rozmową z jakimś strażnikiem.
Nieuwaga ochroniarza spowodowała, że Misurie – częsta bywalczyni magicznego, czarnego rynku, niepozorna dziewczyna określana w kręgach szemranych czarodziei mianem jednej z najlepszych handlarek zakazanych mikstur – znalazła się w posiadaniu silnego eliksiru leczącego, z powodu którego mogła mieć nie lada kłopoty. Cóż z tego, że zielonowłosa choć ten jeden raz chciała zadziałać w słusznej sprawie.
Śniadanie pochłonęła w ekspresowym tempie i tak wierciła się na krześle, że zrezygnowany Daniel pozwolił jej opuścić jadalnię i w pojedynkę udać się do Vanessy. Raczej nie spodziewał się, aby Misurie wpadła na jakiś głupi pomysł skoro od kilku dni jej skomplikowany umysł zajmowała wyłącznie przyjaciółka. Oświadczył jednak przezornie, że gdy tylko sam skończy posiłek, przyjdzie sprawdzić, czy dziewczyna dotarła we wskazane miejsce. Mimo wszystko, ostrożności nigdy za wiele, wolał nie ryzykować, co podopiecznej strzeli do głowy podczas samotnego siedzenia w sali szpitalnej.
Okazało się, że dziewczyna nie miała być sama.
Zielonowłosa nie spodziewała się ujrzeć nikogo przy łóżku wieszczki, więc tym większe było jej zagubienie, kiedy Marianne, pielęgniarka i czarownica, poinformowała ją na wejściu, że nie będzie pierwszym tego ranka gościem nieprzytomnej Vanessy. Ponoć ktoś już do niej przyszedł.
Misurie podejrzewałaby dosłownie każdego, ale widok, który zastała, wprawił ją w niemałe osłupienie. Co jak co, ale obraz siedzącego na krześle, szarookiego wampira, czuwającego przy młodej czarownicy, zakrawał pod osobliwe zjawisko.
Pomimo że znała Vincenta, a może właśnie głównie dlatego, tak zdębiała na jego widok, że nie umiała się zdobyć na najmniejszy ruch. Stałaby za nim zapewne dłużej, aby stopniowo oswajać się z nietypową sceną, ale wyostrzone zmysły nocnego od razu zostały zaalarmowane. Nie odwracając się, ledwie słyszalnie westchnął.
– Będziesz tak stać i się gapić, czy usiądziesz? – zapytał wyzywającym tonem, nieco się odsuwając. Obok niego stało jeszcze jedno krzesło, więc zielonowłosa otrząsnęła się i posłusznie zajęła wolne miejsce. Dopiero wtedy zauważyła, że na kolanach nocnego leżała gruba książka w poniszczonej oprawie.
– Co ty tu robisz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Ominęła wzrokiem wampira (choć to on skupił aktualnie większość jej zainteresowania) i zerknęła na Vanessę. Wieszczka oddychała miarowo, ale jej oczy pozostawały zaciśnięte, jakby śnił jej się ciągle nawracający koszmar.
– Siedzę, oddycham, czasem też mrugam... – Vincent wzruszył ramionami. Jego dłonie spoczywały dumnie na książce, a choć czarownica wyciągała szyję, nie potrafiła przeczytać jej tytułu. Zaskakujące zresztą, że po raz drugi w ciągu kilku minut coś wywołało u niej zdumienie. Nie podejrzewałaby wszak, że ciemnowłosy czytał cokolwiek poza magazynami dla niewyżytych zbereźników. Widocznie albo się pomyliła, albo nocny przerzucił się na magazyny sporych gabarytów. – Świetna zabawa, musisz kiedyś spróbować. Odprężysz się, a jak dodatkowo połączysz to z ziewaniem, jest szansa, że zyskasz bonus i zaśniesz. Odkryłem to niedawno, wiesz? Zastanawiałem się właśnie, co napisać w podaniu o nagrodę Nobla.
Misurie pokręciła wolno głową.
– Tryskasz humorem, nie ma co!
– Ciesz się, ze nie widziałaś mnie kilka godzin temu – odparł nocny beznamiętnie, wciąż nie racząc nastolatki należytą uwagą. Zamiast tego, patrzył to na pogrążoną we śnie Vanessę, to na krzątającą się w oddali pielęgniarkę. Ciężko było jednak wychwycić w jego zobojętniałym spojrzeniu jakikolwiek znak większego zaangażowania. – Rzucałem tak suche żarty, że nawet deszcze ustały.
– A wychodziłeś rano na zewnątrz budynku?
Brwi wampira nieznacznie się uniosły.
– Byłem z Ross'em się przejść. Czemu pytasz?
– Ha! Czyli mam nareszcie potwierdzenie teorii, że potrafisz przepędzić swoim wyglądem nie tylko większość dziewczyn, ale i burzowe chmury. – Dziewczyna uśmiechnęła się zaczepnie, odchylając się wraz z krzesłem do tyłu. Założyła ręce za głowę i przymknęła tryumfalnie powieki, delektując się chwilą konsternacji, która zamknęła Vincentowi usta.
Ten nie pozostał jej zbyt długo dłużny.
– Powiedziała ta, która ma włosy w kolorze jednodolarówek – zauważył z przekąsem, ciągnąc Misurie za jeden z poskręcanych kosmyków. Dziewczyna otworzyła jedno oko, ale zarys uśmiechu majaczący na jego twarzy zdradzał, że wracał mu dobry humor. – W twoim przypadku powiedzenie: „dziecko znalezione w kapuście" nabiera nowego znaczenia.
Nie puścił pasma dziewczyny i przez chwilę badał jego strukturę, intensywnie nad czymś myśląc. Jako że zabrał rękę z książki, nastolatka wykorzystała nadarzającą się okazję, aby zerknąć na tytuł.
– Do tych całych „jednodolarówek" jeszcze wrócimy – ostrzegła, po czym powoli pochyliła się nad nocnym, aby dyskretnie podkraść mu lekturę. – Co właściwie czytasz, Vinnie?
Oparła się o jego ramię i wyciągnęła rękę, ale chłopak, działając bardziej instynktownie, niż zamierzenie, zdołał ją zawczasu chwycić. Zamiast więc skończyć z tajemniczą książką w swoich dłoniach, to jej własna dłoń przerwała wędrówkę w połowie drogi, kończąc w żelaznym uścisku wampira. Misurie nie przygotowała się na taki obrót sprawy, bo zamierzając jak najszybciej przejąć zdobycz, szykowała się jednocześnie do taktycznego odwrotu. Szarpnęła rękę do tyłu, nie biorąc pod uwagę niefortunnego położenia, w którym się znalazła. W ten sposób straciła równowagę i poleciała do tyłu wraz z krzesłem.
Poprawka, poleciałaby, gdyby nie ręka Vincenta, który wciąż trzymał dziewczynę. Widząc, że zaczęła się od niego dość gwałtownie oddalać, wzmocnił uścisk, a ostatecznie zdecydował się nawet puścić książkę na rzecz wyciągnięcia w stronę zielonowłosej drugiej ręki. Dzięki wrodzonemu refleksowi, udało mu się w porę ją pochwycić, aczkolwiek zrobił to w dosyć nieoczekiwanym dla obu stron stylu. Ręka wampira wylądowała bowiem w dole pleców dziewczyny, dosłownie o milimetry mijając jej pośladki. Reszta Vincenta, nieco zagubiona, znalazła się zresztą w podobnej odległości od ciała dziewczyny. Zwłaszcza blisko zdawały się być ich twarze, które dzieliło może niespełna dziesięć centymetrów. Co ja co, ale żadne z nich nie miało głowy, aby liczyć w tamtym momencie pojedyncze miary.
Na kilka długich sekund oboje zamarli w bezruchu, niczym zatrzymani w stop klatce – on wychylony ze swojego krzesła pod nienaturalnym kątem i wyciągający ręce, ona, zszokowana, wpatrująca się w niego jak w przybysza z obcej planety, a także z całych sił zaciskająca wolną dłoń na jego ramieniu. Dostrzegła przy tym, że nastolatek był niemal równie skrępowany jak ona sama.
Misurie byłaby skłonna założyć się, że cisza będzie trwała wiecznie, jednak Vincent postanowił wygrać zakład, zanim jeszcze w ogóle zdążyła go zaproponować. Jak to bywało w przypadku nocnych, niemal od razu się otrząsnął i wrócił do swojego naturalnego zachowania. W przypadku nastolatka, nie wróżyło to nic dobrego.
– Po pierwsze: nie nazywaj mnie, z łaski swojej Vinnie, bo następnym razem zamiast cię łapać, zwyczajnie pozwolę ci wylądować tyłkiem na ziemi – oznajmił leniwie, taksując ją uważnym spojrzeniem. Gdyby nie blokujące ją dłonie chłopaka, Misurie miałaby szansę się odwrócić, a tak musiała ze wszystkich sił powstrzymywać napływające na jej bladą twarz rumieńce. On za to zdawał się kompletnie niewzruszony pozycją, w jakiej się znaleźli, wręcz przeciwnie, wyczuł doskonałą okazję, aby pokazać dominację. – Po drugie: jesteś strasznie ciekawska, Ashton. Nikt cię nie nauczył, żeby nie wściubiać nosa w nie swoje sprawy?
– Wielkie mi co! Dziwi mnie po prostu, że ktoś taki jak ty może czytać – mruknęła zmieszana, niechętnie zdobywając się na to, aby na niego spojrzeć. Jego szare, z tej perspektywy niemal srebrne oczy, skrzyżowały się z jej fioletowymi. – Nie myśl sobie, że interesują mnie twoje prywatne sprawy. Kieruje mną wyłącznie... k... koleżeńska ciekawość.
– Koleżeńska ciekawość? – powtórzył. Chciał chyba zabrzmieć na rozbawionego, ale z jego ust wydobyło się więcej dwuznacznego, uwodzicielskiego tonu, aniżeli faktycznej, swobodnej wesołości. Zmarszczył brwi, domyślając się, co to oznaczało. Zaczęły działać jego zmysły, ciało wyrażało pełną gotowość, aby uwolnić wampirze feromony i zacząć żer.
Zaklął w duchu. Był za blisko! Zdecydowanie za blisko jej szyi! Zdecydowanie za blisko ciepłych, pulsujących żył, płynących pod jej jaśniutką skórą. Za blisko krwi.
Za blisko jej samej, zarumienionej, z trudem oddychającej i tak kusząco zakłopotanej!
A robiło się tak interesująco...
Wzdrygnął się i odsunął, aby nie kusić dłużej losu. Pociągnął Misurie do przodu, aby znalazła stabilny grunt i kiedy zmieszana dziewczyna ustawiała z powrotem swoje krzesło, poświęcił chwilę jej nieuwagi, aby się opanować, jak również wsunąć kły. Podniósł też książkę, która wylądowała na podłodze.
– Co ty tam przed chwilą mówiłaś? – mruknął, trochę za mocno uderzając ręką o rozpadającą się okładkę, aby otrzepać ją z potencjalnego kurzu. Zdawało mu się, że słyszał szum krwi płynącej we własnych żyłach. – „Potrafisz przepędzić swoim wyglądem nie tylko większość dziewczyn"? Patrząc na twoją reakcję, chyba sama się do nich nie zaliczasz, fasolko.
– Nie łap mnie za słówka ty... ty... – Misurie usiadła, a ponieważ była zbyt oszołomiona, aby wymyślać adekwatne przezwiska, obrażona skrzyżowała ręce na piersi. Czuła się zirytowana, nie wiedziała tylko, czy z powodu chłopaka, czy swojej żenującej reakcji. No i to jego wzdrygnięcie na koniec. – Co ty tu właściwie robisz?
Po twarzy Vincenta przebiegło kilka nieczytelnych emocji, a on sam koniec końców spochmurniał, jakby przypomniał sobie powód nieoczekiwanej wizyty u Vanessy. Atmosfera zrobiła się nagle cięższa i chłodniejsza, Misurie zdawało się, że tym jednym pytaniem sprawiła, że humor chłopaka zatoczył koło.
Nowy rooozdział <3
No to tak... Za Chiny nie mogłam znaleźć odpowiedniego gifa, aby zobrazować to, co wydarzyło się u Marianne, więc macie coś, co jest tego swoistym zastępstwem... No cóż, widocznie relacji Vincenta i Misurie nie da się zobrazować tak jak bym chciała Ych...
W każdym razie... dzieje się :D Tak się dzieję, że nawet nie zauważyłam, kiedy wyszło mi 5200 słów. Trochę wykroczyłam poza moją wyznaczoną normę, ale biorąc pod uwagę, jak się lenię jeśli chodzi o dodawanie rozdziałów, chyba zostanie mi to wybaczone ;) Nie mam też wątpliwości, że jeszcze doszlifuje ten fragment z Vinem i Misurie, a niech mają te swoje pięć minut!
Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania <3 System dedykacji nadal obecny, tym razem dziękuję za ciekawy komentarz erazma00
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro