Rozdział 16 cz.2
Do podziemnych oranżerii można się było dostać wyłącznie jednym wejściem i jak się okazało, nie było to takie proste jak z początku zakładałam. Dostępu do odpowiedniego korytarza broniły ogromne, przeszklone drzwi, które, choć pozornie wydawały się raczej marnym zabezpieczeniem, w przypadku prawdziwego ataku byłyby nie do sforsowania. Stworzono je bowiem nie tyle ze szkła, co z magicznego stopu podobnej struktury. Przypominał szkło pancerne jednak utwardzone dodatkowo za pomocą silnych zaklęć ochronnych. Drzwi mógł otworzyć wyłącznie ktoś z zapewnionym dostępem lub ktoś, kto go komuś przekazał. W tym wypadku Lucan Mitchell, strażnik oranżerii, udostępnił go Najwyższemu Radcy.
– Dlaczego nie może pan swobodnie poruszać się po ogrodach tylko jest zmuszony prosić o pozwolenie jednego z pracowników? – zapytałam, pamiętając, aby moje pytanie zabrzmiało odpowiednio. Choć Atheris znudził się przebywaniem w swojej zwierzęcej, drapieżnej formie i zniknął jakiś czas temu i tak czułam się nieswojo. Miałam wrażenie, jakbym została podwładną Regarte i każdą nieodpowiednią odzywką ryzykowała wyrzuceniem z pracy.
– W ramach ostrożności – wyjaśnił mężczyzna, wyciągając do mnie ramię. Ujęłam je posłusznie i co najciekawsze, wyczułam pod palcami wyraźny zarys naprężonych mięśni. Koszule, które nosił mag, ukrywały najwyraźniej więcej niż mi się zdawało.
– W jakim sensie?
– Osoby z zewnątrz w pierwszej kolejności będą zakładać, że to właśnie ja mam dostęp do wszystkich pomieszczeń w posiadłości. Gdyby nastąpił atak podobny do dzisiejszego, a wrogom Rady zależałoby na dostaniu się do konkretnej sali, najpewniej próbowaliby mnie zmusić, abym im w tym „pomógł". Nawet ja posiadam słabe punkty, więc jeśli by im się to jakimś cudem udało, mogłoby to nieść za sobą tragiczne skutki. A tak, skoro do największych pomieszczeń dostęp mają jedynie nieliczni, musieliby najpierw dowiedzieć się, kto dokładnie.
– Czyli pan nie dałby rady ich otworzyć?
– Tego nie powiedziałem – zauważył Casimir z subtelnym uśmiechem. – Każde zaklęcie da się złamać, a drzwi otworzyć. Po prostu byłoby to... bardziej skomplikowane.
Miało to jakiś sens, więc o nic więcej nie pytałam dopóki nie znaleźliśmy się w podziemiach. Przez całą drogę trzymałam maga pod rękę, pewnie zaciskając palce na jego koszuli. Za wszelką cenę usiłowałam sprawiać wrażenie, że się tym nie przejmowałam.
Podziemia, w których się znaleźliśmy różniły się od tych, gdzie była sala treningowa dla strażników. W tych tutaj było o wiele chłodniej, a ściany dzieliła od siebie mniejsza odległość. Światła zostały ograniczone do minimum, zapalały się dopiero, kiedy w okolicy pojawiał się wyraźny ruch. Wyglądało to dosyć osobliwie, szliśmy w głąb ciemnych tuneli, a lampy wyposażone w magiczne ogniki, samoczynnie rozbłyskały w naszym pobliżu i paliły się przez kolejne kilkanaście sekund. Gasły zaraz po tym, jak się oddalaliśmy, pozwalając na powrót zapanować egipskim ciemnościom. Zupełnie jakbyśmy to my wydzielali podążające za nami światło.
W pewnym momencie wszystkie światła zgasły jak ręką odjął, a ja automatycznie się spięłam. Nigdy nie bałam się ciemności, ale ani trochę nie podobało mi się, że znalazłam się w takim miejscu sam na sam z Najwyższym Radcą. No i jeszcze fakt, że w tle nie słyszałam żadnych dźwięków.
Zimno... ciemno... cicho...
Tak jak wtedy, w piwnicach Cennerowe'a.
Zacisnęłam usta aż do krwi, odganiając od siebie okropne wizje z przeszłości. Świat wokół zawirował, a że dodatkowo zrobiło mi się duszno, otworzyłam usta i zaczęłam głębiej oddychać. Podświadomie znów ujrzałam przed oczami obraz zakrwawionego, skatowanego Zandera, nieprzytomną, leżącą na brudnej ziemi Misurie, a także bezwzględny, szeroki uśmiech Doriana tuż przy mojej twarzy. Przypomniałam sobie jego palący oddech na mojej skórze, jasne, błękitne oczy, w których nienawiść i żal mieszały się z głęboką miłością.
Zacisnęłam powieki, a gdy znów je uchyliłam, obrazy zniknęły. Dookoła znów paliło się delikatne światło lamp, a temperatura zdawała się nieco uregulować. Przejechałam językiem po suchej wardze.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Regarte, wyczuwając moje spięcie. – Trasa nie jest zbyt przyjemna, ale dzięki temu mało kto zapuszcza się w te rejony. Wybacz jeśli poczułaś się niekomfortowo. Mogłem cię uprzedzić.
– W porządku – wyszeptałam z niewyraźną miną.
Odetchnęłam i uniosłam głowę. Zgodnie z moimi założeniami, znaleźliśmy się przed kolejnymi, przeszklonymi drzwiami, grubszymi nawet od tych pierwszych. Zza nich docierało niewyraźne, zniekształcone przez taflę szkła światło.
Casimir zaczął się odsuwać, więc wysunęłam rękę spod jego ramienia. Wtedy uniósł dłoń i nakreśliwszy uprzednio w powietrzu duży znak runiczny, przejechał nią przez całą szerokość drzwi. Przyglądałam się uważnie jednak nawet, jakby mężczyzna tłumaczył krok po kroku co robił, nie byłabym zdolna, aby powtórzyć jego gesty. Znak, który stworzył jarzył się na fioletowo i przypominał nieczytelny podpis kogoś o bardzo skomplikowanym nazwisku. Zaczynał się zawijasem podobnym do litery „q", a następnie przechodził w zawinięte, odwrócone „z". Dalej symbol przestawał przypominać cokolwiek, bo schodził w dół, tworząc krzywy łuk. Gdy Najwyższy Radca dodał do niego dwie poprzeczne linie, aktywowana runa rozbłysła intensywnym światłem.
Tafla, którą do tej pory brałam za część szklanych drzwi, zaczęła falować, a następnie całkiem zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Regarte nie reagując na to żadnym przesadnym entuzjazmem, pokazał, abym weszła do środka jako pierwsza. Niechętnie, ale spełniłam jego polecenie.
Kiedy mój wzrok padł na okolicę, stanęłam jak wryta. Stało się dla mnie jasne, dlaczego zachowano aż tak duże środki ostrożności, aby dostać się do podziemnej oranżerii.
Sala okazała się ogromna, może równie duża co ta służąca do treningów. Podłoga była stworzona z ciemnego drewna, a specjalnie wyznaczone dzięki niej ścieżki, prowadziły w różne strony na wzór tras w gęstych, zarośniętych parkach. Brązowe, kamienne ściany pomieszczenia, nieregularne i powykrzywiane, zdawały się żyć własnym życiem. Dopadło mnie nieprzyjemne wrażenie, że znalazłam się w przewodzie pokarmowym jakiegoś gigantycznego zwierzęcia. Korytarz, którym do tej pory szliśmy, pełnił funkcję przełyku, a teraz, po jego pokonaniu, trafiliśmy do ogromnego żołądka. Sufit wybrzuszał się, a tam, gdzie był wyraźnie wklęsły, wraz z nim unosiły się połyskujące, białe kule energii zastępujące normalne, ludzkie lampy. Nie zapewniały wystarczających ilości światła, więc w niektórych miejscach zawieszono lampiony lub czarami stworzono jaśniejące obszary, specjalnie dla bardziej wymagającej roślinności. Dzięki temu co bardziej wrażliwe rośliny miały odpowiednią ilość światła.
No właśnie, rośliny. Podziemna oranżeria Rady, do której zaprowadził mnie Regarte, różniła się od oranżerii, jakie dotychczas widywałam. Przypominała rozległy ogród zalany zielenią, spomiędzy której wyzierały inne intensywne barwy. Jeśli nie przyglądać się dokładnie, miałoby się wrażenie, że ktoś zostawił to miejsce na pastwę losu, a roślinność zaczęła przejmować każdy najmniejszy skrawek wolnej przestrzeni. Dosłownie wszędzie znajdowały się wysokie drzewa o rozłożystych gałęziach, pełzające po nich krzewy, a także wijące się przy ziemi paprocie i kwiaty. Nie takie zwyczajne, jakie można by zasadzić na podwórku. Gdzie nie spojrzeć, dostrzegałam florę składającą się w większości z magicznych roślin. Każdą cechowało coś innego i niepowtarzalnego. Przy ścianach rosły kolorowe, świecące grzyby, jak również kwiaty, które zamiast normalnej korony miały przeźroczyste, cienkie niczym skrzydła motyla płatki. W centralnej części pomieszczenia znalazły się sięgające kilku metrów wzwyż drzewa. Ich konary miały różną grubość i kształt – niektóre były proste, inne splecione i powykręcane – a okrągłe, czasem zawinięte liście skrzyły się jaśniej aniżeli wszystkie lampiony razem wzięte. Dookoła nich unosiły się kolorowe pyłki, przypominające świetliki. Tam, gdzie opadały natychmiast ziemia pokrywała się soczyście zieloną trawą i wyrastał z niej malutki pączek nowego kwiatu. Wokół drzew tworzyły się w ten sposób pola pełne magicznych, spadających pyłków o najróżniejszych kolorach i stopniu rozwoju. Niektóre pąki rozwijały się, inne niestety usychały zaraz po tym jak się pojawiły.
Były tam też paprocie, ale nie zwyczajne, gdyż ich liście składały się z czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało czarną koronkę przeplataną tu i ówdzie srebrnymi nićmi. Tam, gdzie takowe występowały, podłoże zdawało się jaśniejsze i bardziej wyschnięte. Zauważyłam przy tym, że im mocniej gleba była wysuszona, tym połyskujące żyłki szybciej pulsowały. Impulsy kierowały się do krańców liści, gdzie powstawało coś na kształt kropel płynnej, niebieskiej żywicy. Widocznie paprocie pobierały życiową energię z podłoża i niszczyły ją, tym samym stopniowo doprowadzając do własnego samozniszczenia. W przypadku magicznych roślin było to dość powszechne zjawisko, dlatego niektóre z nich okazywały się niezwykle drogocenne. Kwitły tylko jakiś czas w roku i bardzo szybko umierały, cykl życia niektórych kwiatów wynosił nawet do kilku minut. Magowie zawodowo zajmujący się zielarstwem musieli bardzo uważać, aby nie przegapić tego okresu.
To było tylko kilka rodzajów roślin, które przykuły moją uwagę, a mogłam się założyć, że w głębi sali znajdowało się ich o wiele, wiele więcej. Oranżeria ciągnęła się dobre kilkaset metrów w głąb, jak nie dalej, a więc zakładałam, że zgromadzono w niej przynajmniej kilkadziesiąt gatunków magicznych ziół i drzew. Nie dziwiło mnie to, bo siedziby Rady szczyciły się tym, że tworzono w nich właśnie tego typu ogrody, aby uratować wymierające gatunki czarodziejskich roślin, a czasami i zwierząt. Niemniej jednak fakt, iż takowy ogród znajdował się głęboko pod ziemią, gdzie nie było dostępu do naturalnego światła, sprawił, że aż otworzyłam usta. Oranżeria zapierała dech w piersiach. Uprawiano w niej rośliny, o których istnieniu nie miałam nawet pojęcia, a przez ostatnie parę miesięcy czytałam o nich bardzo często w księgach.
– Niesamowite – wyrwało się z moich ust. Gapiłam się na pobliskie rośliny jak zaczarowana. Korciło mnie, aby dotknąć płatków któregoś z kwiatów lub złapać w rękę jeden z latających pyłków. – To wszystko jest... – nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Przeczuwałem, że ci się spodoba. – Najwyższy Radca stanął za mną, a kiedy się na niego obejrzałam, dostrzegłam, o dziwo, szczery, szeroki uśmiech, przez który w kącikach jego oczu tworzyły się drobne zmarszczki. – W sumie przyprowadziłem cię tu z dwóch powodów. Jednym z nich było właśnie to, abyś mogła rozluźnić się w moim towarzystwie. Słyszałem od moich ludzi, że lubisz rośliny.
Zakłopotana, zarumieniłam się i przełknęłam ślinę. Dotarło do mnie, że w połączeniu z tak przyjaznym wyrazem twarzy, jego spojrzenie przestało być przytłaczające. Tęczówki stały się olśniewająco zielone i idealnie komponowały się z wszechobecną roślinnością. Gdyby Regarte ciągle się w ten sposób uśmiechał, pewnie nie miałabym najmniejszych oporów, aby patrzeć mu w oczy.
– Tak, od dziecka ciągnęło mnie do przyrody – przyznałam, siląc się na obojętność. Mężczyzna pokazał, że domyślił się, iż czułam się przy nim źle, a ja nie chciałam kłamać, zaprzeczając. Wolałam jednak sprawnie zmienić temat, aby mimo wszystko przypadkiem nie potwierdzić jego podejrzeń. – Wspomniał pan o dwóch powodach, dla których tu jesteśmy. Jaki jest więc drugi?
– Wolałbym Casimir.
Uniosłam brwi.
– Przepraszam?
– Zanim przejdziemy do poważniejszych kwestii, najpierw, jeśli możesz, przestań zwracać się do mnie „per pan" – poprosił Najwyższy Radca, zdejmując swoją czerwoną szatę. – Zakładając, że żyłaś wiele tysiącleci przede mną i najpewniej twoje magiczne umiejętności przekraczają moje najśmielsze wyobrażenia, czuję się wyjątkowo niezręcznie, kiedy tak do mnie mówisz. Co prawda nie każdemu proponuję przejście na nieoficjalną płaszczyznę, aczkolwiek sądzę, że w tym przypadku jest to co najmniej uzasadnione.
Tego się nie spodziewałam. Otworzyłam szeroko oczy, pytając siebie w duchu, czy czegoś przypadkiem nie pokręciłam i czy rzeczywiście najpotężniejszy mag świata ot tak zaproponował, abyśmy przeszli na „ty"? Przecież to nie miało sensu. Bałam się do niego odzywać, a on uznał, że w takim wypadku najlepiej będzie, jeśli jeszcze bardziej się do siebie zbliżymy?
Chociaż... wspomniał o mojej przeszłości i o mocach Leanice. Czyżby planował zrobić ze mnie swoją magiczną koleżankę po fachu?
Byłam tak zdumiona, że nawet nie zorientowałam się, kiedy mężczyzna narzucił na moje ramiona swoją pelerynę, zakrywając nią praktycznie całe moje ciało. Dopiero ciężar materiału przywrócił mnie do rzeczywistości i uświadomił, że zaczynałam tracić nad czymkolwiek kontrolę.
– Przyda ci się – zapewnił „Casimir", widząc moje skołowanie. – Zaraz zrobi się dosyć chłodno.
Położył dłoń na moich plecach i delikatnie na nie naparł, zmuszając mnie do zrobienia kroku. Ruszyliśmy jedną ze ścieżek, a on wciąż nie zabierał dłoni. Pod grubą warstwą płaszcza ledwie wyczuwałam jego dotyk; smukłe palce utrzymujące się gdzieś na wysokości łopatek i tylko czasami przesuwające się na boki, gdy drogi się rozgałęziały i mieliśmy skręcić (w przeciwnym wypadku najpewniej ciągle zatrzymywałabym się i wpatrywała przez godzinę w każdy napotkany przez nas kwiat lub grzyba). Szłam posłusznie, wdychając woń kwiatów, która wymieszała się z zapachem peleryny mężczyzny. Esencja, którą przesiąknięty był materiał pasowała do niego jak ulał. Drzewny, nieco korzenny zapach z nutą wybijających się na jego tle cytrusów i szałwii, miał w sobie jednocześnie coś pikantnego i wytwornego. Czułam go już wcześniej, gdy szłam z Najwyższym Radcą pod rękę, jednak dopiero teraz mogłam zidentyfikować go w pełni.
Minęliśmy większą część oranżerii i dotarliśmy do ślepego zaułka, gdzie kwiaty rosły w większych odstępach, a drzewa wyginały się w przeciwnym kierunku jakby na siłę dążąc do tego, aby odsunąć się od ściany. Widocznie właśnie tam zmierzaliśmy, bo Casimir zabrał dłoń i wysunął się na prowadzenie.
Objęłam się ciasno ramionami i zadarłam głowę. Przed nami rozpościerała się szara, oszroniona ściana, po której pełzały niebiesko-złote pnącza o drobnych, praktycznie niezauważalnych listkach. Wśród nich rosły równie malutkie, niebieskie kwiaty otoczone białą mgiełką. To one sprawiały, że po ścianie rozchodził się lodowy osad, a temperatura spadała. Zamiast płatków miały pozwijane, zamrożone kryształki.
Wyciągnęłam rękę, ale Casimir w porę mnie za nią złapał i pokręcił z dezaprobatą głową.
– Oscuaeleum Exiteancis – powiedział poważnie. – Inaczej Lodowy Siewca. Płatki niektórych okazów osiągają temperaturę nawet do minus kilkudziesięciu stopni Fahrenheita. Te tutaj co prawda jeszcze nie zakwitły, ale i tak wystarczy ich choćby dotknąć, a momentalnie i nieodwracalnie odmrozi ci skórę.
Nie zamierzałam z nim dyskutować, więc pokornie opuściłam rękę wzdłuż ciała. Kwiatki wcale nie wyglądały na tak zimne, niemniej jednak mgła, która unosiła się wokół nich wskazywała, że mag nie żartował. No i zachowanie innych roślin, które szukały ucieczki od ściany pokrytej pnączami. Lodowy Siewca chyba nie był najlepszym sąsiadem.
– Skoro to tak niebezpieczna roślina, czemu nie jest ogrodzona jakąś barierką albo magiczną blokadą?
– Nie ma takiej potrzeby. Nikt poza Lucanem nie wchodzi do oranżerii – oznajmił czarodziej, składając razem dłonie. Gdy je od siebie oddalił, pomiędzy nimi pojawiła się różdżka.
– Nawet jeśli... Uwielbiam rośliny, ale skoro jest niebezpieczna, nie rozumiem, dlaczego pozwalacie jej tu rosnąć?
Najwyższy Radca w zamyśleniu obrócił w palcach różdżkę. Przedmiot był solidniejszy niż tymczasowe, zastępcze różdżki, które wręczano uczniom w szkołach dla magów. Ta tutaj została spersonalizowana pod swojego właściciela, jej kraniec zwężał się, tworząc smukłą linię, po której pełzały złote nici. Pomiędzy nimi, z czerwonych, oszlifowanych kamieni, stworzono nieregularny wzór. W połączeniu ze złotem i ciemnym zakończeniem, całość prezentowała się niezwykle bogato, a także elegancko.
– Oscuaeleum Exiteancis, tak jak wiele roślin, które widzisz wokół, jest na wymarciu i praktycznie nie da się ich spotkać w naturalnym środowisku – wyjaśnił mężczyzna, unosząc różdżkę. – Zadaniem Radców jest ochrona każdego magicznego tworu, jaki powstał na ziemi. Różnorodność gatunkowa zapewnia nam wiele korzyści, bo to dzięki niej otaczający nas ekosystem działa poprawnie. Niektórzy nadnaturalni nie zdają sobie sprawy, że nawet taki Lodowy Siewca może być przydatny jeśli odpowiednio się go wykorzysta.
Przy ostatnich słowach, szarpnął ręką w dół, a następnie pokierował nią na boki, trzymając koniec różdżki tuż przy ścianie. Przypominał dyrygenta, a pnącza stały się jego cichą orkiestrą. Poruszyły się nieznacznie jakby ciągnięte niewidzialną siłą. Ciasno oplatały wystające skały, ale za sprawą czarów Casimira, pokornie ustępowały i wycofywały się w cień. Po kolei roślina zabierała swoje macki, pozostawiając po nich jedynie lodowe ślady w miejscach, gdzie kwiaty zetknęły się z powierzchnią ściany. Ta pokryła się białą pajęczyną. Upodobniła się tym samym do ciemnego szkła szyby, na którym zimą szron malował zachwycające obrazy.
– Moveri reprobate simus – wyartykułował Casimir. Zachowywał pełne skupienie, odkrywając kolejne fragmenty litej skały.
Niecierpliwie pochyliłam się do przodu. Pnącza całkowicie zniknęły, a tym samym ujawniły wyryte w kamieniu symbole, które zdobiły całą powierzchnię ściany. Ze zdumieniem stwierdziłam, że Lodowy Siewca nie służył wyłącznie dla ozdoby, ale w naturalny sposób ukrywał skośne wgłębienia, tworzące bardzo silne runy.
Wbiłam wzrok w symbole, a mag dokończył wypowiadanie inkantacji. Równo z jego ostatnim słowie, ziemia pod naszymi stopami zatrzęsła się, a kamienna ściana (a raczej to, co uważałam za ścianę) przełamała się na pół. Odskoczyłam jak oparzona, a że potknęłam się o poły peleryny, musiałam nieźle się nagimnastykować i dobrą chwilę machać rękami, aby odzyskać równowagę. Regarte patrzył na mnie w milczeniu i pierwszy raz czułam wdzięczność, że świat stworzył go tak oszczędnego w słowach.
Kiedy znów stanęłam stabilnie na nogach było już po wszystkim. Przed nami rozpościerał się nowo stworzony korytarz, a na jego końcu jaśniały kolory.
– Co to jest? – przełknęłam ślinę, choć moje prawdziwe pytanie brzmiało raczej: „co TAM jest?". Jak wielką tajemnicę skrywali Radcy skoro wysilili się, aby stworzyć ukryte przejście?
– Jaskinia – oznajmił Casimir, chowając różdżkę. Wystarczyło, że pstryknął palcami, a przedmiot rozpłynął się w powietrzu. – Wie o niej jedynie garstka osób. To jeden z najpilniej strzeżonych sekretów Rady, więc proszę, abyś zachowała dla siebie to, co od tej chwili zobaczysz lub usłyszysz.
Nie spuszczając wzroku z nowo powstałego przejścia, zarzuciłam kaptur na głowę i dokładnie opatuliłam się peleryną. Temperatura w obrębie, w którym staliśmy, spadła przynajmniej poniżej zera. Wewnątrz jaskini musiał panować duży chłód.
– Jaskinia... – powtórzyłam osłupiała, przełykając ślinę. Wszystko, co miałam w żołądku zaczęło się kotłować. Po raz kolejny wróciły wspomnienia feralnej nocy święta Luny. Przeszły mnie ciarki. Pomimo ciepłej peleryny, zakrywającej prawie całe ciało, byłam pewna, że moja skóra pokryła się gęsią skórką.
Zacisnęłam powieki, regulując oddech. W równej mierze nie dowierzałam i nie rozumiałam, dlaczego Casimir co raz wdrażał mnie w sprawy Rady. Mężczyzna zdążył już udowodnić, że miał swój rozum, więc nie chciało mi się wierzyć, że nie przemyślał takiego postępowania. Nie pasowała mi do niego nierozważność.
Pęknięcie zaczynało się przy krawędzi sufitu i niczym piorun o wielu odnogach, ciągnęło się aż do samej ziemi. Gdybym na własne oczy nie widziała jak Najwyższy Radca tworzy przejście, pomyślałabym, że otwór istniał w oranżerii od samego początku.
Czarodziej stworzył magiczne ogniki światła i gestem poprowadził połowę z nich w kierunku korytarza, gdzie delikatna łuna oświetliła pobliskie, zawilgocone ściany. Resztę mężczyzna zostawił przy sobie, przez co poblask padał z boku na jego twarz i malował na niej tańczące cienie.
– Uważaj pod nogi – ostrzegł, kiedy po chwili, ruszyliśmy w głąb jaskini. Gdy mówił, z jego ust wydobywał się obłoczek pary. – Zbiera się tu sporo wody, a w połączeniu z zimnem, wszędzie tworzy się lód. Jest dosyć ślisko.
Przełknęłam ślinę, rozglądając się i usiłując dostrzec cokolwiek poza obrębem światła zaczarowanych ogników. Mag tymczasem szedł jak gdyby nigdy nic, tylko niekiedy zwalniając i pochylając głowę, jakby upewniał się, że nie trafi stopą na niestabilny grunt. Skoro nawet on obawiał się upadku, w moim przypadku takowy był wręcz pewny.
Profilaktycznie przysunęłam się bliżej jednej ze ścian, aby w razie potrzeby móc się jej przytrzymać. Okazało się to jednak nie być najlepszym pomysłem, bo kamienna powierzchnia również była pokryta lodem, a gdzieniegdzie, co gorsza, uschniętymi już pnączami Lodowego Siewcy. Nie przewidziałam, że będą tam rosły. Wystarczyło, że moje palce na sekundę ich dotknęły, a momentalnie oderwałam rękę, która pokryła się śniegiem. Syknęłam z bólu, a Casimir na ten dźwięk obrócił głowę.
– Niczego nie dotykaj. – Nakierował kilka ogników w pobliże mojej dłoni. – Oscuaeleum Exiteancis wyjątkowo szybko się rozrasta, więc pnącza zajmują większą część jaskini. Te tutaj już zwiędły, ale po śmierci co dorodniejsze okazy wykazują swoje właściwości mrożące jeszcze dobre sześć tygodni.
– Trzeba mi było powiedzieć o tym wcześniej. – Zacisnęłam usta. Ból był na tyle silny, że zapomniałam, z kim miałam do czynienia. – Piecze jak diabli!
Palce pulsowały, jakbym włożyła je do miski z wodą pełnej kostek lodu i trzymała je tak przez dobre parę godzin. Przy czubkach stały się skostniałe i sine, wręcz fioletowe. Przestraszyłam się, bo nie mogłam nimi poruszyć, a z opowieści blondyna wynikało, że już mogłam się z nimi pożegnać. Mag jednak zaraz temu zaradził.
– Spokojnie, zwiędnięte rośliny nie zrobią ci prawdziwej krzywdy, sprawiają tylko ból.
Przyłożył swoje dłonie do mojej i wypowiedział ciche zaklęcie. Przez pierwsze piętnaście sekund nie czułam żadnej zmiany, potem po mojej skórze rozeszło się delikatne ciepło. Stopniowo wnikało w palce, usuwając z nich fioletowe ślady. Wracało mi też czucie w ręce.
– Już po wszystkim. – Najwyższy Radca uśmiechnął się, kiedy minutę później podejrzliwie oglądałam swoją na powrót zaróżowioną dłoń. Ogniki krążyły wokół nas niczym spłoszone świetliki. – Wybacz, nie wziąłem pod uwagę, że postanowisz przytrzymać się którejś ze ścian. Jakby nie patrzeć to było do przewidzenia.
– Nie można po prostu ogrzać podłoża, aby nie zbierał się na nim lód? – zapytałam nieco sceptycznie, ukrywając zdrową dłoń pod peleryną. Gdybym miała się przewrócić, wolałam upaść na materiał niż na któryś z uschniętych kwiatów. – Nie byłoby wtedy ryzyka, że ktoś się poślizgnie.
Mężczyzna pokręcił przecząco głową
– Wtedy podniosłaby się temperatura w jaskini, a do tego nie możemy dopuścić. – Ruszył w dalszą drogę, więc powędrowałam za nim, tęsknie spoglądając w tył. Choć zżerała mnie ciekawość, gdzie mnie prowadził, coraz bardziej marzyłam o tym, aby zawrócić i pooglądać rośliny (bezpieczniejsze rośliny). – Musi być zawsze na tym samym poziomie, aby woda w jeziorze nadawała się do przeżycia.
– Przeżycia? – zmarszczyłam brwi. – Chcesz powiedzieć, że...?
Dodałam dwa do dwóch i stanęłam w miejscu jak wryta. On tymczasem, nie czekając, przeszedł jeszcze kawałek. Korytarz kończył się grubą warstwą zwisających z sufitu korzeni, które odsunął sprawnym ruchem dłoni. Na moment oślepiło mnie kolorowe światło, które przebiło się przez szczelinę.
– Jak dużo wiesz o syrenach? – zapytał.
W pomieszczeniu, pomimo iż słońce górowało na niebie, było chłodno. Zimowy wiatr wsuwał się leniwie przez otwarte okno i musnął kryształowe kamienie, wiszące pod sufitem na cienkich rzemykach. Barwne refleksy, które tworzyły się dzięki padającym na nie promieniom słońca, tańczyły na powierzchni mebli niczym kolorowe tancerki o smukłych kształtach. Stale zaglądały w te same miejsca, a jednak było w tym widoku coś, co zapierało dech w piersiach. Prywatne sypialnie Leanice słynęły z tego, że zaprojektowano je tak, aby miały jak najwięcej okien. Dzięki temu w pokojach zawsze było jasno, przypominały górskie szczyty, na które rankiem padały pierwsze strugi światła.
Księżniczka wyjątkowo nie potrafiła docenić teatru świateł, jaki miał miejsce w jej największej sypialni. Pomimo odczuwalnego chłodu, stała boso na balkonie i wsłuchując się w uderzające o siebie kryształy, myślała o tym, co usłyszała od swojej Lutyanki. Penrith była jedną z jej najbardziej zaufanych i doświadczonych przez prawdziwe życie przyjaciółek, w takich sprawach nie mogła się mylić. A jednak, mimo to, białowłosa wciąż uważała, że nie miała również prawa mieć racji. Nie chciała, aby przypuszczenia starszej kobiety okazały się słuszne.
Nie wiedziała jak określić uczucie, które towarzyszyło jej od wielu ostatnich wschodów słońca, ale nie należało do przyjemnych. Brakowało jej spokoju ducha, serce biło jak oszalałe i wciąż coś kłuło ją w piersi. Jej myśli stawały się coraz bardziej chaotyczne, lecz nie dawała rady ich uporządkować. Jakby wpadła do rwącego potoku i pomimo wyciągania dłoni ku brzegowi, wciąż tonęła.
Nauczyła się ignorować ból w podbrzuszu, coraz rzadziej miewała także torsje. Niczego to jednak nie zmieniało. Choć pragnęła wierzyć, że wszystko będzie dobrze, coraz więcej czynników wskazywało na to, iż Penrith się nie myliła.
Zawsze wyręczali ją inni ludzie. Gdy tym razem Leanice musiała poradzić sobie sama, nie miała pojęcia, co robić. Chyba się... bała.
– Księżniczko? – do pokoju weszła jej służka; czarnowłosa, pomimo dojrzałego wieku, o dziecięcych rysach twarzy i wątłej budowie ciała. Jej ruchy były niepewne, szukała swojej pani i nie czuła się komfortowo, wchodząc do jej prywatnych sypialni jeśli nikt w nich nie przebywał. – Dlaczego jest tu tak zimno?
Oprócz Lutyanek, jedynie garstka osób mogła wchodzić do pomieszczeń księżniczki bez uprzedniego poproszenia o zgodę. Ufna dziewczyna nie miała nic przeciwko, aby do jej pokoi otrzymał dostęp każdy w pałacu, jednak Władca Powietrza kategorycznie się na to nie zgodził. Rozkazał, aby w pobliżu jego pierworodnej przebywały wyłącznie Lutyanki, a kontaktowała się z nią tylko najbardziej lojalna służba.
Czarnowłosa w końcu odkryła źródło chłodu i zaczęła przymykać roztwarte na oścież okna. Gdy dotarła w pobliże balkonu, jej wzrok padł na stojącą na płytkach Leanice.
– Wasza Wysokość! – otworzyła usta, a kiedy dodatkowo spostrzegła, że jej pani stała boso, krzyknęła z autentycznym przerażeniem: – Księżniczko! Warunki są nieprzychylne, a ty nie masz ani odzienia, ani obuwia. Zmorzy cię choroba!
Wprowadziła księżniczkę do środka i usadziła ją na jednym z krzeseł. Podeszła do łoża i zdjęła z niego wierzchnią warstwę pierzyn, aby najcieńszą z nich okryć następnie Leanice. Białowłosa zadrżała jakby pływała na obrzeżach świadomości i dopiero ciepło wracające do jej wychłodzonego ciała, przywróciło jej jasność umysłu. Okryła się ciaśniej beżowym materiałem.
– Przyniosę panience coś ciepłego do picia. Napar z owoców powinien pomóc Waszej Wysokości się ogrzać. Mogę też poprosić o grzaną wodę z miodem.
Ukłoniła się nerwowo i zamierzała odejść, jednak księżniczka chwyciła ją za szarą spódnicę. Zrobiła to odruchowo, aczkolwiek gdy służka się obróciła, zacisnęła palce mocniej, prosząc bezgłośnie, aby ta z nią została.
– Meaneo – zaczęła poważnie, patrząc się w przestrzeń. – Zanim pójdziesz, czy mogłabym ci zadać pytanie? Nie zajmę ci wiele czasu.
Czarnowłosa zamrugała, ale od razu posłusznie przytaknęła. Zaniepokoiła ją niewyraźna mina dziewczyny, która w połączeniu z nieobecnym, zamglonym spojrzeniem nie pasowała do jej typowego obrazu radosnej, dobrodusznej pani. Była bladsza niż zwykle, Meanea nie umiała określić, czy z powodu zimna, czy czegoś, co trapiło jej miłościwą księżniczkę.
– Oczywiście. Czego sobie życzysz, pani. – Uklękła, a jej dłonie zaczęły drżeć. Przestraszyła się, że zrobiła coś nie tak i Leanice zamierzała ją ukarać. Tyle że białowłosa brzydziła się przemocą i bez względu na wagę przewinienia, nigdy nawet nie pomyślałaby o osądzaniu kogokolwiek. Wybierała miłosierdzie zamiast bezwzględności, łaskę zamiast kary.
– Masz potomstwo, prawda? – zapytała księżniczka, spuszczając głowę. Wbiła wzrok w swoje dłonie, które co raz zamykała i rozluźniała. – Często udajesz się do pobliskiej wioski, aby się z nimi widywać.
Meanea otworzyła usta, a na jej twarzy pojawił się smutek. Mimowolnie pojawił się przed nią obraz rodziny. Z powodu pracy w pałacu Władcy Powietrza, położonym wśród górskich szczytów, dziewczyna widywała się z nimi bardzo rzadko. Rozpacz ściskała jej serce każdego dnia, jednak zdecydowała się na rozłąkę, aby jej bliscy mogli przetrwać w wiosce. Panowały tam ciężkie warunki, a zapłata, jaką otrzymywali pałacowi służący, pomagała polepszyć jakość ich życia.
Wspomnienia o krewnych zaatakowały ją niespodziewanie i nie dała rady ich ukryć nim Leanice to zauważyła. Meanea kochała swoją panią na równi z rodziną, więc ogarnął ją wstyd, że patrząc na księżniczkę, myślała przez chwilę wyłącznie o bliskich.
Dlaczego o nich zapytała?
– Wraz z małżonkiem wychowujemy syna i córkę – wyznała z tęsknym uśmiechem. – Pierworodny, Isamn ma pięć wiosen, a córka, Onen, niecałe trzy.
– Posmutniałaś. – Leanice poprawnie odczytała jej emocje. – Musisz ich bardzo kochać.
Służka pokiwała energicznie głową.
– Tak, pani. Nie wyobrażam sobie bez nich życia.
Leanice odetchnęła.
– A Isanm... i Onen...? Czy ciężko jest być matką tak małych dzieci? Nawet jeśli je kochasz i chciałabyś dla nich jak najlepiej? Sądzisz, że jesteś dla nich dobrą rodzicielką?
– Co masz na myśli, pani? – służka przełknęła ślinę. Księżniczka nigdy nie pytała ją o bliskich, nie rozumiała, co się dzieje.
– Czy zapewniasz im wszystko, czego potrzebują? – kontynuowała Leanice, wyłamując palce. Pod grubą warstwą pościeli powoli robiło jej się duszno, na jej czole wystąpił pot. – Przez to, że pomagasz w pałacu, widują cię bardzo rzadko.
Meanea ułożyła dłonie na kolanach. Wyglądały inaczej niż te księżniczki, były ciemne od słońca, a także poranione i pokryte strupami od pomocy w pałacowej kuchni. Postrzępione paznokcie i poszarpane do krwi skórki, zdradzały, że czarnowłosa często je gryzła.
– W wiosce życie nie jest proste – przyznała cicho, miętosząc krawędź spódnicy. – Dzięki pomocy Waszej Wysokości, moja rodzina radzi sobie lepiej niż wielu ludzi z wioski, jednak, mimo to każdego wschodu słońca proszę, aby wszystko było z nimi w porządku. Zwłaszcza teraz, kiedy zimno wkrada się do chat i zabiera potomstwu ojców i matki. Isamn niedługo zacznie uczyć się pracować z drewnem i strzechą, aby pomóc mojemu małżonkowi naprawiać dachy. To ciężkie zajęcie, mały chłopiec nie powinien się tym parać. Onen natomiast... jest jeszcze mała, ale kiedy zacznie dorastać... Każdego dnia boję się, że może jej się coś stać. Chciałabym oddać jej i Isamn'owi wszystko, co mam, nawet gdy nie jest to możliwe.
Leanice przygryzła wargę. Zadarła głowę i spojrzała na sufit, pod którym wciąż bujały się kryształy. Nawet nie zauważyła, gdy jej dłoń ukryta pod pościelą, znalazła się na jej brzuchu. Był tak samo płaski jak zawsze, ale księżniczka miała wrażenie, jakby suknia pierwszy raz boleśnie uciskała ją w talii.
– Tak się zastanawiam... Czy myślisz... że ja... w przyszłości... też mogłabym być matką?
– Pani – służka zawahała się – dbasz o każdą żyjącą istotę, jaką spotkasz. Szanujesz swoją służbę i nigdy nie traktowałaś nikogo z wyższością, choć pewnie czasami powinnaś. Ludzie miłują cię bardziej niż samych siebie, zwierzęta przekazują sobie nocami, jak jesteś dobrotliwa, a rośliny specjalnie dla ciebie kwitną w naszym Królestwie piękniej niż w innych częściach świata. Nie wyobrażam sobie kobiety, która miałaby czystszą duszę i tak ogromne serce.
– Dziękuję ci, ale nie o to pytałam – zauważyła księżniczka, kręcąc się na krześle.
– Księżniczko, ja...
– Nie musisz się obawiać prawdy – Leanice uśmiechnęła się, choć pierwszy raz był to uśmiech przeplatany szczerym smutkiem. Kryształy przestały się kręcić, a tęczowe pasma straciły swe intensywne kolory. – Wydaje mi się, że obie wiemy, jaka jest odpowiedź. Nie jestem, nie byłam i nigdy nie będę gotowa, aby mieć potomstwo. Proszę... muszę to usłyszeć.
Wzrok Meanei padł na jedną z dłoni białowłosej. Poły pościeli rozsunęły się, ukazując trzęsącą się rękę, którą dziewczyna wciąż kurczowo zaciskała na brzuchu. Służka zamrugała z zaskoczeniem na ten widok, a w jej oczach pojawiło się współczucie. Domyśliła się, dlaczego córka Władcy Powietrza tak wypytywała ją o bliskich.
– Czy mogłabym być matką? – powtórzyła białowłosa.
– Nie – odezwała się tamta niemal szeptem. – Wychowanie dziecka to trudne zadanie, opiera się na cierpliwości i ogromnej miłości, ale również konsekwentności. Jest panienka niesamowicie troskliwa i zapewne nigdy nie usłyszę o nikim równie życzliwym i wielkodusznym, ale w tym właśnie problem. Nie znasz, księżniczko, prawdziwego świata, wychowano cię w pałacu, gdzie nigdy nie spotkało cię nic złego. Sama wciąż jesteś nieświadomym, czystym dzieckiem, którego nie ubrudzi to, co niesprawiedliwe, obłudne, czy niegodziwe. Nie znasz bólu. Wszystko robią za ciebie służący, więc dzieckiem również zajmowaliby się oni. Ty nie udźwignęłabyś tak ciężkiego brzemienia jakim jest macierzyństwo.
Leanice przymknęła powieki i po długiej chwili milczenia, podziękowała kobiecie za szczerą opinię. Zakłopotana Meanea chciała jeszcze coś powiedzieć, jednak księżniczka wolała zakończyć ich rozmowę. Łamiącym się głosem, odprawiła czarnowłosą, która próbując jeszcze ratować sytuację, obiecała wrócić z zapowiedzianym wcześniej ciepłym napojem. Księżniczka nawet nie zareagowała, kiedy wychodziła.
Gdy została sama, wstała, po czym chwiejnym krokiem podeszła do łóżka. Położyła się na nim w pozycji embrionalnej, jednocześnie szukając dłońmi krawędzi prześcieradła, aby się nim okryć.
Kiedy pogrążyła się w ciemności, wybuchła cichym, żałosnym płaczem. Cały czas przepraszała przy tym Rinari'ego za to, że zamierzała podjąć ostateczną decyzję sama.
DZIEJĘ SIĘ!!! Chyba większość z was domyślała się, o co chodzi przynajmniej jeśli chodzi o ten wątek, a ostatni fragment rozwiał wątpliwości... Teorie proszę. Aby was zmotywować do pisania opinii na temat fabuły, myślę, że od następnego rozdziału wprowadzimy system dedykacji :) Jeśli pod danym fragmentem pojawi się jakiś komentarz, który mnie zainteresuje (a takowe czasem się zdarzają <3) zadedykuje jego autorowi rozdział :D
Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro