Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XIII "Ciche dni i lód na przeprosiny" - część I

Tęskniłem za Jedem. Nie widziałem go od trzech dni, nawet nie rozmawialiśmy. Złość przeszła mi już następnego dnia, ale nie chciałem do niego dzwonić, bojąc się jego reakcji. W rezultacie nie kontaktowałem się z nim, a teraz - po tak długim nieodzywaniu się, zadzwonienie byłoby niezręczne. Co miałbym mu powiedzieć? Jak miałbym usprawiedliwić swoje tchórzostwo?

On też nie dzwonił. Tkwiliśmy w jakimś idiotycznym impasie.

Ból po stracie Edwarda był zbyt duży i świeży, bym mógł o nim zapomnieć. Nie miałem czym się zająć, by o nim nie myśleć. Nawet nauką. Mama zakazała mi chodzić do szkoły przez trzy dni, by sprawdzić czy się nie rozchoruję bardziej. Na szczęście nic mi nie było i wróciłem dzisiaj.

Przez ten czas zapomniałem jak w szkole było nudno, te same osoby, te same informacje i ciągłe powtarzanie wszystkiego.

Usłyszałem dzwonek kończący lekcję. Zebrałem wszystkie rzeczy bez pośpiechu, na następnej lekcji miałem próbę do tego cholernego przedstawienie i najchętniej spóźniłbym się. Po za tym, jaki sens miał pośpiech, skoro w domu nie czekał na mnie Edward?

Narzuciłem plecak na plecy, orientując się, ze zostałem sam z nauczycielką w sali. Pani Rhaefon, moja wychowawczyni i dziarska kobieta, chcąca rozwiązać wszystkie problemy ludzkości, rzucała mi ukradkowe spojrzenia, gdy przechodziłem do wyjścia. Nie mogłem udać, że ich nie dostrzegam.

- Pomóc w czymś pani? - spytałem, zatrzymując się.

- Nie, nie - powiedziała szybko, machając dłońmi.

Ruszyłem do wyjścia.

- Richard? Możemy porozmawiać, skoro masz czas? - poprosiła.

Zatrzymałem się i odwróciłem twarz w jej stronę.

- Oczywiście.

Kobieta przygryzła wargę, zastanawiając się nad czymś intensywnie.

- Czy ostatnio coś się stało? - spojrzała mi w oczy. - Może kłótnia w domu? Problemy sercowe?

Zaschło mi w ustach. Czy aż tak łatwo było odgadnąć moje emocje.

- Czemu pani pyta?

Pani Rhaefon wzruszyła ramionami, zanim odpowiedziała.

- Nauczyciele sygnalizowali mi, że opuściłeś się w nauce. I ta twoja nieobecność, i jeszcze wielki siniak na twarzy. Umiem rozpoznać kiedy dzieję się coś złego. - westchnęła i zrobiła nauczycielską minę. - Możesz być ze mną zupełnie szczery.

Zirytowałem się jej postawą. Czy to, że jej się wyspowiadam cokolwiek da? Nie.

Moja złość powiększała się równie gwałtownie, jak się pojawiła. Po paru sekundach byłem już wściekły, bez praktycznie żadnego powodu.

- Obiecuję zachować wszystko w tajemnicy - musiała wziąć moje milczenia za wahanie, nie złość.

Słowa wypadły ze mnie, zanim zdążyłem się zastanowić nad ich sensem:

- Moja siostra jest w ciąży, ale mnie obchodzi to bardziej niż ją. Śliwę mam od Ojca, który nie akceptuję mojej orientacji. Kot mojego chłopaka zjadł moją rybkę - Edwarda, który był, nie licząc Franka i Michael, moim najlepszym przyjacielem. Wywaliłem chłopaka z domu i strasznie teraz tego żałuję, ale bardziej nie mogę się otrząsnąć po śmierci Edwarda.

Dopiero, kiedy zamilkłem, zdałem sobie sprawę jak głupie było, to co powiedziałem. Złość opuściła mnie ze słowami, ustępując miejsca wstydowi.

Nauczycielka wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami, pewnie pierwszy raz ktoś się jej zwierzył. Zwykle nastolatki nie reagują na prośby o rozmowę. Pewnie myślała, że ja zrobię tak samo i zapytała tylko, bo musiała.

- Czyli... - zamilkła na parę sekund, a ja wręcz widziałem jak stara się mnie dopasować do jakieś przegródki ze szkolenia nauczycieli. - Martwisz się, bo twój ojciec nie akceptuje cię jako homoseksualistę?

Jej wyciąganie wniosków było przerażająco nietrafne. Zignorowałem to. Nie miałem ochoty brnąć dalej w rozmowę, więc wybrałem łatwiejsze wyjście.

- Dokładnie! - posłałem jej sztuczny uśmiech (na prawdziwy byłem w zbyt głębokiej żałobie.) - Nie mam pojęcia jak rozwiązać ten problem. Spada mi pani jak manna z nieba. - Moje słowa były wypełnione sarkazmem po brzegi.

- Mogę ci pomóc - jej usta rozciągnęły się w podobnie sztucznym uśmiechu. - Mam parę broszurek adresowanych do nastolatków z podobnymi problemami, jak twoje.

Wiedziałem, że dostrzegła mój sarkazm, ale wiedziałem też, że dla niej prościej jest udawać.

- Mogę już iść? - spytałem nieśmiało. Nie miałem ochoty przebywać w tym pomieszczeniu nawet minuty dłużej.

- Jasne, dam ci broszury na jakieś naszej lekcji.

Posłałem jej ostatni sztuczny uśmiech i wypadłem z sali. Przed drzwiami stała Michael, nie chodziła ze mną na rozszerzoną matmę, więc nie było jej na lekcji.

- Masz romans z panią Rhaefon? - spytała, szczerząc zęby w uśmiechu.

Od tragicznej śmierci Edwarda starała się mnie rozbawić na wszelkie sposoby.

- Nie mam - mruknąłem - chciała wiedzieć czemu mam skwaszony nos.

Michel westchnęła i przygryzła wargę.

- Idziemy na próbę? - zmieniła temat.

Jej strategia "nie rozmawiajmy o problemach, to może znikną", obowiązywała też ojca.

Skinąłem jej głową, rozpoczynając tym samym podróż do sali gimnastycznej.

Doszliśmy do niej po zaledwie paru minutach. Wyglądała jak zwykle czyli jak brzydka sala sportowa, z koszami do koszykówki. Przedstawienia i próby do nich zawsze się tu odbywały.

Salę wypełniały dekoracje i nastolatki radośnie ćwiczące swoje kwestie. Rola żaby miała tę jedną zaletę, że nie musiałem uczyć się dużo tekstu. Właściwie, moja rola polegała na mówieniu: "jestem żaba, re re, kum, kum, lubię żur."

Debiut życia, normalnie.

W międzyczasie do sali weszła nauczycielka plastyki i przewodnicząca klubu teatralnego w jednej osobie. Kobieta rozejrzała się po sali i stwierdziła z uśmiechem:

- Chyba wszyscy już są, możemy zaczynać.

Uczniowie kolejno wchodzili na "scenę" (dywan) i mówili swoje role. Grzecznie czekałem na swoją kolej, nie zdradzając myśli, w których panował bałagan.

Nie mogłem wyrzucić z nich Jeda i prawdę mówiąc tego nie chciałem. Nie mogłem przestać martwić się, że już nigdy go nie zobaczę, że obraził się na mnie za fatalne traktowanie i nigdy się do mnie nie odezwie. Równocześnie nie mogłem się zdobyć, by się z nim skontaktować.

- D! - usłyszałem Michael - Twoja kolej.

Zdałem sobie sprawę, że wszystkie oczy w pomieszczeniu są skierowane na mnie. Każdy uczeń czekał na moje "wielkie" wystąpienie.

Dałem im to, czego chcieli. Wyszedłem na dywan i powiedziałem mój cholerny tekst.

- Jestem żaba, re re, kum, kum, lubię żur - powiedziałem głośno z teatralnym zaśpiewem.

Opuściłem scenę jak najszybciej się dało, oglądając reakcji publiczności. Parę osób się śmiało. Michael zgromiła ich wzorkiem i weszła na moje miejsce. Rozpoczęła odgrywanie swojej roli - wiedźmy. Grała wspaniale, patrząc na nią mogłem uwierzyć, że jest starą kobietą parającą się magią.

Patrząc na nią, zdałem sobie też sprawę, że nie byłem stworzony do stania w blasku jupiterów. Nie byłem też stworzony do oglądania próby amatorskiego przedstawienia, więc wyszedłem z sali. Tak po prostu.

Na korytarzach nikogo nie było, lekcja już dawni się zaczęła i szkoła opustoszała. Dziesiątki wrzeszczących nastolatków umilkło jak za dotknięciem magicznej różdżki.

Tak mógłby wyglądać świat po apokalipsie zombie.

Przechodziłem dziesiątkami korytarzy, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Błądziłem w nich szmat czasu. Kiedy już straciłem nadzieję na odnalezienie, usłyszałem przedziwny dźwięk.

Odgadnięcie jego źródła zajęło mi parę minut, ale w końcu uświadomiłem sobie, że dźwięk płynie z mojego plecaka. Pośpiesznie wyjąłem dzwoniący telefon i bez patrzenia na wyświetlacz odebrałem.

- Hej - ze słuchawki popłynął, dobrze mi znany głęboki głos.

Na jego dźwięk mój brzuch wypełnił się motylami.

- Hej - odparłem, bo co innego mógłbym powiedzieć?

- Chciałem tylko przeprosić - w głosie Jeda pobrzmiewała autentyczna skrucha i żal.

Natychmiast mu wybaczyłem. (Zrobiłem to już wcześniej).

- Jeśli jesteś zły, rozumiem. Mogę zniknąć - Jed opacznie zrozumiał moje milczenie.

Zaparło mi dech w piersiach, kiedy wyobraziłem sobie, że nie ma go w moim życiu.

- Jeśli potrzebujesz czasu, daj mi tylko znak - jego głos delikatnie zadrżał, ale nie stracił pięknego brzmienia.

Słowa wypłynęły z moich ust zanim zdążyłem się zastanowić nad ich sensem:

- To ciebie potrzebuję.

W słuchawce zapadła cisza. Czekałem parę długich sekund na cokolwiek. I kiedy miałem już przerwać połączenie, usłyszałem śmiech.

Jed najzwyczajniej w świecie się śmiał.

- To chyba najbardziej melodramatyczna rzecz, jaką kiedykolwiek ktoś mi powiedział - wymruczał cicho

Nie miałem pojęcia jak to skomentować, więc milczałem.

- Między nami wszystko dobrze, ale co z tobą? - zamilkł na sekundę, by uświadomić mi, że mówi poważnie. - Pogodziłeś się ze śmiercią Edwarda?

W ustach kogokolwiek innego wziąłbym takie pytanie za zaczepkę, ale Jed sprawiał, że każde jego słowo zyskiwało wartość i było szczere.

- Nie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - On był wspaniałą rybą - wymówienie jego imienia było zbyt trudne. - Moim najlepszym przyjacielem, kompanem, powiernikiem i druhem. Codziennie budziłem się i zasypiałem, patrząc na niego. To, by go nakarmić śpieszyłem się do domu. Nadawał sens mojej egzystencji.

Poczułem jak do oczy spłynęły mi łzy. Zacisnąłem powieki, nie pozwalając im wypłynąć dalej.

- Mógłbym go zastąpić? - spytał Jed po dłuższym milczeniu.

Mimo przygnębienie poczułem uderzenie gorąca. Nie miałem pojęcia jak odpowiedzieć na taką propozycje. Moje pragnienia i uczucia to jedno, a rzeczywistość to drugie.

- Tak - postawiłem wszystko na jedną kartę.

Żałowałem, że dałem się namówić Jedowi na lodowisko. Tak strasznie żałowałem. Gdyby nie moja głupota czytałbym sobie teraz spokojnie w domku, zamiast stać na lodzie. I w bardzo bliskiej przyszłości leżeć na nim.

Trzymałem się kurczowo barierki, jakby od tego zależało moje życie. (I tak było!) Tylko dzięki rękawiczkom palce nie przymarzły mi do metalu. Łyżwy i moje stopy z kolei odjeżdżały w zupełnie innym kierunku niż pełna bezpieczeństwa barierka. Im bardziej się starałem nie ruszać, tym bardziej one się oddalały, przez co wypinałem tyłek.

Jed stał z gracją zawodowego łyżwiarza tuż obok. Co chwilę posyłał mi słodkie uśmiechy i udawał, że wcale nie wyglądam jak pozbawiony jakiejkolwiek gracji hipopotam nad przepaścią.

- Jak puścisz barierkę nic się nie stanie - wymruczał, podjeżdżając bliżej. - Złapię cię.

- Nie umiem jeździć – powiedziałem, nie podnosząc głowy.

- To nic, każdy się musiał nauczyć. Nic złego się nie stanie. - Jego seksowny uśmiech się poszerzył. - Najwyżej obijesz sobie tyłek.

Prychnąłem, odwracając twarz w jego stronę.

Wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle, łyżwy dodawały mu uroku i gracji, a dzięki śniegowi na jego policzkach wykwitły rumieńce. Mimo jego oszałamiającej urody nie miałem zamiary oddalać się od bezpieczeństwa. Nie zmusi mnie do niczego pięknymi oczkami.

- Mogę roztrzaskać sobie głowę o lód – stwierdziłem pewnie - i co gorsze, ktoś może mi przejechać po mnie ostrą łyżwą, jak upadnę.

Wyobraziłem sobie swoją odciętą dłoń na lodzie i odruchowo się wzdrygnąłem.

- To bardzo mało prawdopodobne, kochanie. - Jed użył słodkiego słówka, oczekując, że się złamię.

Nie ze mną te numery.

- Mogę wbić komuś łyżwę w twarz i będę musiał mu płacić do końca życia - spróbowałem z tej strony.

- To jeszcze mniej prawdopodobne

Podjechał jeszcze bliżej i położył dłoń na mojej ręce. Była przyjemnie ciepła.

- Będę cię cały czas trzymać - ścisnął moje palce na potwierdzenie swoich słów. - Nic złego się nie stanie.

- Co jak upadnę?

Jed zaśmiał się i pociągnął moje palce.

- To upadniesz. Nic się nie stanie.

Spojrzałem w jego uczy i dostrzegłem w nich całkowitą szczerość. Podjąłem decyzję. Zacisnąłem palce na jego i odepchnąłem się od barierki.

Prześlizgnąłem się parę metrów i natychmiast straciłem równowagę. Nie upadłem tylko dzięki ręce Jeda na tali. Przyciągnął mnie do siebie i nie wyglądał, jakby zamierzał wypuścić. Staliśmy bardzo blisko, tak, blisko, że mogłem dostrzec kolorowe plamki w jego oczach. Chęć pocałowania go pojawiła się nagle i nie chciała zniknąć. Wyobrażałem sobie jak go całuję, jak muskam wargami jego usta, wplatam palce we włosy. Kiedy się odezwał, nie skupiałem się, nad czym co mówi, tylko fantazjowałem, co innego mogłyby robić te wargi, zamiast mówienia.

Z transu wyrwał mnie dopiero jego głośny śmiech.

- Gotowy do jazdy? - spytał, zanim zdążyłem przyznać się do nieuwagi.

Zaprzeczyłem.

Nic sobie z tego nie robiąc, ruszył. Pociągnął mnie za sobą.

Ślizgaliśmy się z zawrotną prędkością, ledwo mogłem ustać na nogach. Po bokach migały mi twarze, Jed z gracją mijał wszystkich i nie musiałem się martwić o stłuczki. Nie musiałem się też martwić o odpychanie się, czy hamowanie. Właściwie mogłem po prostu wgapiać się w Jeda.

Pojeździliśmy (Jed jechał, ja byłem ciągnięty) jeszcze przez przysługującą nam godzinę.

Gdy schodziłem z lodowiska zaliczyłem mały upadek, ale nic się nie stało, więc mogłem zaliczyć wyjście do tych udanych.

Oddaliśmy łyżwy do wypożyczalni. Mimo, że praktycznie nie jeździłem przy ściąganiu ich, bolały mnie stopy.

Mimo tej małej niedogodności było naprawdę przyjemnie. Chłodne, nocne powietrze i śnieg nie wydawały się już takie straszne. Przez ciemność przebijały się kolorowe lampy, ustawione dookoła lodowiska. Dzięki nim lód nabierał tęczowej barwy i pięknie się mienił. Mógłbym wpatrywać się w niego godzinami.

- Było tak strasznie? – spytał Jed, wróciwszy po oddaniu łyżew.

- Bywałem w gorszym miejscach – stwierdziłem wymijająco, nie chcąc przyznać mu racji.

Chłopak zaśmiał się i wyrzucił ręce w powietrze.

- Czyli ciągnąłem cię bez sensu?

- Dobra – postanowiłem skończyć z udawanie – strasznie mi się podobało, ale sam nie chciałbym jeździć. To za trudne, jak dla mnie.

Jed posłał mi zawadiacki uśmiech, na widok, którego moje serce zabiło szybciej.

- Kiedy jest to twoje przedstawienie? – zmienił temat.

- Za tydzień - posłałem mu błagalne spojrzenie. – Nie musisz przychodzić. Naprawdę. Moja rola ogranicza się do wypowiedzenia jednego zdania.

- I tak przyjdę. – Urwał i wstał z ławeczki. – Gotowy na drugą część randki?

Już nie miałem wątpliwości, że to randka, ale i tak cieszyłem się jak głupi

Ochoczo pokiwałem głową i zerwałem się z ławki. Jed podał mi dłoń, splotłem nasze palce.

Jego dłoń była tak samo ciepła i mocna jak zawsze.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro