Rozdział 11 cz.2
*przeczytać później informację na dole, proszę*
Moje usta otworzyły się samoczynnie, gdy z zaciemnionego, dusznego klubu wyszliśmy na świeże, orzeźwiające powietrze. Zmiana atmosfery była jak najbardziej satysfakcjonująca, moje ciało przyjęło ją z wyraźną ulgą i nieopisaną wręcz rozkoszą. Wzrok znów mógł nacieszyć się promieniami słońca wyzierającymi sponad budynków, uszy odpocząć od hałasu, a płuca pobierać normalne, nieprzesycone podejrzanymi substancjami powietrze. Przebywanie w jednym z lepszych klubów w mieście nijak nie dorównywało emocjom, jakie towarzyszyły mi, po jego opuszczeniu. Od kilku tygodni, zamiast imprezowania wolałam ciszę i spokój.
Zalała mnie fala intensywnego światła, więc przymrużyłam oczy, reagując głośnym westchnięciem. Zmiana miejsca, a raczej kraju, była wyjątkowo odczuwalna, nie tylko ze względu na rażące słońce. Po otworzeniu drzwi klubu, jak na zawołanie, diametralnie obniżyła się temperatura. Spowodowało to wystąpienie u mnie gęsiej skórki, a także, w przypadku Misurie, cichego szczękania zębów i syczenia, gdy chłód niespodziewanie wdarł się za jej koszulkę, smagając ją po plecach i wzmagając dreszcze. W przeciwieństwie do o wiele odpowiedniej odzianych ochroniarzy, my, czyli młodsza część grupy, byliśmy w typowych na nasze czasy strojach, na które składały się najzwyklejsze na świecie bluzki, a także dżinsy. Wyjątkowo nawet Vanessa zamiast typowego dla niej palta lub staroświeckich ubrań wybrała nierzucający się w oczy komplet adekwatny do jej młodego wieku. Po jej zmartwionej minie wnioskowałam, że żałowała swojej decyzji. Z żalem wpatrywała się w ciepłą bluzę zarzuconą na ramiona Shane'a.
Choć każdy orientował się, gdzie znajdowała się siedziba Rady, żadne z nas nie wpadło wcześniej na pomysł, aby zapytać, gdzie konkretnie mieliśmy się przenieść, ani czy powinniśmy się na to jakoś odpowiednio przygotować. Strażnicy nie wykazali inicjatywy, aby ostrzec nas przed chłodnym klimatem. co w obecnym czasie, a dokładnie porze roku wydawało się wręcz niemożliwe. Nadchodziły wakacje, więc analogicznie powinno się robić coraz cieplej, a nie zimniej.
– Dać ci koszulę? – zapytał Zander, zaciskając dłoń na moim ramieniu. Zapomniałam, że wampiry mniej odczuwały chłód niż magowie.
– Jeśli nie zrobi ci to różnicy, pożycz ją raczej Vanessie. – pokręciłam głową, zajęta wpatrywaniem się w okoliczne budynki. Zimno było uciążliwe, aczkolwiek skoro i tak mieliśmy niedługo wsiąść do samochodów, mogłam wytrzymać.
Licavoli zrobił to o co prosiłam i już po chwili, wdzięczna czternastolatka zapinała ostatnie guziki koszuli. Zbyt długie rękawy pochłaniały jej dłonie, dzięki czemu zwinęła ich końce i trzymała w zaciśniętych pięściach, magazynując ciepło. Momentalnie temperatura jej ciała podwyższyła się, ponieważ kiedy przestała pocierać ramiona, szczerze podziękowała chłopakowi za podarunek.
– Myślałam, że kiedy pisali w internecie o niskich temperaturach w Anglii to trochę przesadzali. – szczękająca zębami Misurie przylgnęła do mojego ramienia, szukając choć odrobiny ciepła. Na nic jej się to zdało. Było mi w końcu tak samo zimno jak jej. – Jest czerwiec, na zewnątrz powinno być przynajmniej... bo ja wiem... znośnie?
– Normalnie jest inaczej. – przyznał Leon, chwytając za suwak bluzy i opuszczając go w dół. Nawet się nie wzdrygnął, kiedy zawiał mocniejszy wiatr, a jego włosy uniosły się, odsłaniając kark. – Temperatury o tej porze roku wahają się gdzieś pomiędzy sześćdziesięcioma pięcioma, a siedemdziesięcioma pięcioma stopniami fahrenheita. My trafiliśmy akurat na chłodniejszy tydzień, ponieważ mamy przynajmniej kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt stopni mniej.
Zamierzał zdjąć wierzchnią warstwę ubrań, aby, jak przypuszczałam, dać ją którejś z nas, ale nie był wystarczająco szybki. Uprzedził go Vincent, który odczytując zamiary ochroniarza, ekspresowo zrzucił z siebie koszulę i mierząc strażnika wzrokiem samca alfa, mówiącym, że powinien trzymać się z daleka, energicznym krokiem podszedł do mojej przyjaciółki. Zanim zielonowłosa zdążyła zareagować, uniósł jej rękę i bez słowa wsunął ją w rękaw ubrania.
– Żebyś się przypadkiem nie przeziębiła. – stwierdził wymijająco, unikając pytającego spojrzenia nastolatki. – Jeszcze staniemy przed Najwyższym Radcą, a ty zaczniesz kichać... czy coś.
Zaśmiałam się z rozbawieniem na widok jego wydętych ust, a Misurie, chyba nie zdając sobie sprawy z ukrytych intencji wampira, zatopiła się w materiale i odetchnęła z ulgą. W tym czasie Leon podał mi swoją bluzę, a że nie przyjmował odmowy, zdecydowałam się ją przyjąć. Tym sposobem żadna z nas (włącznie z Vanessą) nie musiała dłużej cierpieć z powodu niskich temperatur i w spokoju mogłyśmy obejrzeć miasto.
Guildford, a przynajmniej ta część, w której się znaleźliśmy, wyglądała naprawdę przeuroczo. Jak wyjaśniła Meggan (odezwała się kilka razy), przejście umieszczono dosyć daleko od centrum, toteż mieliśmy szansę obejrzeć kilka rzadziej odwiedzanych, a jednak wciąż cieszących się sporą popularnością uliczek. Przez większość czasu poruszaliśmy się deptakiem, a mijane domy, sklepiki i klimatyczne knajpki rzucały cienie na ulicę, a także latarnie. Każdy budynek na swój sposób zdawał się inny, nie tylko ze względu na układ architektoniczny, ale również specyfikę. Jednolite, ciemne dachy były dwu, lub czterospadowe w zależności od kąta nachylenia i położenia budynków. Ściany w większości były natomiast białe, pomarańczowe lub brązowe, co kojarzyło mi się z okresem jesiennym i spadającymi wtedy z drzew liśćmi. W sumie, jakby nie patrzeć temperatura do nich pasowała. Czułam się, jakbyśmy trafili do Anglii pod koniec jesieni lub na początek wiosny.
Ludzie, których mijaliśmy niczym się od nas nie różnili, a jednak już z daleka słyszałam brytyjski akcent i to, jak mocno podkreślali niektóre litery. Musiałam przyznać, że mnie – kogoś, kto zawsze zaciągał słowa i mówił bez zwracania uwagi na składnie – pieczołowitość z jaką wypowiadali się tutejsi, bawiła i fascynowała zarazem. Ten rodzaj mówienia kojarzył mi się z czymś wyjątkowo wytwornym.
Język pomógł mi odróżniać rodowitych Brytyjczyków od turystów. Tych drugich było zdecydowanie mniej, pewnie większość decydując się na przyjazd do Wielkiej Brytanii wolała zwiedzać słynny Londyn lub jego obrzeża. Szkoda, ponieważ miasta takie jak Guildford również miały się czym pochwalić, a ich ulice, niczym nie ustępowały od Londyńskich, obleganych przez turystów tras. Mniej znane, nie kończyły przynajmniej pod grubą warstwą śmieci, czy innych pozostałości po przyjezdnych. Choć gdzieniegdzie dało się wypatrzeć sterty odpadków, ginęły one na tle barwnych tabliczek i przykuwających oko girland zawieszonych pomiędzy budynkami. Częste deszcze też pomagały, bo skutecznie dawały sobie radę z przynajmniej połową nieczystości. Reszta niestety leżała tam, gdzie zostawili je mieszkańcy lub turyści.
W Guildford panowała w ciepła, miła atmosfera, a na ulicach przyjemny spokój. Żałowałam, że tak szybko musieliśmy je opuścić, ale tuż za miastem czekały na nas trzy różne auta, którymi mieliśmy się dostać do siedziby Rady. Meggan i tak bardzo się śpieszyła, a myśl, że byliśmy już spóźnieni tylko dodawała jej animuszu. Wręcz wepchnęła nas do poszczególnych samochodów, decydując, jak powinniśmy siedzieć. Naprędce ustaliła, iż Vincent, Misurie i Vanessa pojadą z jednym z jej kompanów z tyłu, a ja, Zander, Shane i drugi mężczyzna w środkowym, najlepiej zabezpieczonym samochodzie. Sama natomiast, wraz z Leonem, a także Willem zajęła trzecie, najmniejsze auto mające objąć prowadzenie. Mój ochroniarz miał jej w czasie podróży zrelacjonować dokładnie, co stało się po drodze do klubu. Dlaczego mógł być przy tym obecny wyłącznie Will? Tylko ona, Leon i Rada raczyli to wiedzieć.
Droga trwała około godziny. W tym czasie Zander rozmawiał z Shane'm, a ja zajęłam się oglądaniem widoków, które rozciągały się za oknem. Z tego co się orientowałam, południowa część Anglii należała raczej do nizinnych krain. Przecinały ją pasma wzgórz, aczkolwiek na tyle niskie, że bez przeszkód mogłam oglądać oddalone o kilka kilometrów łąki, czy pastwiska. Lasów mijaliśmy mało, niekiedy pojedyncze skupiska drzew wyłaniały się na horyzoncie, ale to tyle, jeśli chodziło o florę. Tylko w okolicach Guildford rosło więcej krzewów i drzew, później moim oczom ukazała się panorama płaskich terenów, w tym zielonej soczystej trawy poprzecinanej drobnymi, kwitnącymi akurat kwiatkami.
Gdybym mogła, robiłabym zdjęcia, aby później pokazać je na przykład rodzicom lub Debbie. Dziewczyna marzyła, aby w przyszłości polecieć do Anglii na jakąś dłuższą wycieczkę i sprawdzić, jaki widok rozpościerał się na samej górze London Eye. Niestety, towarzysz Meggan stwierdził, że nawet nie zbliżymy się do Londynu, a robienie zdjęć odpadało przez moją własną głupotę. Okazało się, że telefon, który do tej pory nieodpowiedzialnie trzymałam przy sobie, w kieszeni spodni, został wystawiony na działanie magii emitującej z przejścia z klubu. Bateria zaczęła wariować i co raz pokazywała inne liczby, a sam telefon, kiedy próbowałam go uruchomić, samoczynnie postanowił się zrestartować i wyłączyć.
Po około trzydziestu minutach samo oglądanie widoków zaczęło mnie nużyć, a cicha muzyczka lecąca w samochodzie odkąd ruszyliśmy, usypiać. W milczeniu przysłuchiwałam się rozmowom mężczyzn i zastanawiałam się, jak droga mijała reszcie. Gdyby nie obecność znajomego Meggan to może nawet bym się przespała. Ramię Zandera, który siedział obok mnie, na środku, wydawało się wyjątkowo kuszące. Nie uśmiechało mi się jednak kłaść na nim głowy, dopóki tamten gość przyglądał mi się w lusterku z wyrazem twarzy, jakby podejrzewał, że zacznę wyrywać klamki od drzwi, albo gryźć obicie jego fotela. Nie przedstawił się, ani nic. Po prostu siedział z przodu i bacznie nam się przyglądał. Nie rozmawiał nawet z kierowcą, wychudzonym starszym jegomościu o nieco zakrzywionym nosie i pokrytych fioletowymi żyłkami dłoniach.
Po minięciu kolejnych dwudziestu pięciu minut, kiedy zaczynałam się poważnie nudzić, nareszcie zaczęliśmy się zbliżać do celu naszej podróży. Samochód zauważalnie zwolnił, a mężczyzna z przodu przyłożył dłoń do ucha, szepcząc cicho do zegarka umieszczonego na dłoni. Shane wyprostował się i wyjrzał przez okno, a ja poprawiłam się na fotelu. Pas nagle stał się niewygodny i cisnął mnie w brzuch, więc wsunęłam pod niego rękę. Im bliżej byliśmy siedziby Rady tym w moim umyśle kołatało się coraz więcej myśli oscylujących pomiędzy nadchodzącym spotkaniem z Casimirem Regarte, a diametralnymi zmianami, jakie niechybnie miały po nim nadejść. Nie przygotowałam się do stanięcia oko w oko z Najwyższym Radcą, nie czułam się na to ani trochę gotowa. Podarowano mi tyle czasu na oswojenie się z sytuacją, a jednak miałam wrażeniem, jakby pozbawiono mnie ubrań, a później dodatkowo języka. Eleganckie rzeczy, które zamierzałam założyć czekały w walizkach pozostawionych w domu Zandera, a przemowa przygotowana właśnie na tą ważną chwilę, wyparowała mi z głowy dobre kilkanaście godzin wcześniej. Jeśli ktokolwiek narzekał kiedykolwiek, że musiał improwizować podczas występu lub rozmowy, powinien spróbować wejść w moją skórę. To dopiero miała być improwizacja!
Idąc za przykładem Shane'a, wychyliłam się, aby zobaczyć zbliżający się mur. Główna siedziba Rady nigdy nie była ukryta przed ludźmi, toteż nie dostawało się do niej poprzez ukryte bramy, czy przejścia. Nie oznaczało to jednak, że nie zapewniono dostatecznej ochrony, a zwykły obywatel, czy mieszkaniec pobliskiego miasteczka mógł sobie ot tak wejść na teren posiadłości. O nie, było wręcz dokładnie odwrotnie. Już dobre sześć mil przed głównym budynkiem pojawiła się pierwsza bariera uniemożliwiająca przedostanie się do środka nieautoryzowanym osobnikom. Ciągnęła się w każdą stronę i posiadała tylko jeden wjazd na tyle duży, aby przejechał przezeń samochód. Inne „potencjalne przejścia" w postaci obniżeń terenu, bądź ubytków w murze skutecznie zabezpieczono. Ludzkie oko nie wyłapywało delikatnego blasku jaki rozchodził się wokół blokady. Wystarczyło delikatnie ją naruszyć, aby otrzymać w odpowiedzi serię magicznych ładunków, przy których dotknięcie elektrycznego ogrodzenia było niczym przyłożenie do skóry końcówki malutkiej igiełki. Recz jasna dotyczyło to głównie osób z premedytacją chcących przekroczyć mur. Zapytałam Shane'a jak sprawy się miały w przypadku nieumyślnych przejść i zwykłych ludzi. Ochroniarz wyjaśnił, że takie wypadki zdarzały się niezwykle rzadko, Rada mieściła się daleko od siedlisk ludzkich. Jeśli już jednak miały miejsce tego typu sytuacje, rzecz jasna ludzie na tym nie cierpieli. Gdy tylko rejestrowano ruch lub obce, niemagiczne jednostki, wysyłano strażników, którzy upominali intruzów, że weszli na teren prywatny. Jeśli to nie pomagało, z pomocą przychodziły odpowiednie zaklęcia. W końcu lokalizacja i w ogóle istnienie Rady była trzymana przed rasą ludzką w tajemnicy. Niewyjaśniona śmierć któregoś z jej przedstawicieli zwróciłaby niepożądaną uwagę.
Druga brama znajdowała się dużo bliżej, bowiem minęliśmy ją jakieś półtora mili od miejsca, do którego zmierzaliśmy. Tym razem mur był wyższy, a strażnicy gęściej rozmieszczeni. Przy samym wjeździe zatrzymało nas siedmiu rosłych mężczyzn i każde auto, pomimo widocznych w nich znajomych twarzy musiało przejść obowiązkową kontrolę. Sądziłam, że Meggan nie spodoba się, że traciliśmy czas, ale nie protestowała, kiedy czerwonowłosy mężczyzna kazał wszystkim opuścić pojazdy i ustawić się w rzędzie dużo dalej. Przynajmniej do przeskanowania zawartości samochodów użyli magii, bo inaczej przeszukanie wszystkich trzech zajęłoby wieki.
Zauważyłam, że dwóch z siedmiu mężczyzn skłoniło się nieznacznie, kiedy przechodziłam obok nich. Obróciłam się w ich stronę, aby sprawdzić, czy mi się przypadkiem nie zdawało, ale widocznie tak, ponieważ tamci kierowali spojrzenia zupełnie gdzie indziej.
– Możecie przejechać. – oznajmił strażnik o grubym, dudniącym głosie, który wyglądał na szefa pozostałej szóstki. Jego srogi wyraz twarzy i równie ostre rysy były przytłaczające. Zupełnie jakby był sceptycznie nastawiony do każdego, kogo przepuszczał za wewnętrzny mur. – Przekażę dalej, żeby was przepuścili.
– Poinformuj od razu Sorena, że już niedługo zjawimy się u Najwyższego Radcy. – Meggan przygładziła bok spódnicy, który pogiął się od długiego siedzenia w aucie. – Niech twoi ludzie przygotują się również na otwarcie przejścia dla Colemana i Crowlley'a. Dzwonili, że niedługo będą gotowi do przerzutu. Współrzędne te same.
Zajęliśmy z powrotem miejsca w samochodach i ruszyliśmy w dalszą, już ostatnią drogę. Dosłownie minuty dzieliły nas od siedziby Rady, z oddali wyłaniał się zarys ogromnego, potężnego budynku, a droga z asfaltowej, zmieniła się w żwirową. Moje serce zamarło na widok złowieszczych murów głównej siedziby Rady, a usta otworzyły się samoczynnie, gdy zaczęłam dostrzegać szczegóły. Choć czekał nas jeszcze jeden, główny mur, wydobyłam z siebie zachwycone westchnięcie.
Gdyby jakikolwiek budynek z Wielkiej Brytanii miał rywalizować z tym tutaj, poległby z kretesem i uciekł z podkulonym ogonem, przytłoczony okazałością posiadłości. Nie wiedziałam, czy pałac Buckingham, Pałac Westminsterski, czy, dajmy na to, Pałac Blenheim, bądź co bądź, największa arystokratyczna posiadłość w Anglii, miałyby odwagę stanąć z nim w szranki. Siedziba Rady była istnym architektonicznym demonem, nie było mowy o innym określeniu. W sumie, miała w sobie coś z Pałacu Westminsterskiego. Podobnie jak w jego przypadku, oszałamiała niezwykłą równowagą pomiędzy strukturami poziomą i pionową. Z tego co się zorientowałam, główną rolę odgrywały dwa style – neogotyk i klasycyzm. Budowlę wzniesiono na planie prostokąta (tak mi się przynajmniej wydawało z daleka, później upewniłam się, że miałam rację) i zastosowano kolumnady i kolumnowe portoryki ze zwieńczeniami w kształcie tympanonu, udekorowanego dodatkowo płaskorzeźbami. Pałac, bo jak inaczej to nazwać, był gigantyczny, a jednak niski, wydłużony na planie wspomnianego wcześniej prostokąta. Zdobiło go wiele łuków gotyckich, a także rozet, czyli okrągłych okien wypełnionych zapierającymi dech w piersiach witrażami, a także ornamentami.
Moje zainteresowanie wzrastało tym bardziej, że odkąd trafiłam do Cennerowe'a (mimo wszystko również niesamowitej budowli) zwracałam szczególną uwagę na ukształtowanie zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne budynków. Z ludzkiej szkoły znałam się nieco na specyficznym słownictwie i nie sprawiało mi problemów rozpoznawanie poszczególnych stylów, czy ozdobnych wykończeń. Nie miałam wątpliwości, że widząc siedzibę Rady z bliska, każdy zapalony miłośnik starej architektury popłakałby się wprost z zachwytu. Ciemne kolory, wieże sięgające kilku pięter wzwyż, czy fasady wspierane przez przypory, zwieńczone złotymi wierzchołkami sprawiały, iż sama byłam tego bliska. Zwłaszcza w momencie, kiedy dostrzegłam płaskorzeźby przedstawiające herby poszczególnych szkół dla magów i wampirów. Po lewej stronie widniał herb Cennerowe'a. Tak bliskie mojemu sercu trzy nachodzące na siebie róże, wydawały się niknąć na tle innych, o wiele ozdobniejszych tarcz. Mimo to, zauważyłam je praktycznie od razu.
Bardzo możliwe, że przez nadmiar emocji, które kumulowały się w moim umyśle od dobrej godziny, nie zarejestrowałam, kiedy dotarliśmy do trzeciego muru, a Shane zapowiedział, że na tym nasza droga samochodami się kończy. Wciąż z otwartymi ustami, bez przerwy mrugając, wydostałam się z auta i stanęłam obok równie przejętej Misurie.
– Cennerowe przy siedzibie Rady wygląda jak mały szczeniak z amputowaną łapką. – stwierdziła szeptem, obejmując się ramionami. W czasie drogi oddała Vincentowi koszulę, ponieważ znów miała na sobie tylko własną bluzkę. – Czy ty też czujesz się dziwnie przytłoczona?
– Mhm... – przygryzłam dolną wargę, jednym uchem słuchając co do mnie mówiła, a drugim wszystko wypuszczając. Musiałam wysoko zadzierać głowę, aby zobaczyć cokolwiek ponad murem. Zżerała mnie ciekawość, czy wewnątrz budynek wyglądał równie strojnie.
Choć groźnie wyglądający strażnik z wcześniej zapewniał, że tym razem obejdzie się bez kontroli, i tak kazano nam się ustawić w rzędzie. Wampirzyca o czarnych jak węgiel włosach związanych w ciasny, francuski warkocz, zaczęła przechodzić od jednej osoby do drugiej. Towarzyszył jej krępej budowy mag, który trzymał w dłoni jakieś kolorowe breloczki. Nie uśmiechał się, ani nie robił żadnych wyraźniejszych min, aczkolwiek nawet bez tego wydawał się dużo sympatyczniejszy od kobiety. Tamta miała na sobie podobny strój do Meggan, również ubrała się w komplet o ciemnych barwach. Jako nocna nie potrzebowała cieplejszych kurtek, czy płaszczy, więc stała przed nami jedynie w cienkiej, grafitowej marynarce sięgającej bioder i posiadającej rozszerzające się u dołu klapy. Po zamienieniu paru słów ze strażniczką Willa, zajęła się nami. Mówiła coś za każdym razem, gdy jej uwaga koncentrowała się na Zanderze, Willu, czy Vincencie, ale dopiero, kiedy dotarła do stojącej obok Misurie Vanessy zorientowałam się, co.
– Ręka. – poprosiła, a kiedy wieszczka bez pośpiechu spełniła jej polecenie, mag wyciągnął jeden z breloczków i wymruczał ciche zaklęcie. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, iż nie był to tak naprawdę żaden prawdziwy breloczek, a kawałek wygiętej blaszki, przypominający przypinkę z herbem.
Przedmiot podleciał w stronę czternastolatki, po czym zatrzymał się tuż nad jej nadgarstkiem. Tam opadł i zaczął mienić się błękitnym światłem, które następnie wpłynęło na kształt przedmiotu. Vanessa syknęła, kiedy blaszka stała się przeźroczysta i wniknęła w jej skórę, pozostawiając na niej coś w rodzaju jaskrawego zarysu tatuażu.
– To identyfikator i znak, że macie prawo poruszać się na terenie posiadłości Rady. – wyjaśnił konspiracyjnie Leon, kiedy niepewnie cofnęłam się w bok. – Bez tego symbolu nikt nie uwierzy, że wolno wam przebywać wśród murów budynku.
Przełknęłam ślinę, rozumiejąc, że nie uniknę „oznakowania" przez wampirzycę. Jakoś mimowolnie spięłam się w sobie. Nie chciałam tego, otrzymanie niezmywalnego symbolu w nieprzyjemny sposób kojarzyło mi się z odebraniem wolności i brakiem wolnej woli. Jakby Rada już przez tak mały gest pokazywała, iż byłam jej własnością. Należałam do społeczności, która wyznaczała zasady, prowadziła mnie ścieżkami, które były zgodne z jej upodobaniami, nie zwracając uwagi na to, czy w ogóle tego pragnęłam. Wysłali mnie do szkoły w ukrytym wymiarze – podjęli decyzję, która miała zaważyć na resztę życia mojego i wielu innych osób. A przecież, dopóki nie nadeszło przebudzenie mieli w głębokim poważaniu moje losy w Cennerowe'ie. Widzieli we mnie wyłącznie kolejną, zagubioną czarownicę, którą ktoś musiał „utemperować". Nienawidziłam ich za to, jak dużą władzę posiadali, a jednocześnie jak bardzo nie obchodziły ich uczucia nadnaturalnych. Najgorsze, że nie było nikogo, kto zdobyłby się na odwagę, aby się im postawić. W naszym świecie to oni stali najwyżej w hierarchii i tylko Najwyższy Radca mógł podważać ich często krzywdzące, niesprawiedliwe decyzję.
Odkąd ponad trzy miesiące temu otrzymałam list z, nie ukrywajmy tego, jawnym rozkazem, abym opuściła rodzinny dom i pojawiła się w ukrytym wymiarze, Rada była dla mnie tym, czym niektórzy politycy dla zwykłych ludzi. Z tego też powodu oznakowanie było dla mnie równoznaczne z przyznaniem magom i wampirom zasiadających w Radzie, w tej pięknej budowli znajdującej się tuż przede mną, że zgadzałam się z ich polityką i jak najbardziej się jej poddawałam. Było jednak zupełnie odwrotnie!
Kiedy nadeszła moja kolej, nie udawałam przesadnie odważnej i nie wycofałam się z hardym wyrazem twarzy, pokazując swój sprzeciw wobec robienia tatuażu. Zamiast tego pokornie, ale wciąż mimo wszystko niechętnie, wyciągnęłam dłoń. Nie czekałam, aż kobieta mnie o nią poprosi, wtedy czułabym się jeszcze gorzej. Wolałam wmawiać sobie, że miałam jakikolwiek wybór. Że to ja decydowałam, czy odsłonić nadgarstek, też nie.
I znów nikt się mną nie przejął. Nie zapytano, czy zgadzałam się na posiadanie symbolu Rady. Mag bez słowa wybrał białą blaszkę, która tak jak w przypadku pozostałych, z lekkim ukłuciem wniknęła pod moją skórę, pozostawiając na niej wyraźną bliznę. Oficjalnie poddałam się Najwyższemu Radcy...
- Symbol nie zniknie, dopóki ktoś upoważniony was go nie pozbawi. – usłyszałam głos kobiety, która kończyła właśnie „tatuować" Leona. – Pozwoli wam poruszać się po budynku Rady i zmianą koloru będzie sygnalizował, gdzie wolno, a gdzie pod żadnym pozorem nie macie prawa chodzić. Rozumiemy się?
Wszyscy niemrawo przytaknęliśmy.
– Wewnątrz zostaniecie poinformowani o zasadach panujących w siedzibie Rady. – dodała wampirzyca, splatając dłonie za plecami. Czułam się niczym na zbiórce w wojsku. – Jeśli złamiecie którąkolwiek z zasad zostaniecie ukarani. To już nie jest szkoła, w której mogliście robić, co wam się żywnie podobało, a nauczyciele przymykali oko na wasze wybryki. Tutaj panują reguły, które trzeba respektować bez względu na rasę, wiek, status, czy pochodzenie.
Mówiąc to ostatnie, przeniosła wzrok na mnie. Wcisnęłam głowę pomiędzy ramiona, wewnętrznie czując się tak, jakbym stała się niższa o kilkanaście centymetrów. Jej spojrzenie wyrażało... no właśnie, co? Pogardę? Protekcjonalizm? Kobieta ewidentnie doskonale wiedziała z kim miała do czynienia i wcale jej się to nie podobało. Nie patrzyła na mnie tak jak na innych. Kiedy obracała się w moją stronę, jej twarz tężała, a ciemne oczy spowijał chłód. Wzdrygnęłam się.
Wampirzyca jeszcze trochę sobie pogadała, po czym pozwoliła nam przekroczyć bramę. Przypominała wjazd do Cennerowe'a, tyle że większy i pozbawiony wzoru winorośli oplatających pręty. Otwierała się przy tym dużo wolniej, kiedy ją mijaliśmy, nie roztwarła się nawet do połowy. Opadła za to moja szczęka, kiedy nareszcie mogłam zobaczyć siedzibę Rady w pełnej okazałości. Z bliska wyglądała jeszcze potężniej niż z auta, czy zza murów. To był istny pałac dla władców. Prawie dorównywał temu, w którym mieszkałam w Królestwie Powietrza!
Za murem kryła się duża, otwarta przestrzeń. Centralną część stanowiła podłużna fontanna o planie prostokąta, na środku której umieszczono rzeźbę pięknej syreny o ciągnącym się pod wodę ogonie. Wyciągała dłonie na boki, jakby witała każdego potencjalnego gościa i zapraszała go do podejścia bliżej. Włosy wykute w kamieniu zasłaniały połowę jej wychudzonej twarzy, a usta wykrzywiały się w imitacji łagodnego uśmiechu. Był to dość surrealistyczny widok, ponieważ każdy dobrze znał naturę syren i wiedział, że tak naprawdę daleko im było do majestatycznych, mitologicznych istot, które czystym śpiewem zwodziły żeglarzy. Ba! Żeby chociaż wyglądały jak one. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak paskudne były to istoty. Wychudzone tak, iż powykrzywiane żebra malowały się na skórze, sprawiały wrażenie żywych kościotrupów. Ich oczy przyzwyczajone do wody i ciemności nigdy się nie zwężały, a czasami były wręcz idealnie białe. Ponadto syreny miały skrzela ciągnące się przez całą długość prowizorycznej szyi, jak również ogony podobne do pojedynczych macek meduzy, które nijak nie przypominały ogonów z płetwami rodem z bajek o syrenkach.
Odegnałam od siebie myśli o syrenach i rozglądałam się dalej. Definitywnie było na co popatrzeć. Gdzie okiem sięgnąć, natrafiało się na niskie rośliny, między innymi krzewy, a także zasadzone w równych odstępach kwiaty. Gdzieniegdzie ustawiono magiczne lampy, a pod nimi kamienne ławy, które chyba służyły raczej do dekoracji, niż odpoczynku. Wokół nikogo nie było, siedziba Rady nie wydawała się miejscem, gdzie ktokolwiek mógłby wyjść na zewnątrz, aby bez celu poszwendać się po ogrodach i zrelaksować się wśród szumu drzew. Te również rosły na terenie posiadłości, co prawda daleko od budynku i w dużych odstępach, ale jednak. Przynajmniej okolica nie wydawała się dzięki temu surowa i pusta.
Przeszliśmy obok syreniej fontanny, a następnie skierowaliśmy się do głównego wejścia. Ciężkie drzwi otworzyły się, a ja dostrzegłam, że tatuaż na nadgarstku zapłonął zielonym światłem. Ciekawe, co by się stało, gdybym chciała iść w jakieś zakazane miejsce?
Po przekroczeniu progu siedziby zrobiło się ciemniej. Zadrżałam i opatuliłam się szczelniej bluzą, której wciąż nie oddałam Leonowi ze względu na brak okazji. Korytarz, do którego trafiliśmy był szeroki na tyle, że zmieściłoby się w nim co najmniej ośmiu mężczyzn stojących ramię w ramię. Z powodu braku okien, a także i zapewne kaloryferów, panował lekki chłód, który w ostatecznym rozrachunku dało się jednak przeżyć. Z sufitu zwisały ozdobne żyrandole z małymi, przeźroczystymi kryształkami, a wzorzyste, ciemne ściany pełne były ogromnych obrazów i portretów. Wszystkie postacie oprawiono w ciężkie, drewniane ramy. Martwe oczy namalowane na płótnie, wodziły za nami spojrzeniami, kiedy całą grupą kierowaliśmy się w głąb posiadłości. Nikt z nas nie czuł się komfortowo, Vanessa trzymała się blisko Misurie, a ja, korzystając z faktu posiadania chłopaka, przylgnęłam do Zandera i nie zamierzałam go puścić nawet wtedy, gdy nastolatek starał się mnie od siebie odlepić. Mówił coś o tym, że powinnam zachować spokój, ale wcale go nie słuchałam. Skupiłam się na tajemniczej postaci, która ni stąd ni zowąd zastąpiła nam drogę.
– Nareszcie. – starszy mężczyzna o kompletnie siwych włosach, załamał ręce i spojrzał sugestywnie na dłoń, gdzie miał równie stary, przedpotopowy zegarek. Wydawał się zniecierpliwiony, nie mogłam odwrócić wzroku od pulsującej żyłki na jego szyi. – Już myślałem, że nie dotrzecie przed wieczorem.
– Przedstawiam wam Sorena. – Meggan uśmiechnęła się na widok czarodzieja, który machał na nas, abyśmy się pośpieszyli. W sumie, jakby nie patrzeć, kobieta praktycznie w ogóle się nie uśmiechała, to była prawdziwa rzadkość. – Od kilkudziesięciu lat służy pomocą każdemu Radcy, który w czasie jego życia obejmuje władzę. Jak możecie się domyślić, aktualnie jest zaufanym doradcą pana Casimira Regarte. To właśnie on nas do niego zaprowadzi.
Staruszek, pomimo bladej cery, wyszczerzył szeroko zęby, ujawniając tym samym brak dolnego przedtrzonowca. Nie przejmował się tym jednak, czym od razu zyskał moją sympatię. Oczywiście nie tym, że ignorował brak jednego z zębów, ale swoim przyjacielskim, ciepłym podejściem. Pod płachtą zdenerwowania i przypominania o braku czasu, wydawał się naprawdę porządnym magiem.
– Czy Najwyższy Radca już nas oczekuje? – zapytała Meggan zdejmując marynarkę. Pod nią miała równo włożoną w spódnicę bluzkę.
– A jakże, od ponad dwóch godzin jest gotowy, aby was przyjąć. – Soren pokiwał gwałtownie głową. – Niestety nie mógł czekać w głównej sali z powodu wielu obowiązków. Udajcie się tam, a ja oznajmię mu, że już przybyliście.
Nagle zza załomu korytarza wyszła kolejna osoba, tym razem kobieta o długich ciemnych włosach sięgających jej praktycznie do pasa. Musiała słyszeć wypowiedź siwowłosego mężczyzny, ponieważ podeszła i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Nie trzeba Sorenie. – oznajmiła. – On już wie. Czeka na nich.
Ufff.... Łapcie prawie 4500 słów... Nie wiem, jak wy, ale ja się zmęczyłam. Rozdział pełen opisów miejsc, których w życiu na oczy nie widziałam i musiałam naprawdę się natrudzić i przekopać internet, aby zawrzeć wszystko w jedną spójną całość. Przeczytaliście właśnie rozdział, którego bałam się najbardziej, moment przyjazdu do Rady, czyli kluczowy fragment dla całej książki. Długo wahałam się jak go napisać, gdzie umieścić siedzibę Rady i jak w ogóle opisać jej wygląd. Uciekałam od tego momentu jak tylko mogłam. Pewnie gdyby nie fakt, że wyznaczyłam sobie terminy publikowania rozdziałów nie zabrałabym się za to jeszcze przez długi, długi czas...
PS: Wiem, że są osoby, które nie przepadają za opisami (tak, pytam was o to na grupkach na facebooku :) ) i moje pytanie brzmi: "Czy tego typu opisy was drażnią? Ponieważ mam w zwyczaju tworzyć obszerne opisy, a nie chciałabym przez to tracić czytelników... :( "
PSS: Jak pewnie zauważyliście, posługuję się w tym rozdziale stopniami farenheita i milami zamiast kilometrami. Tak jest w Anglii, a że akcja się tam przeniosła, chciałam zachować odpowiednie wartości. Mam nadzieję, że nikomu nie utrudniło to czytania. Zawsze w końcu możecie sprawdzić, ile wynoszą dane wartości, może się czegoś nauczycie ;)
No i standardowo zapraszam do komentowania i gwiazdkowania :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro