Rozdział 16 cz.1
Najwyższy Radca poczekał, aż America usiądzie i dopiero wtedy skupił pełną uwagę na strażnikach.
– No dobrze. – Jego wzrok nagle stwardniał, a rysy twarzy stały się wyraźniejsze na tle jasnej karnacji. – Zapewne wiecie już, że ataku dokonał klan Listrea Aria.
– Nikogo nie zabili, trudno byłoby się nie domyślić – skwitował pod nosem Vash, krzyżując dłonie na piersi. Stracił na jakiś czas pozycję prowadzącego zebrania, więc przeszedł pod ścianę, o którą następnie oparł się plecami. – Pewnie próbowali udowodnić Dovacane, że nawet jeśli oni odnieśli ostatnio sromotną porażkę to naszym dzisiejszym gościom pójdzie o niebo lepiej.
– Vash, bądź tak dobry... – Casimir spojrzał na niego znacząco. Wyprowadzonemu z równowagi mężczyźnie wyraźnie wyostrzył się język.
Figeton uniósł ręce do góry, pokazując, że zrozumiał aluzję i będzie cicho.
Zander stał przy oknie i ze splecionymi na piersi dłońmi, wpatrywał się nieobecnym spojrzeniem w widok, jaki malował się za pokrytą kroplami wody szybą. Nie zmieniał pozycji od dobrych kilkudziesięciu minut, nie ruszył się, nawet gdy zza drzwi jego pokoju zaczęły docierać dziwne, niepokojące dźwięki, a symbol herbu w okolicy nadgarstka zmienił odcień na blady pomarańczowy. Zajęty wpatrywaniem się w horyzont i myśleniem, nie dopuszczał do siebie żadnych bodźców zewnętrznych.
Burza powoli ustawała, ale on nie mógł pozbyć się wrażenia, jakoby szalejący wiatr zostawił w spokoju drzewa tylko po to, aby wedrzeć się do jego ciała i porozrzucać już i tak chaotyczne myśli. Był... zagubiony.
Ciemna panorama Anglii napawała go niepokojem, jednak nie ze względu na przygnębiający, zakrapiany zimnym deszczem klimat, czy Radę, a na fakt, iż wiele spraw zaczęło się sypać. Jego związek z Americą wisiał na włosku, a on nie miał bladego pojęcia, jak wybrnąć i wyjaśnić szesnastolatce, że naprawdę nie zależało mu już na Kayli. Tak, był z nią i tak, zabrnęli o wiele dalej niż on z białowłosą, ale teraz nie miało to najmniejszego znaczenia! Gdyby tylko o to chodziło, mógłby opowiedzieć nastolatce całą historię ich związku od początku do samego końca. Tyle że w tym tkwił szkopuł, właśnie o zakończeniu tej relacji Zander za wszelką cenę starał się zapomnieć i obiecał sobie, że to, co wydarzyło się owego dnia, pozostanie tajemnicą. Kayla też tak wolała... właściwie jak przez mgłę pamiętał, że to była głównie jej decyzja. Zdecydowała się przyjąć całą winę na siebie, co może i spowodowało, że chłopaka ominęła odpowiedzialność, ale obwiniał się przez kolejne miesiące. A kiedy nareszcie udało mu się zapomnieć, nieoczekiwanie znów spotkał kobietę. Poczucie winy wróciło ze zdwojoną siłą.
Odetchnął i potarł skronie, zastanawiając się, co dokładnie zrobić. Dawno nie czuł się tak zdenerwowany. Nawet długa, ciepła kąpiel, którą wziął godzinę wcześniej, nie pomogła rozluźnić jego spiętych mięśni. Może i dzięki swojemu pochodzeniu nie odczuwał zmęczenia tak samo, jak ludzie, czy magowie, ale psychicznie aż tak się od nich nie różnił. Nawet stały dostęp do świeżej krwi, czy wygody godne króla nie pomagały.
Słyszał biegających po korytarzach strażników, a także to, jak wymieniali między sobą krótkie, urywane uwagi. Ze strzępek ich rozmów wywnioskował, że w Radzie znajdowali się jacyś intruzi, a on sam nie mógł opuścić przez to sypialni. Może gdyby nie to, pobiegłby szukać Americi, aby sprawdzić, czy wszystko było z nią w porządku. Podświadomie wiedział jednak, że Leon Custon nie opuszczał jej ani na krok, więc to on zajął się dziewczyną w pierwszej kolejności. Licavoli czuł się przez to jeszcze bardziej bezradny. Kiedyś był księciem, który nie wahał się sięgnąć po miecz, gdy tylko coś groziło jego ukochanej, a teraz nie mógł zrobić dosłownie nic. Pozostawało mu tylko gapić się w cholerne okno i udawać, że choć trochę panował nad sytuacją.
Kiedy właściwie stracił grunt pod nogami?
Z zamyślenia wyrwało go ciche pukanie do drzwi.
– Można? – nie czekając na odpowiedź, do pomieszczenia weszła Kayla. Nie widział jej, ale od razu rozpoznał sposób, w jaki się poruszała i zapach jej cytrynowych perfum. Wciąż ich używała, choć dobry rok wcześniej, kiedy jeszcze byli razem, oznajmił jej wprost, że były zbyt mocne.
Przynajmniej w tej jednej kwestii nie różniła się od Americi – pomyślał z goryczą. – Obie były uparte, a on, pomimo to się w nich zakochał.
Zander westchnął ciężko i odwrócił się, natychmiast żałując, że po kąpieli nie pomyślał, aby się ubrać. Cały czas stał boso, w samym ręczniku zawieszonym niebezpiecznie luźno w okolicy bioder. W sumie byłoby to rozsądne skoro na zewnątrz tyle się działo. Jakoś jednak nie miał głowy, aby zastanawiać się nad garderobą. Gdyby nie to, że zdecydował się zająć miejsce przy oknie, prawdopodobnie zrezygnowałby także z ręcznika.
– Już weszłaś, więc chyba nie mam za bardzo nic do powiedzenia – stwierdził, przyglądając się czarnej sukience kobiety. Miał wrażenie, że po odebraniu kłów, przez co stała się bardziej ludzka, aniżeli wampirza, jej ciało straciło sporo walorów. Nie wyglądało już tak perfekcyjnie jak kiedyś. Wciąż było atrakcyjne, ale nie idealne, co dało się natychmiast zauważyć.
To też była po części jego wina.
– Zawsze możesz mnie wyrzucić. – Kayla wymownie wzruszyła ramionami.
Nie ruszyła się spod drzwi, więc pewnie czekała, aż chłopak zdecyduje, czy chce z nią porozmawiać. Nocny nie miał na to co prawda ochoty, ale okazja, aby być z nią sam na sam, bez obawy, że w drzwiach nagle stanęłaby America, mogła się znów nie nadarzyć.
– Jak właściwie się tu dostałaś?
Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie i uniosła dłoń, machając nią jak na powitanie. Też miała symbol herbu Rady, tyle że jej był biały.
– Mam sporo przywilejów – odparła zamiast udzielić jednoznacznej odpowiedzi. – Wszyscy strażnicy są w piwnicach i zajmują się szukaniem intruzów, a Najwyższy Radca poszedł na zebranie głównej straży. Chyba się nie gniewasz, że postanowiłam wpaść? W końcu znalazłam okazję, żeby na osobności pogratulować ci królewskiego pochodzenia.
Wzrok Zandera mimowolnie opadł na jego własną, zaciśniętą dłoń. Nie miał nastroju na żarty.
– Nie pytałem o to, jak weszłaś do pokoju, tylko o to, co robisz w Radzie?
Uśmiech zniknął z twarzy kobiety jeszcze szybciej niż się pojawił. Spochmurniała, a jej uniesiona ręka opadła wzdłuż ciała. Przeczuwała, że wampirowi nie chodziło o fakt, iż dotarła tak wysoko. Zależało mu głównie na informacji, jak uniknęła zdemaskowania.
– Może najpierw się ubierzesz? – zaproponowała, wchodząc do pomieszczenia i siadając na łóżku. Jej długie palce zatopiły się wśród przyjemnie miękkich fałd pościeli, więc tam też je pozostawiła. Drugą dłoń ułożyła swobodnie na kolanie. Zastukała palcami i sugestywnie spojrzała na nagi tors nastolatka.
Propozycja miała sens, więc Zander się z nią zgodził. Zabrał z szafy zestaw ubrań, po czym skierował się do łazienki, prowizorycznie zaciskając palce na krawędzi luźno zawiązanego na biodrach ręcznika. Nie mógł się zdecydować, czy zamykać drzwi, ale ostatecznie zostawił je uchylone, aby Kayla mogła swobodnie mówić. Sam pozbył się kawałka tkaniny i wymienił ją na dżinsy i szarą koszulkę.
– Kiedy wyjechałeś do szkoły Cennerowe'a, zostałam sama jak palec – oznajmiła głośno kobieta. W jej głosie nie było żalu, raczej próba przypomnienia sobie najistotniejszych szczegółów. – Moja rodzina wyparła się mnie zaraz po tym jak dotarła do nich wiadomość, że Rada zamierza odebrać mi kły. Matka wciąż nie wybaczyła mi tego, co zrobiłam, a ojciec... nawet nie warto o nim mówić. Nadal uważa, że zhańbiłam jego nazwisko. Gdy ostatnio go widziałam powiedział, że nie mam prawa pokazywać mu się na oczy, a już tym bardziej wracać do domu, dopóki na powrót nie stanę się wampirem. Miał rację, więc jakieś dwa tygodnie po twoim wyjeździe, zdecydowałam się poprosić o pracę w Radzie, aby zapracować na oddanie mi kłów. Nie miałam pojęcia, że będąc zdegradowanym wampirem nie tylko trafię do głównej siedziby, ale będę dodatkowo asystować samemu Najwyższemu Radcy.
Zander skończył się ubierać, więc wyszedł i stanął w drzwiach łazienki. Nadal był boso.
– Przewidywałem, że tak się to wszystko potoczy, że nasza rasa się od ciebie odwróci. – W zamyśleniu oparł się o framugę. – Chciałem ci pomóc, ale ty wolałaś poradzisz sobie ze wszystkim na własną rękę. Gdybyś wtedy nie znalazła listu i nie kazała mi wyjechać...
Kayla nie dała mu dokończyć. Prychnęła pogardliwie.
– To co? Nie zostawiłbyś mnie? Zrezygnowałbyś z propozycji pracy w szkole? Proszę cię! Nie zachowuj się jak obrażony dzieciak, któremu koledzy nie dali się wykazać. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli byś ze mną został, w końcu doszliby, że ty też byłeś ze mną w tamtym zaułku.
– Może tak byłoby lepiej. Od początku trzeba się było zgłosić do Rady. – Zander z irytacją uderzył w drzwi łazienki. Drewno zatrzeszczało niebezpiecznie, ostrzegając, że nie wytrzyma kolejnego tak mocnego ciosu. – Nie jestem tchórzem! Wziąłbym na siebie odpowiedzialność za to, co zrobiłem!
– Nawet nie pozwoliliby ci złożyć wyjaśnień. – Kayla pokręciła głową. – Usłyszeliby tylko początek i od razu postawiliby cię przed sąd, tak jak to było w moim przypadku. Pewnie nawet teraz, pomimo że okazałeś się reinkarnacją legendarnego księcia Rinari'ego, nie potraktowaliby cię przez to łagodniej. Rady nie interesują tłumaczenia, dla nich liczy się wyłącznie efekt końcowy. Mów co chcesz, ale nie żałuję, że kazałam ci wyjechać. Tak było dla ciebie bezpieczniej.
Ostatnie zdanie było niczym wymierzony w twarz policzek. Przez ułamek sekundy Zander miał wrażenie, jakby widmo przeszłości przybrało formę niewidzialnej dłoni i z ogromną siłą pokonało odległość dzielącą go od czarnowłosej. „Dla ciebie..." Te dwa słowa paliły jego ciało żywym ogniem i powodowały, że wstydził się przebywać z kobietą w jednym pomieszczeniu, czy choćby patrzeć jej w oczy. To on miał zachować twarz i być bezpieczny – nie ona. To jego nazywano obecnie potomkiem Władcy Ognia, a jej odebrano najcenniejszą rzecz, jaka istniała dla wampirów – jej naturę.
Wzdrygnęła się, dostrzegając grymas, który pojawił się na jego twarzy. Kayla doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo nocny przeżywał minioną noc, gdy zgodził się ją opuścić i zdecydowali się rozstać. Wtedy jednak o tym nie myślała. Wolała, aby do końca życia zmagał się z poczuciem winy, niż aby spotkał go jej los. Chociaż koniec końców, to on wtedy zawinił, zrobił to, by ją chronić. W ten sposób przynajmniej po części spłaciła swój dług.
Podniosła się i podeszła do dawnego ukochanego. Zander nawet się nie ruszył, gdy położyła chłodną, ale cieplejszą niż kiedyś dłoń na jego piersi. Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę, walcząc na spojrzenia, w których majaczyły obrazy z przeszłości. Oboje myśleli o tym, że chcieliby się objąć, jednak żadne z nich nie wykonało tego małego, pierwszego kroku, który pomógłby im się pozbyć niepewności.
– Wiesz, mimo wszystko cieszę się, że przyjechałeś do siedziby Rady – powiedziała Kayla, kiedy dwadzieścia minut później opuszczała pokój Zandera. Ze smutnym uśmiechem wpatrywała się w stojącego przed nią nastolatka. – Myślałam, że udało mi się o tobie zapomnieć, a jednak mam wrażenie, jakbyśmy się rozstali zaledwie tydzień temu. To chyba jedyna zaleta bycia imitacją normalnego człowieka. Czas płynie dla mnie dwadzieścia razy szybciej niż kiedyś.
Dziewiętnastolatek przymknął powieki. Przygryzł również wewnętrzną część policzka, aby zbyt zachęcony jej wyznaniem, nie odpowiedzieć czegoś podobnego.
– Tak z czystej ciekawości... jak to jest... nie być wampirem? – zapytał zamiast tego.
Na chwilę uśmiech kobiety stał się szczerze rozbawiony.
– Okropnie – stwierdziła bez namysłu. – Dobrze, że spotkało to tylko jedno z nas.
– Czyli chcesz powiedzieć, że wpuściłeś tu tamtych gości tylko po to, żeby się przekonać, czy będą próbowali dostać się do podziemnych bibliotek? – gestykulował Vash, celując oskarżycielsko palcem w pierś Casimira Regarte. Wszyscy byli zdezorientowani, ale to on, jak można się było spodziewać po jego wcześniejszym wybuchu, gorączkował się najbardziej. – Zapytam po raz kolejny... Dlaczego nikomu nie powiedziałeś, że planowałeś pozwolić na ten atak?!
– Wspominałem już o tym. Musieliście wypaść naturalnie, aby tamci niczego nie podejrzewali. – Najwyższy Radca oparł podbródek na dłoni i przyjrzał się swojemu pracownikowi spod lekko przymrużonych powiek. – Swoją drogą, sprawdziłem przy okazji, jak sprawnie reaguje straż w przypadku nieoczekiwanego wtargnięcia obcych na teren Rady.
Wyglądał jakby z jednej strony miał już dosyć słuchania jego narzekań, a z drugiej doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien dać mu się wygadać, bo sam był przyczyną jego rozdrażnienia. Siedział więc w milczeniu na jednym z krzeseł, a Vash krążył wokół niego niczym nabuzowana ćma przyciągana przez wyjątkowo jasne źródło światła. Z tą tylko różnicą, że mężczyzna nie zbliżał się na odległość mniejszą niż długość jego wyciągniętej dłoni. A machał nimi dość energicznie.
– Trzymajcie mnie, bo nie ręczę za siebie! – przejechał ręką po twarzy, a kiedy i to nie pomogło mu się uspokoić, splótł palce jak do modlitwy. Oddychał głęboko, przez jakiś czas usiłując unormować swój stan.
Nie miałam pojęcia, że Vash Figheton był tak impulsywny, ale w sumie ani trochę mu się nie dziwiłam. Zgodnie z poleceniami, siedziałam cicho w kącie sali, wpatrując się to w niego, to w stoicką twarz Najwyższego Radcy, nie wiedząc, jak zareagować na ich potyczkę. Rozmawiali tak już dobre pół godziny, a choć zaaferowana tym, że znalazłam się wśród tylu strażników, raczej się nie nudziłam, zdążyłam cała zdrętwieć, zwłaszcza w okolicy palców u stóp. Skubiąc skórki przy paznokciach, udawałam zastygnięty posąg. Bojąc się choćby poruszyć na krześle, wstrzymywałam oddech i wypuszczałam go stopniowo, aby nie zwrócić przypadkiem uwagi nikogo obecnego w pomieszczeniu. I tak pupil (zapewne kolejne Gemini) jednego z ochroniarzy wpatrywał się we mnie z uporem, jakbym go czymś uraziła. Do złudzenia przypominał kapucynkę, ale mniejszą niż jej rzeczywisty odpowiednik.
Na szczęście kojot i Atheris zajęli się sobą i mieli jakiś duchowy konkurs na sceptyczne spojrzenia, więc nie byłam aż tak mocno zestresowana. Gapiącą się małpę mogłam jeszcze zignorować, z dwoma sporymi drapieżnikami zdolnymi do połknięcia całej ręki w całości byłoby zdecydowanie gorzej.
Ignorując kolejne pretensjonalne wywody Fighetona, spojrzałam za okno, gdzie po szybie spływały ostatnie krople deszczu. Jakieś pół godziny po tym, jak znalazłam się w audytorium, burza nareszcie dobiegła końca. Słońce już dawno zaszło za horyzont, więc na zewnątrz nie zrobiło się jaśniej, ale przynajmniej nie musiałam się dłużej obawiać piorunów, ani grzmotów. Cieszyłam się, że chociaż to przestało być problemem. Była to jak dotąd jedyna pozytywna rzecz tego wieczoru.
Z tego, co zrozumiałam z wymiany zdań Casimira i szefa straży, atak, który miał miejsce tego wieczoru (i wciąż trwał!) został przewidziany, ale ten pierwszy nie raczył poinformować o tym swoich podwładnych, tym samym narażając ich na straty. Regarte tłumaczył się tym, że ponoć intruzi należeli do jakiegoś klanu, który nie parał się zabijaniem, więc nie istniało większe ryzyko śmierci któregokolwiek ze strażników. Ponoć zaplanował wszystko tak, aby nikomu nic się nie stało, a on mógł sprawdzić jakieś swoje teorie. Chwilę przed atakiem rozkazał usunąć ponad połowę magicznych barier i ograniczyć zaklęcia nałożone na mury, a także drzwi, aby nawet mniej doświadczeni czarodzieje dali sobie z nimi radę. Oczywiście nie powiedział nikomu, dlaczego postanowił osłabić obronę, jednak jego słowo miało na tyle silny wydźwięk, że nikt nie odważył się zadawać zbędnych pytań. Rozkazał przy okazji garstce najzdolniejszych wampirów, aby byli czujniejsi niż zwykle i kiedy tylko zaczął się atak, posłał po nich z rozkazami. Swoimi zmysłami mieli przeszukać każdy zakątek budynku, a następnie donosić Najwyższemu Radcy, gdzie znajdowali się intruzi. Nie wolno im było przy tym pod żadnym pozorem działać na własną rękę, gdyż pojmanie obcych przypadało w obowiązku strażnikom. Z powodu stłumienia zaklęć, nie mogli działać tak szybko jak zwykle, a to z kolej dało czas Casimirowi Regarte, aby określić intencję włamywaczy.
Pozostawała jeszcze kwestia moja i reszty. Wychodziło na to, że mag o tym także pomyślał i powziął odpowiednie kroki, aby nic nam nie groziło. Symbole na nadgarstkach, którymi „obdarowano" nas pierwszego dnia pobytu w Radzie, nie tylko pozwalały przyjezdnym na dostawanie się do konkretnych pomieszczeń, ale również zatrzymywanie w nich gości w razie takiej potrzeby. Zander, Misurie i Vincent, jako że i tak nie mieli prawa spacerować sami po obiekcie, zostali zamknięci we własnych sypialniach. Vanessa, jak dowiedziałam się na samym początku, trafiła w ciężkim stanie do jakiejś kobiety posługującej się magią leczniczą, a Will... on z kolei, przebywał wtedy poza pokojem, w sali treningowej. Casimir kazał mu tam zostać do zakończenia sprawy. Pewnie gdyby nie odsunięto go od spraw Rady, chłopak wraz ze strażnikami patrolowałby aktualnie korytarze lub biegał z wyciągniętą różdżką po podziemiach. Jakoś nadal nie pasował mi do niego taki obraz. Za bardzo utkwił mi w pamięci jako naburmuszony, milczący uczeń Cennerowe'a, który każdego poza Dafne, traktował niczym nieznośne drobinki kurzu zatruwające jego prywatne powietrze.
Co do mnie, wciąż nie miałam pojęcia, czemu zostałam przyprowadzona do audytorium, gdzie zbierała się straż. Najwyższy Radca nie wyjaśnił tego ani mi, ani Vashowi, którego swoją drogą chyba raczej mało to interesowało dopóki siedziałam cicho i nie przeszkadzałam mu prawić morałów szefowi. Moja obecność zaskakująco szybko została zapomniana. Tylko małpa bez przerwy wlepiała we mnie paciorkowate ślepia, jakby ją zaklęto. Siedziała na jednym ze stołów, a choć na początku pomyślałam, że była naprawdę urocza z tymi swoimi malutkimi oczkami i długim, zakręconym ogonkiem, z biegiem czasu coraz bardziej miałam ochotę wstać, aby zepchnąć ją z blatu.
– No to? Czego szuka klan Listrea Aria? – zapytał w końcu Vash, krzyżując ręce na piersi. Mrużył oczy, jakby raziło go światło.
Oglądałam akurat swój nadgarstek i mieniący się na fioletowo symbol Rady (dopasował się do odcienia kamienia księżycowego umocowanego w sygnecie), ale kiedy padło to kluczowe pytanie, uniosłam nieco głowę. Część mnie, która zawsze chciała wiedzieć jak najwięcej, a ostatnimi czasy nie była przez nikogo dokarmiana, zrobiła się nagle niezwykle zainteresowana. Ciężko było stwierdzić, czy moje zachowanie zaliczało się do podsłuchiwania, ale chyba raczej nie, skoro Najwyższy Radca sam przyprowadził mnie do pomieszczenia, a później kazał w nim zostać. W sumie zostałam wręcz zmuszona, aby podsłuchiwać. Wróć! Jakie podsłuchiwać? Biernie uczestniczyć w rozmowie, która mnie nie dotyczyła.
Regarte wyprostował się, a na jego twarzy pojawił się cień zadowolenia. Jakby cały ten czas czekał, aż nareszcie Vash skupi się dokładnie na tej kwestii.
– Dokładnie tego samego, co Dovacane – oznajmił, z wdziękiem podnosząc się z krzesła. Spojrzał przelotnie w moim kierunku, a ponieważ patrzyłam prosto na niego, nasze oczy się spotkały. Choć trwało to niespełna sekundę, miałam wrażenie, że upewniał się, czy słuchałam uważnie. – Księgi Augustusa Blaise'a.
Na początku nikt nic nie mówił, wszyscy analizowali słowa Najwyższego Rady, który zrobił pauzę i ze splecionymi dłońmi, czekał na jakieś reakcje. Dopiero po kilkunastu, trwających zdecydowanie zbyt długo, sekundach, wśród strażników pojawiło się poruszenie.
Vash uciszył zebranych gestem dłoni.
– Skąd niby klany miałyby wiedzieć, że księga jest akurat tutaj, w naszej placówce? – uniósł sceptycznie brwi.
– Szpiedzy są wszędzie, przyjacielu. To jedna z tych profesji, do której nigdy nie zabraknie chętnych.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Nie, to niemożliwe. W ciągu ostatnich lat księga zmieniała swoje położenie jakieś dwadzieścia razy – upierał się nadal. – Sam, jeszcze zanim przeniesiono mnie do Wielkiej Brytanii, brałem udział w jej eskorcie do siedziby w Hiszpanii. To było niespełna cztery lata temu, a z tego co mi wiadomo, księga miała być przerzucana na terenach obu Ameryk jeszcze dobre osiem.
Casimir Regarte pstryknął palcami, a Atheris poderwał się i zaraz do niego podszedł. Mężczyzna przejechał dłonią po jego czarnym niczym noc łbie. Zwierzę w odpowiedzi zaczęło machać z zadowoleniem masywnym ogonem.
– Uczestniczyłeś w transporcie falsyfikatu – powiedział spokojnie długowłosy. – Oryginalna księga nie opuściła Anglii od wielu dziesięcioleci. Była tutaj odkąd podjęto decyzję o przeniesieniu głównej siedziby Rady z Waszyngtonu do Wielkiej Brytanii. Dla bezpieczeństwa zdecydowano się jednak stworzyć kilkanaście kopii, aby Wyznawcy Starego Księżyca nie znaleźli pierwowzoru.
Szef straży wyglądał, jakby ktoś uderzył go z całej siły pięścią w brzuch. Osobiście nigdy nie słyszałam o żadnej księdze Augustusa Blaise'a, ale widocznie musiała być naprawdę istotna skoro stworzono wiele kopii i z eskortą wożono je po świecie, udając, że miały ogromną wartość. Jeśli nawet ochroniarzom nie mówiono, że transportują fałszywki, musiała wiele znaczyć dla magicznego świata. Wolałam nawet nie myśleć, czemu prawdziwe miejsce przechowywania księgi objęto aż taką tajemnicą.
Vash nabrał powietrza do płuc i wypuścił je ze świstem.
– To co teraz będzie? – spytał po prostu. Informacja, że nie ufano mu na tyle, aby powierzyć mu sekrety Rady bardzo go zabolała, ale nie zamierzał pokazać tego przed innymi strażnikami (dostrzegałam, jak wodził wzrokiem po ich twarzach, rytmicznie zaciskając i luzując pięści). Mimo zawodu, przyjął maskę profesjonalizmu. – Jak widać, klany już wiedzą, gdzie jest oryginał.
– Dlatego ostatni tydzień poświęciłem na zaplanowanie przerzutu – oznajmił Regarte, przygotowany i na to pytanie. W końcu zrozumiałam, czemu mężczyzna tak rzadko pojawiał się w towarzystwie, a jego pantera szwendała się sama po korytarzach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. On kontrolował wszystko i wszystkich już od dłuższego czasu! – Jeszcze tej nocy księga poleci do siedziby w Turcji. Za kilka dni trafi natomiast do siedziby w Indii. Wraz z Radą ustaliliśmy, że dopóki sprawa nie ucichnie lub nie poznamy dokładnych planów obydwu klanów, księga nie zagrzeje stałego miejsca w konkretnym kraju.
Gdy mówił, zauważyłam, że kilku strażników wymieniało między sobą ciche uwagi. Niektórzy spoglądali na jasnowłosego ze zdziwieniem, u innych na twarzach malowało się natomiast coś, czego do końca nie potrafiłam określić. Zamilkli jednak od razu, kiedy Regarte zakończył swój wywód i skupił na nich swoją uwagę.
– Myślę, że na tym możemy zakończyć to zebranie. – Skinął głową, a ochroniarze odwzajemnili ten gest z przesadną wręcz gorliwością. Patrząc na nich wszystkich, równocześnie zgiętych w pół i ustawionych w idealnych odstępach, mimowolnie pomyślałam o pannie Magelli. Kobieta pewnie padłaby z zachwytu, gdyby miała przed sobą tylu kłaniających się jej w pas mężczyzn.
– Panie, co w takim razie mamy teraz robić? – ośmielił się odezwać jeden ze strażników. Był młody, zakładałam, że nie miał więcej niż dwudziestu pięciu lat. Kiedy wysunął się przed szereg, jego twarz znalazła się w obrębie blasku ognia z kominka, dostrzegłam, że w okolicy prawej skroni jego skóra miała wyraźnie inną strukturę. Ciemna, stara blizna, ciągnąca się przez całą długość policzka i zakręcająca w kąciku ust, nieco utrudniała mu mówienie.
– Idźcie szukać intruzów. – Najwyższy Radca splótł dłonie za plecami. – Kiedy już wszyscy zostaną złapani, przyprowadźcie ich do sali osądu. Radcy się nimi zajmą.
Pięć minut później w sali włącznie ze mną pozostały tylko trzy osoby. Trzy i pół jeśli liczyć czarną panterę, która siedząc na środku pomieszczenia, postanowiła zająć się swoją nocną toaletą i zawzięcie lizała przednią łapę.
– Możesz już wstać, Americo – postanowił Najwyższy Radca, wymieniając spojrzenie z Vashem, który zamykał właśnie drzwi za ostatnim wychodzącym strażnikiem. Tupot stóp cichł i już po chwili, jedynym słyszalnym dźwiękiem były ciche pomruki zadowolenia Atherisa. Zwierze zdawało się dużo spokojniejsze, gdy w pobliżu nie przebywały inne Gemini.
Podniosłam się z krzesła, próbując nie zdradzać, jak bardzo sprzeciwiały się temu moje mięśnie. Zdrętwiałe stopy zaczęły niemiłosiernie swędzieć, a ramiona boleć od trzymania ich ciągle w jednej i tej samej pozycji. Pomimo to, posłusznie podeszłam do Casimira i zadarłam lekko głowę. Zastanawiałam się, co myśleć o mężczyźnie, po tym, co przed chwilą usłyszałam. Z jednej strony wydawał się niezwykle inteligenty skoro przewidział atak z tak dużym wyprzedzeniem, z drugiej jednak, nikomu o nim nie powiedział, a mogłoby to oszczędzić straży wiele stresu
Wyjrzałam przez ramię blondyna i zerknęłam na nadchodzącego Fighetona. Było mi go szkoda, nawet jeśli opadł stres związany z atakiem, musiał czuć się paskudnie.
– Chyba wypadłeś przekonująco, przyjacielu. – Mag, który idealnie odczytał moją skonsternowaną minę, uśmiechnął się. Odwrócił się i wyciągnął dłoń, a Vash, ku mojemu szczeremu zdziwieniu, uścisnął ją z rozbawieniem. – Patrzy na ciebie, jak na zbitego kundla.
Szef straży oparł dłoń na biodrze, posyłając mi łagodny, szczery uśmiech. Po jego wcześniejszym, przybitym humorze nie pozostał choćby ślad. Jego rysy wygładziły się, a zamglone oczy, na powrót odzyskały żywy, cytrynowy kolor. Nawet mięśnie przestały się napinać, jakby ktoś wypuścił z nich nadmiar powietrza.
Zgłupiałam.
– Jak tylko upewnię się, że z Ayanne wszystko w porządku, każę przygotować księgę do transportu – powiedział Figheton, zwracając się do Najwyższego Radcy. Nie patrzył na niego jak wcześniej, jakimś cudem uleciała z niego cała złość. – Wykonam też parę telefonów. Jeśli twoje przypuszczenia się sprawdzą, strażnicy w Turcji będą mieli ciężki tydzień.
– Bardziej martwiłbym się o siedzibę w Indiach. Zanim klany dowiedzą się o przenosinach, może minąć kilka dni.
– Im również wyślę ostrzeżenie. Myślę, że wiadomości od ciebie i tak by wystarczyły, ale kto wie, co tym z Dovacane strzeli do głowy, kiedy dowiedzą się, że pokrzyżowaliśmy ich plany zdobycia księgi.
Ogień w kominku zaczął dogasać, a błagające o pomoc, ostatnie ogniki podskakiwały chaotycznie, szukając choćby kawałka drewna, na którym mogłyby jeszcze zatańczyć. Syczały, rozpaczliwie starając się zwrócić na siebie uwagę, ale było jasne, że ich czas dobiegał końca. Bez nich, w pomieszczeniu przestało być przytulnie. Zrobiło się w nim przytłaczająco ciemno.
Zacisnęłam usta, nic nie rozumiejąc. Zaczynało mnie to wszystko wkurzać. Nie dość, że bolało mnie całe ciało, a głowa pulsowała od natłoku myśli, to jeszcze Regarte rozmawiał z Vash'em Fighetonem, jak gdyby w ogóle mnie obok nich nie było. Na chwilę zapomniałam, jak bardzo denerwowałam się w jego obecności. Co jak co, ale skoro już kazał mi zostawić Leona i uczestniczyć w naradzie strażników to mógł się chociaż wysilić na jakieś wyjaśnienia. Nie oczekiwałam przecież, aby zdradzał mi wszystkie tajne plany Rady.
Chociaż, biorąc pod uwagę, że nie mówił praktycznie o niczym nawet swoim pracownikom to czego ja od niego właściwie wymagałam?
– Zanim się tym zajmiesz, przekaż proszę Lucanowi, aby udostępnił mi dostęp do podziemnych oranżerii – poprosił mężczyzna, gdy Vash zbierał się do odejścia. – Gdy to zrobisz, skontaktuj się też, jeśli możesz, z Sorenem, aby reszta naszych gości mogła znów swobodnie poruszać się po placówce. Willowi zapewne znudziły się już ćwiczenia w sali treningowej.
– A co z...? – Vash przerwał, po czym sugestywnie wskazał na mnie ruchem głowy.
– America pójdzie razem ze mną. Muszę jej coś pokazać, ponieważ...
– Czy mogę wiedzieć, co się dzieję? – nie wytrzymałam. Doprawdy, powoli zaczynałam czuć się jak niepotrzebna nikomu rzecz, którą ktoś wziął do zabawy, ale szybko mu się znudziła. Jeszcze chwila, a tupnęłabym z irytacją nogą. Tak tylko podniosłam głos, na co pantera przestała ślinić swoją grubą łapę i wyszczerzyła kły.
– ... zapewne zaraz zacznie zadawać pytania – dokończył Regarte, wzdychając. – Tak, Americo, za jakieś pięć minut wszystkiego się dowiesz.
Poczerwieniałam z zakłopotania, a łagodny, subtelny głos mężczyzny, natychmiast powstrzymał mnie przed głośnym stwierdzeniem, że czekałam prawie czterdzieści minut, podczas których on spokojnie gawędził sobie ze strażnikami i traktował mnie jak powietrze. Znów to zrobił, znów nic nie robiąc, sprawił, że przerażała mnie perspektywa spojrzenia mu w oczy, czy chociażby powiedzenia dwóch zdań. Czemu dałam radę pokonać Doriana, a paraliżowało mnie za każdym razem, kiedy Najwyższy Radca zwracał się do mnie takim tonem?!
Zaczynałam mieć dosyć jego opanowania, było gorsze, aniżeli jakiekolwiek krzyki, czy złość. Mógł czasami okazywać jakieś głębsze emocje, abym umiała przynajmniej określić, co chodziło mu po głowie. Jak do tej pory nie mogłam powiedzieć o nim nic, poza tym, że był świetnym szermierzem, a jego pantera mnie nienawidziła, bo ośmielałam się w ogóle odzywać do jej pana. Stresowało mnie to.
Zauważyłam, że chyba każdy facet, jakiego do tej pory poznałam i spędziłam z nim więcej niż godzinę, zdołał mnie czymś do siebie zrazić. No, może nie licząc Joela i Aacha. Ciekawe, jak by zareagowali, gdybym im o tym powiedziała. Pewnie byliby dumni, że przebili nawet Casimira Regarte, od dwóch lat XVII Najwyższego Radcę, przedstawiciela magicznej społeczności i kogoś tam jeszcze... Powinnam zapytać mężczyznę, czy oprócz tatuaży na ręce, robili też jakieś magiczne medale.
Czarodzieje rozmawiali jeszcze kilka minut, a ja stałam obok w milczeniu, wpatrując się w swoje tenisówki. Już się nie odzywałam, choć każda komórka mojego ciała wołała, abym wzięła się w garść i zachowywała się jak dawna America, która nie bała się nawet konfrontacji z Seriną i wprost mówiła, to co myślała. Ależ czasami brakowało mi tej mojej buntowniczej połowy!
– Americo – odezwał się Najwyższy Radca, więc wyprężyłam się jak struna, udając, że tylko czekałam, aż znów coś do mnie powie – możemy już iść.
Przytaknęłam, a kiedy wskazał na drzwi, którymi wcześniej dostaliśmy się do sali, dyskretnie przełknęłam ślinę.
Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania ;) Jak zawsze zresztą <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro