Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 14 cz.2

*Notka na dole :) *

Od ostatniego spotkania z Radcami minął tydzień. Po Willu i Misurie, która wedle swoich oczekiwań, jako druga trafiła pod różdżkę Casimira Regarte i naprawdę została wezwana na przesłuchanie, pojawił się dziwny... przestój. Mimo początkowego pośpiechu i dążenia do jak najszybszego zakończenia sprawy z Dorianem, po przepytaniu zielonowłosej nikt nie wspominał więcej choćby słowem o kolejnych wezwaniach, czy instrukcjach, jak powinniśmy postępować. Tak długi okres bez wieści nikogo nie napawał entuzjazmem. Co prawda dostaliśmy wolną rękę i bez przeszkód mogliśmy poruszać się po siedzibie Rady, aczkolwiek widmo sprawy stale krążyło nad naszymi głowami niczym ciemne chmury. Kwestią czasu było, kiedy w końcu zacznie się burza, a pioruny uderzą ze zdwojoną siłą w najmniej oczekiwanym momencie.

Pracownicy Rady pokazywali się dosyć rzadko, nie licząc kilku epizodów z przechadzającą się po korytarzach panterą Najwyższego Radcy, nie trafiłam na żadnego z nich, a już tym bardziej na samego właściciela Gemini. Mimo iż spacerowałam praktycznie codziennie, szukając coraz to nowych rozrywek (i niby przypadkiem zawsze zahaczając o salę treningową), z dnia na dzień Rada wydawała mi się coraz to bardziej opustoszała. Jakkolwiek na początku zwracałam uwagę na każdy szczegół, poczynając od wizerunków z obrazów, na rodzaju drewna, z którego stworzono karnisze kończąc, po tygodniu skupiałam się jedynie na tym, co zjem na obiad lub, gdzie zabiorę Leona wieczorem na przechadzkę. Z oczywistych przyczyn musiałam zapomnieć, co mi wyznał, w przeciwnym wypadku nie zniosłabym ciągłego obrażania się i milczenia przy ochroniarzu. Nieco gorzej sprawy miały się natomiast z Zanderem, bo chłopak wciąż uparcie trzymał się wersji, iż nie mógł mi powiedzieć prawdy w sprawach związanych z Kaylą. Z tego powodu od tygodnia oboje pościliśmy jeśli chodziło o jakiekolwiek kontakty cielesne, o przytulaniu się, czy pocałunkach nie wspominając. Było mi przykro i czułam się z tego powodu paskudnie, brakowało mi wampira.

Moim ulubionym miejscem stała się biblioteka, w której spędzałam sporo wolnego czasu. Pożyczyłam z niej książki, a jednak i tak zdarzało mi się przychodzić do niej z Leonem, aby przesiadywać wśród niezliczonych lektur i studiować ich zawartość. Ostatecznie nie miałam głowy do przeczytania zabranych pozycji, a zgodnie z ustaleniami musiałam je oddać po trzech dniach. Wyszło na to, że nikomu nie zrobiło to większej różnicy, bo biblioteka nigdy nie była zamykana. Za każdym razem, gdy proponowałam, Custon chętnie przychodził ze mną do pomieszczenia, a kiedy ja brałam się za oglądanie księgozbiorów, wybierał sobie książkę, siadał w kącie i czytał, dając mi czas na „zabawę". Dostawałam wolną rękę, obecność strażnika skutecznie upewniała bibliotekarkę, że przebywałam pod opieką i może niczego nie planowałam zniszczyć.

Poczytałam parę artykułów i niestety, Serina miała racje jeśli chodziło o związki między rasowe. Może i czasami takim parom się udawało (wspomniano głównie o relacjach, gdzie z jednej strony znajdowali się ludzie), ale w większości przypadków zawsze krył się jakiś haczyk. Czasami chodziło po prostu o kontakty cielesne, czasami o pieniądze, czasami o inne korzyści materialne lub osobiste. W związku z wieloma przejawami dyskryminacji i jawną nienawiścią przedstawicieli poszczególnych gatunków, rzadko kiedy w grę wchodziła miłość. Tylko syreny nie miały podobnych problemów, ale w końcu one żyły pod wodą.

Miałam nadzieję, że mimo wszystko przypadek mnie i Zandera wyłamywał się ze schematu, a liczby, które w odnalezionych przeze mnie książkach pojawiały się nad wyraz często, kłamały albo pochodziły z niesprawdzonych źródeł. Na naszą korzyść działał fakt, że mieliśmy wspólną przeszłość, a w naszych czasach nie istniały żadne wykresy ani „udowodnione naukowo" przypadki nieudanych związków między rasowych.

Drugim i trzecim miejscem z kolei, w których pojawiałam się zazwyczaj po posiłkach były ogrody, a także wspomniana wcześniej sala treningowa. Kwiaty rosnące na zewnątrz budynku zapierały dech w piersiach, aczkolwiek wciąż mimowolnie ciągnęło mnie do podniebnego toru, który z jednej strony miałam w zasięgu ręki, a z drugiej oddzielał mnie od niego pewien uparty strażnik. Tylko w tej kwestii Leon stale był tak samo nieustępliwy, a jego odpowiedź brzmiała tak samo. Nie wolno mi było nawet myśleć o treningu na wysokości, a co dopiero przymierzać się do wspinaczki. Pozwolił mi już nawet rano biegać, bylebym tylko nie zadręczała go ciągle o to samo i jakoś odreagowywała nadmiar energii. Bez przerwy wymyślałam nowe argumenty, aby tylko go przekonać – bezskutecznie. Osiągnęłam tylko tyle, że pozwolił mi przyjść na jego własny trening.

Nie zamierzałam zmarnować takiej szansy.

Melodia płynąca ze stojącego nieopodal fortepianu, koiła zmysły. Czarny, majestatyczny instrument zajmował centralną część pomieszczenia, a górna, połyskująca nakrywa była niczym uniesione skrzydło pokazujące, aby obecni w sali nie tracili przedmiotu z oczu. Odbijając w swojej kruczej, niezmąconej tafli zarys żyrandola, pokazywał, iż tylko on była w stanie oczarowywać nie tylko czystym dźwiękiem, ale i wyglądem. Nie kryła się w tym nawet kropla fałszu. Poruszające się samoistnie klawisze, wręcz zachęcały, aby zająć miejsce na czarnej niczym trumna ławie i zastępując wiatr, musnąć je własnymi palcami – poczuć emocje, jakie przekazywał każdy tembr, zatopić się w otaczającej fortepian czerni, spod której, niczym kiełkujące kwiaty, wydostawały się nieśpiesznie barwne dźwięki.

Mężczyzna nie miał wątpliwości. Żaden przedmiot, który posiadał w sobie tyle widocznego mroku, nie działał na nikogo tak kojąco. Bijąca od przedmiotu elegancja przynosiła spokój, a osobne dźwięki układające się w spójną, smutną melodię same wyciskały łzy z oczu, gdy ktoś jej słuchał. Nie przyznałby się do tego, lecz zazdrościł instrumentowi tego, w jak intensywny sposób oddziaływał na odbiorców. Z opanowaniem godnym dżentelmena, odziany w czarny, dopasowany frak, przekazywał słuchaczom fragment swej duszy, pozwalając, aby na nowo odkrywali, co kryło się w zamykanych przez nich sercach. Na pierwszy rzut oka potężny i ponury, kiedy oddawał się w posiadanie pianisty, roztaczał wokół siebie niesamowicie jasne światło. Mężczyzna wiedział, że choćby starał się przez całe życie, sam nigdy nie dorówna fortepianowi. Jego dusza była w zbyt opłakanym stanie, aby znów komukolwiek oddać jej część.

Mało kto znał go od tej strony, ale uwielbiał muzykę, zwłaszcza tragiczną, na swój przygnębiający sposób, odzwierciedlającą jego życie. Jak każdy pasjonat, znajdował przyjemność w łagodnych utworach, ale mimo wszystko jego serce drżało dopiero, kiedy muzyka stawała się agresywna i nieposkromiona, gdy wzrok nie nadążał za tańczącymi na klawiaturze palcami, a ciało pianisty poruszało się jakby w konwulsjach, łącząc bezbronny umysł z instrumentem. Sam niestety nie znał się na graniu, a obecność obcej osoby w pokoju tylko by go rozpraszała, toteż musiało mu wystarczyć to, co tworzył za pomocą magii.

Ogień palący się w kominku stopniowo malał. Wpatrując się w dogorywające, pomarańczowe płomienie układające się w ognisty spektakl, odpalił już trzeciego z kolei papierosa. Zastanawiał się, kiedy tak właściwie zaczął znów palić. Gardził tym nałogiem, a mimo to, od jakiegoś czasu nie potrafił mu się oprzeć. Gdyby był wampirem nie musiałby się nawet obawiać o swoje płuca, czy choroby, a tak stale musiał walczyć ze swoimi pracownikami, aby ci przestali mu przypominać, że będzie miał problemy z powodu częstego palenia. Miał ich gdzieś, miał gdzieś choroby i to, że robił ze swojego gabinetu istną komorę gazową, w której powoli brakowało tlenu. Dopóki palił, nie okazywał kłębiących się w nim emocji.

Pogrążony w swoich myślach, nie dostrzegał kobiety, która od kilkunastu minut przyglądała się swojemu pracodawcy, nie mogąc odważyć się, aby przekroczyć próg drzwi. W życiu nie widziała tak poruszającego widoku – przystojnego, wciąż młodego mężczyzny, który z dopalającym się papierosem w dłoni, siedział w fotelu przysłuchując się dźwiękom fortepianu. Zamknięte oczy, kryjące morski błękit, powodowały, że stał się bezbronny. Jego ciało rozluźniło się, a zazwyczaj nie wyrażająca żadnych wyraźnych emocji twarz, złagodniała. W zapamiętaniu oddawał się koncertowi, jakby melodia nie była tylko zlepkiem pojedynczych dźwięków, a zajmującą historią, którą jedynie on rozumiał i chciał zapamiętać każdy szczegół.

– Czy znasz ten utwór, Ethel? – odezwał się, kiedy melodia się skończyła, a w salonie zapanowała cisza. Kobieta drgnęła, bo nie sądziła, że mężczyzna wiedział, o jej obecności. Widocznie się pomyliła.

– Nie, panie Gonyard. – przyznała szczerze, choć melodia wydawała jej się znajoma. Przemogła się i weszła do pomieszczenia, po czym stanęła naprzeciwko maga. Dopiero wtedy ten otworzył oczy, aby się jej przyjrzeć. Jego tęczówki przybrały granatowy, mętny kolor. Nie uwolnił się jeszcze z sideł, w które dobrowolnie dał się chwycić muzyce.

– To Etiuda op. 10 nr 12. – odparł odległym głosem, ostatni raz biorąc do ust papierosa. Dostrzegł, że jego gość trzymał w dłoni białą kopertę. – Skomponował ją polski kompozytor i pianista Fryderyk Chopin, po tym jak dowiedział się o upadku powstania listopadowego. Z tego powodu nazywa się ją często Rewolucyjną.

Nachylił się, aby ugasić niedopałek w stojącej nieopodal na stoliku popielniczce. Wróciwszy do poprzedniej pozycji, płynnie przesunął palcem wzdłuż powierzchni podłokietnika, myśląc nad czymś. Kobieta nie odzywała się, choć w duchu zapamiętała nazwę popularnego utworu, aby później go odsłuchać i zobaczyć, co dokładnie poruszyło w nim jej szefa.

– Polska, zawsze fascynowała mnie jako kraj... – mag uniósł na nią wzrok. – Wydarzyło się tam tyle krwawych wojen, a jednak zawsze znajdowały się waleczne osoby, które cierpiały, bo z różnych powodów nie mogły brać w nich udziału. Rozumiesz? Ludzie, którzy wyjeżdżali nie cieszyli się, bo mogli ratować własną skórę, tylko żałowali, że nie mieli okazji ratować ojczyzny. Tak właśnie było w przypadku Chopina, który w czasie powstania znajdował się akurat w Paryżu i był załamany, że nie mógł brać w nim udziału. Wiesz, co później powiedział? „To wszystko wywołało we mnie wiele bólu. Kto mógł to przewidzieć!"

Mężczyzna zaśmiał się, ale wcale nie tak, jakby bawiły go ostatnie wypowiedziane słowa. Raczej, jak gdyby w tym krótkim śmiechu kryła się skrywana zazdrość.

– Pan także chce wziąć udział w wojnie. – Ethel nareszcie zrozumiała, jak duże znaczenie miała dla jej pracodawcy dźwięcząca jeszcze przed chwilą muzyka. – Robi pan wszystko, aby być częścią tego, co się dzieje, choć wie, że nie musi... że nie powinien...

Gonyard uśmiechnął się beznamiętnie, po czym wyciągnął dłoń. Kobieta w pierwszej chwili sądziła, że oczekiwał jej ręki, ale zreflektowała się, kiedy wskazał trzymaną przez nią kopertę. Posłusznie mu ją wręczyła.

– Nie jestem podobny do Chopina. – stwierdził mężczyzna bez emocji, wyciągając kartkę pełną nazwisk i dat, którą Ethel jeszcze godzinę temu skrupulatnie uzupełniała zdobytymi informacjami. – Ja nie będę pytać, kto mógł przewidzieć, że coś się wydarzy. O wszystkim dowiem się jako pierwszy.

Najbliższa z dat miała minąć za pięć dni.

Dopiero po kolejnych dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że trzecią osobą, którą planowano przesłuchać, była Vanessa. Czternastolatka przyjęła to z niezwykłym wręcz spokojem i nie dopytywała, kiedy dokładnie zostanie wezwana. Jeszcze kilkanaście dni wcześniej pomyślałabym, że dzięki swoim talentom po prostu potrafiła to przewidzieć, ale od jakiegoś czasu wieszczka nie zachowywała się tak jak zwykle. Rzadziej z nami rozmawiała i nie wspominała nikomu o treści swoich wizji, które miała statystycznie co drugi/trzeci dzień. Otwierała się wtedy tylko przed Eylą, która do tej pory zdążyła całkowicie zaakceptować niekontrolowane umiejętności swojej podopiecznej i się z nią zaprzyjaźnić. Z nami, a przede wszystkim ze mną, komunikowała się za to coraz mniej.

Nie miałam nawet czasu zastanawiać się nad jej zmiennym zachowaniem, bo to ja miałam być następna w kolejce. Leon poinformował mnie o tym, gdy szliśmy razem do sali treningowej, abym mogła zobaczyć jego ćwiczenia.

– Będą mnie wypytywać o pobyt w Cennerowe'ie, Doriana i święto Luny? – pytałam po raz dziesiąty, choć było to dla mnie raczej oczywiste. Znałam odpowiedź, a jednak miałam wrażenie, że poczuję się lepiej, kiedy ktoś ją potwierdzi. – Nie mam nic do ukrycia, więc przesłuchanie pójdzie jak z płatka, prawda? Radcy tylko zanotują to co powiem i zaraz będę mogła wyjść...

Leon położył mi dłoń na głowie i uniósł sugestywnie brwi, pokazując, abym się uciszyła. Biorąc pod uwagę, że nie minęło nawet pięć minut, odkąd przekazał mi wiadomość, a ja zarzuciłam do milionem banalnych pytań, miał mnie chyba dosyć.

– Uspokój się panikaro, bo zacznę żałować, że ci o tym powiedziałem. – odezwał się, zabierając rękę. Przeniósł ją na klamkę drzwi prowadzących do sali. – Myślałem, że wiedząc wcześniej będziesz bardziej rozluźniona, ale widzę, że jest wręcz odwrotnie.

Wbiłam w niego wzrok.

– Wiem, odkąd do dyrektorki mojej szkoły przyszedł list od Najwyższego Radcy, a jednak wcale nie czuję się ani trochę przygotowana, aby rozmawiać z nim oko w oko. Nie wiem, jak się wtedy zachowam.

– Więc może warto sprawdzić to wcześniej.

Pchnął drzwi. W tym samym momencie do moich uszu doszedł dziwny dźwięk, a ciało automatycznie spięło się, gdy zrozumiałam, iż taki odgłos wydawały ścierające się ze sobą miecze. Zanim jednak wróciły wspomnienia Leanice, nadchodzący obraz krwawej bitwy, zastąpił realny widok dwóch walczących na szpady szermierzy. Odrętwienie minęło, kiedy przed oczami mignęły mi białe stroje i specjalne maski zakrywające twarze. To był tylko czyiś trening, bezpieczny pojedynek.

Tyle że później moją uwagę zwrócił długi kucyk jednego z mężczyzn.

– To Casimir Regarte?! – pomimo szoku udało mi się nie podnieść zbytnio głosu. Nie miałam wątpliwości, w Radzie tylko dwudziestoparolatek mógł się poszczycić tak długimi włosami (przynajmniej z osób, które miałam „przyjemność" poznać). Strażnik Misurie niby wspominał, że Najwyższy Radca ćwiczył szermierkę, ale nie spodziewałam się, że zobaczę to na własne oczy.

– We własnej osobie. – Leon był rozbawiony moją miną. Kretyn pewnie to zaplanował, aby w obawie przed spotkaniem maga, odechciało mi się przychodzić więcej do sali treningowej. Niedoczekanie!

– Zrobiłeś to specjalnie. – warknęłam z wyrzutem, pomimo starań nie mogąc oderwać oczu od walczących. Oboje wydawali się być profesjonalistami; ich szpady obijały się o siebie jakby przyciągał je do siebie silny magnes, a towarzyszący temu dźwięk rozchodził się po ogromnej hali z prędkością i siłą spadającego meteorytu. Żaden szermierz ani nie wygrywał, ani nie przegrywał, ale nie oznaczało to, że się nie starali. Nie, do zwykłego towarzyskiego pojedynku było temu daleko. To nie były podchody, przeciwnicy zamiast od siebie odskakiwać, nacierali do przodu, nie czekając na atak drugiej strony.

Leon nie był tak jak ja poruszony spektaklem. Bez słowa rozpiął bluzę i ją zdjął. Pod spodem miał szarą, oddychającą koszulkę do ćwiczeń.

– Przyznaj się. Wiedziałeś, że tu będą. – nie dawałam za wygraną, biorąc od niego bluzę. Przewiązałam ją sobie na biodrach, abym nie musiała jej cały czas trzymać podczas jego ćwiczeń.

– Jasne, że zrobiłem to umyślnie. – strażnik pokręcił głową, aby się rozgrzać. Następnie przeszedł do rozciągania ciała. – Pan Regarte często trenuje właśnie o tej porze. Zazwyczaj przychodzę wtedy później, ale w ten sposób będę miał przynajmniej pewność, że nie wpadnie ci coś głupiego do głowy, kiedy będę na górze. Nie ośmielisz się nic zrobić, dopóki Najwyższy Radca jest w pobliżu.

Zacisnęłam dłonie w pięści, a przy okazji chyba również zazgrzytałam zębami. Czyli jednak... zaplanował to.

– Nie cierpię cię.

– Jakbyś nic nie planowała to by ci to tak nie przeszkadzało.

– Jakbyś mi ufał to byś tak nie kombinował.

– Przecież to ty ciągle kombinujesz. – uśmiechnął się, pokazując zęby i zagarnął włosy do tyłu. – Bądź grzeczna i po prostu patrz skoro tak bardzo ci na tym zależało. Ewentualnie pogadaj z Ayanne jeśli zacznie ci się nudzić.

– Aya...? – otworzyłam usta, ale mężczyzna dłużej mnie nie słuchał. Skończył się rozciągać, po czym ruszył do biegu, pozostawiając mnie na pastwę losu z Casimirem Regarte walczącym niespełna kilkanaście metrów dalej. Myślałam, że normalnie pobiegnę za ochroniarzem, aby go ukatrupić.

Szarowłosy powiedział coś o Ayanne, a jedyna osoba o tym imieniu kojarzyła mi się ze wspomnianą jakiś czas temu przez Willa Ayanne Figheton. Pamiętałam, że mówił coś o szefowej do spraw kooperacji międzygatunkowych, wózku inwalidzkim i poważnym stadium ciąży. Tylko co dokładnie kobieta w takim stanie miałaby robić w sali treningowej?

Ciekawość zwyciężyła. Odpuściłam na sekundę Leonowi i powiodłam spojrzeniem na boki, szukając kogoś oprócz niego lub szermierzy. I rzeczywiście, w jednym z kątów ujrzałam nierzucający się w oczy czarny wózek, a na nim równie niepozornie wyglądającą, ciemnowłosą kobietę. Była ustawiona w stronę walczących, ale nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Ze słuchawkami w uszach, wyszywała jakiś misterny wzór na niebieskim kawałku materiału, a na kolanach miała malutkie pudełeczko wypełnione kolorowymi nitkami. Większe nie zmieściłoby się na nich z powodu ciążowego brzucha.

Wampirzyca tak bardzo nie pasowała do otoczenia i wyróżniała się na jego tle, iż zdziwiłam się, jakim cudem nie zauważyłam jej od razu po wejściu do pomieszczenia. Chociaż w pobliżu Najwyższego Radcy przegapiłabym pewnie nawet ogolonego na łyso, skaczącego na pogo i grającego jednocześnie na trąbce Vincenta. To nie byłoby normalne nawet jak na niego, a jednak i tak zapewne bardziej skupiałabym się na dzierżącym szpadę magu niż na nastolatku.

Zostawiłam rozmyślania o kobiecie, Vincencie na pogo i Najwyższym Radcy i zadarłam głowę. Leon, który właśnie skończył truchtać, sprawnie wchodził po drabinkach na wyższe szczeble, aby dostać się na podniebną trasę. Ciekawe, czy to również zrobił mi na złość skoro wiedział, jak bardzo kusiła mnie perspektywa treningów na wysokościach. Czekałam tylko, aż się odwróci i pośle mi kpiący uśmiech pokazujący, że miałam rację.

Nie zrobił tego. Zajęty wspinaczką, nie zwracał uwagi na to co działo się poniżej. Sprawnie pokonywał kolejne poziomy, aż znalazł się na samej górze i stanął przed wyborem trasy. Z tego co zdążyłam się zorientować już wcześniej, było kilka dłuższych, a także kilka krótszych przejść. Prowadziły do nich różne platformy, do których dostępu broniły panele sprawdzające doświadczenie ćwiczącego. W zależności od stopnia magicznych lub wampirzych umiejętności otwierało się za ich pomocą konkretne przegrody. Środek ostrożności w razie gdyby młodzi, zbyt porywiści adepci próbowali zbytnio przechwalać się swoją zręcznością.

Leon wybrał trzecią trasę, jedną z tych bardziej skomplikowanych, która przestawała przypominać kształtem park linowy, a raczej coś na kształt podniebnej, wojskowej trasy, jakie widywałam czasami w filmach o agentach specjalnych. Nie szczędzono na niej lin, pionowych, śliskich ścian, wiszących luzem siatek, ani chyboczących się przy każdym ruchu desek. Dodatkowo, aby doświadczonym strażnikom nie było zbyt łatwo, postarano się o magiczne czujniki, które w odpowiednich momentach aktywowały się, serwując wprost w trenujących bez zabezpieczeń śmiałków ogniste pociski lub strzały paraliżujących wiązek energii. Te uniemożliwiały pracę mięśni, a w najgorszych przypadkach utrudniały nawet oddychanie, co w konsekwencji mogło spowodować dekoncentrację, upadek z ogromnej wysokości i śmierć na miejscu. Ponoć były to i tak jedne z łagodniejszych „dodatkowych utrudnień".

Rada nie patyczkowała się ze swoimi pracownikami... Mój ochroniarz jak widać także, bo nie szczędził soczystych słów, aby skrupulatnie opisać mi, jaką krzywdę mogłabym sobie wyrządzić, gdybym przypadkiem znalazła się na którejkolwiek z wiszących nad ziemią balustrad. Już sama nie wiedziałam, co było prawdą, a co kłamstwem.

Mężczyzna pokonał kilka pierwszych przeszkód z niebywałą łatwością. Jak dotąd tylko raz miałam sposobność widzieć go w akcji, więc nie ukrywałam, jego sprawność fizyczna wprawiła mnie w zdumienie. Jasne, oczekiwałam, że będzie dobry, ale nie że aż tak. Czarodzieje, którzy posiadali silne magiczne umiejętności, zazwyczaj właśnie na nich skupiali uwagę i zapominali o innych aspektach swojego ciała. Custon zdawał się przeczyć tej regule. Śledząc jego ruchy, miałam wrażenie, jakby urodził się ponad ziemią i to właśnie tam czuł się najlepiej. Napinanie mięśni do granic możliwości, kiedy chwytał za szorstkie liny, nie sprawiało mu trudności, czy bólu, a plujące w niego, latające tuż nad głową kule ognia zdawał się ignorować. Jego ciało lekceważyło niebezpieczeństwo, wyginając się pod każdym możliwym kątem, kiedy pociski znajdowały się zbyt blisko. W niektórych momentach nie miał prawa ich zobaczyć, więc albo działał instynktownie, albo pamiętał układ magicznych dział. Po jego zadowolonej minie, która praktycznie ociekała kpiną względem prostoty przeszkód, wniosek nasuwał się sam. Nie było wątpliwości, mężczyzna znał tor przeszkód, a choć ten zawsze nieco się zmieniał, nie robił tego na tyle, aby zdezorientować strażnika. Jeszcze zanim ten docierał do kolejnych barier, obmyślał plan, jakie ścieżki obrać, aby pokonać je sprawnie i bez uszczerbku na zdrowiu. Brakowało mi tylko, żeby wykonał raz na kilka kroków jakiś elegancki piruet lub przewrót.

Nie wziął ze sobą żadnych przyrządów, ani uprzęży bezpieczeństwa. W głębi duszy liczyłam, że jego pewność siebie nie wynikała z czystej chęci popisów i naprawdę wiedział, co robić. Za każdym razem, gdy jego noga niby przypadkiem osuwała się z wąskich desek, przeszywał mnie dreszcz. Wstrzymywałam oddech i wyobrażałam sobie łoskot, z jakim jego ciało upada na ziemię, tuż pod moimi stopami. Niezbyt przyjemne uczucie.

Przeszłam nieco w bok i rozłożyłam na ziemi bluzę ochroniarza, aby na niej usiąść. Jak dotąd szermierzy chyba mnie nie zauważyli, a nawet jeśli, ich pojedynek nieprzerwanie trwał, stał się wręcz jeszcze zacieklejszy (tylko oni umieli powiedzieć, na jakich zasadach opierała się ich walka). Ayanne Figheton z pasją oddawała się swoim haftom, więc mogłam bez przeszkód oglądać spektakl Leona. O dziwo nie przeszkadzała mi już nawet aż tak strasznie obecność Najwyższego Radcy. Dopóki i on i ja patrzyliśmy w zupełnie innych kierunkach, mogłam udawać, że go tam wcale nie było.

Po około dwudziestu minutach wzmożonych ćwiczeń i pokonywaniu kolejnych platform, szarowłosy dotarł nareszcie do miejsca, gdzie kończyła się ognista strefa. Cieszyłam się tylko chwilę, bo zaraz po niej rozpoczynała się strefa powietrzna. Wiatr odbijał się od przeciwległych ścian, osiągając zaskakujące szybkości i porywając po drodze drobinki kurzu. Porywiste podmuchy rzucały linami na boki z taką siłą, że z początku mężczyźnie ciężko było je w ogóle chwycić i unieruchomić, stojąc na podeście. Jego szare włosy uniosły się, aby zaraz później oblepić mu całą twarz i utrudnić widok. Custon jednak się nie zraził i ruszył do przodu.

Pokręciłam głową. Szyja dawała mi się nieźle we znaki, więc co kilku minut próbowałam ją masować, aby pozbyć się uciążliwego mrowienia. Może nie nudziłam się siedząc w sali, jednak mój organizm nienawidził takiej bezczynności.

Kręcąc się na bluzie strażnika, starałam się określić, ile czasu zajmie mu pokonanie dalszej części trasy. Był już z pewnością gdzieś w połowie, ale musiałam pamiętać, że każda kolejna przeszkoda miała większy stopień trudności. Wypadało nastawiać się więc na następne pół godziny, jak nie więcej.

Wydęłam wargi. Zastanawiałam się, jak poradziłabym sobie na wietrznej trasie, biorąc pod uwagę moją przeszłość. Pewnie nie miałoby to większego znaczenia, ale przynajmniej podświadomie czułabym się dużo pewniej niż w przypadku ognistej części. Powietrzu ufałam, choć tak jak pozostałe żywioły, nieraz dążyło do zabicia mnie.

Leon przechodził akurat po linie, kiedy moją uwagę zwróciła kotłująca się w miejscu kula wiatru, niespełna pięć metrów od niego. Mężczyzna skupiał się na utrzymaniu równowagi, toteż sam jej nie widział. Mi za to wydała się dziwnie nie pasować do pozostałych, wietrznych pułapek. Wyróżniała się na tle ścian, a powietrze, które się się w niej znajdowało, przybrało zielono-niebieski odcień. Zupełnie jak...

Zamrugałam i poderwałam się na równe nogi, kiedy kula poruszyła się, a spod spodu wyrosły jej niekształtne, krzywe łapy. U góry natomiast pojawiły się długie uszy wraz z pociągłym, otworzonym pyskiem. Na końcu zmaterializował się ogon, który poruszał się na boki, gdy zwierzę obracało się bez pośpiechu w moją stronę. Sylf unosił się w powietrzu, dostojnie wpatrując się we mnie z odległości kilkudziesięciu metrów. Oblałam się zimnym potem, a moje serce zabiło dziesięć razy mocniej. A może wręcz przeciwnie, zatrzymało się? Nie wiedziałam.

– Jak zawsze świetnie sobie radzi.

Podtrzymywałam się plecami o ścianę, więc gdy usłyszałam obok siebie głos, nieomal ześlizgnęłam się znów do pozycji siedzącej. Bez namysłu obejrzałam się na Ayanne Figheton, która trzymała głowę w górze i kierowała wzrok na Leona. Zaciskała w dłoniach niedokończony haft i pudełeczko z nitkami.

Tknięta złymi przeczuciami, znów zadarłam głowę. Przez długie sekundy rozglądałam się na boki, ale nie ulegało wątpliwości, że Sylfa już nie było. Zniknął równie prędko, jak się pojawił.

No to tak :) Po pierwsze, na górze macie Etiudę op. 10 nr 12, której słuchał nasz tajemniczy pan Gonyard. Miała być inna muzyka, ale jak zaczęłam jej słuchać, a później czytałam w jakich okolicznościach powstała... po prostu musiała być właśnie ona!

Po drugie: zachęcam jak zawsze do komentowania i gwiazdkowania. Będzie mi bardzo milutko <3

Po trzecie i najważniejsze: ten rozdział rozpoczyna mini maratonik, który będzie składał się jeszcze z bonusu (niby świątecznego, ale sami zobaczycie) podzielonego na dwie części. Wiem, że bardzo się cieszycie, ja również. Fragmenty pojawią się w odstępie około 30 minut, żebyście mieli czas spokojnie wszystko przeczytać, wyrazić w komentarzach swoje opinie itp.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro