Rozdział 1.
Nazywam się Bazyl. I mam dwudziestu jeden starszych braci. Już samo to jest okropne - mieć tyle rodzeństwa. Zawsze miałem pod górkę. Jako najmłodszy moje zdanie się nie liczyło i połowa braci mnie ignorowała.
Baltazar na przykład, mój najstarszy brat przez ponad dwa lata udawał, że jestem powietrzem.
Myślicie, że to jest najgorsze? Chciałbym. Uwierzcie mi. Chciałbym. Gorsza jest moja matka.
Ona zawsze chciała mieć córkę! Bawić się z nią lalkami, szyć jej sukienki, opowiadać o księżniczkach.
Niestety los obdarował ją synami. Nie może też urodzić więcej dzieci, więc ubzdurała sobie, że zrobi ze mne księżniczkę.
Tak, nie przesłyszeliście się. Matka chciała zrobić ze mnie księżniczkę.
Przez większość czasu nie brałem jej na poważnie. Ojciec nie pozwalał jej na za wiele, bym nie został "zniewieściały". Jednak to nie zmienia faktu, że i on podchodził do mnie inaczej. Czasami mam wrażenie, że on też chciał mieć córkę.
Jednak wbrew pozorom to nic. Często miałem gdzieś jej zachowanie i ją ignorowałem tak samo jak moich braci.
Nie sądziłem jednak, że jest na tyle szalona by spełnić swoje groźby.
~*~
- Bazyl pośpiesz się! Nie możemy spóźnić się na zapisy. To może być Twoja jedyna okazja! Kto wie czy w przyszłym roku też będą zapisy dla dzieci, które nie są szlachetnie urodzone?
Matka stała przy drzwiach. Ciemne włosy z siwymi pasemkami spięła w koka. Założyła jej jedyny płaszcz, który nie był ani dziurawy ani brudny. Wyglądała na wykończoną. Jednak co się dziwić. Ma na głowie dwudziestu dwóch synów, z czego jeden gorszy od drugiego.
Weźmy na przykład takiego Bartłomieja. Ciągle stwarza jakieś problemy i kłóci się ze wszystkimi. Najczęściej z Banningtonem. Wiecznie sprzeczają się o miejsce przy stole, ostatni kawałek ciasta, a raz nawet o dziewczynę. O tak... Wtedy się omal pozabijali.
I teraz sobie wyobraźcie, że moja mama nie ma jednego takiego Bartłomieja, a dwudziestu.
Mimo wszystko tamtego dnia byłem szczęśliwy. Akademia Pennyroyal to szkoła, w której uczą się rycerze oraz księżniczki. Jednak jak dotąd uczyli się tam tylko szlachetnie urodzeni. W tym roku królowa postanowiła, że do Akademii zostanie przyjęty każdy.
Byłem jedyną osobą w rodzinie, która dostała szansę uczenia się w takiej elitarnej szkole. Chociaż nigdy nie uważałem, że mogę zostać rycerzem.
Z matką dojechaliśmy na miejsce przed południem. Stanąłem na dziedzińcu i spojrzałem na budowle. Zamek Marburg. Był to imponujący pałac o gładkich łupkowych i marmurowych ścianach. Tamtego dnia był częściowo zasłonięty ogromnym namiotem, którego materiał podtrzymywały trzy masywne, drewniane słupy. Mimo, iż dotarliśmy na miejsce dość wcześnie wszędzie znajdowało się pełno ludzi. Moja matka podeszła do jednej z dwóch kolejek. Dopiero gdy była blisko listy zapisów rozejrzałem się uważniej. Wszędzie znajdowały się dziewczęta mniej więcej w moim wieku. Miały na sobie eleganckie suknie, futra i jedwabie. Ponadto każda kreacja była inna. Nie widziałem dwóch takich samych. To były księżniczki, dziewczęta szlachetnie urodzone.
W kolejce, w której ja stałem, dziewczyny miały własnoręcznie uszyte ubrania, połatane, pozszywane. Nisko urodzone.
Dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że moja matka jest naprawdę szalona.
Przez cały ten czas myślałem, że matka zapisze mnie na szkolenie dla rycerzy. Nie sądziłem, że posunie się tak daleko.
~*~
Wsiadłem do powozu i usiadłem z tyłu. Już wcześniej bracia się ze mnie nabijali - a teraz? Teraz zostałem księżniczką kadetką Bazylem. Do powozu wsiadły inne kadetki. Zasłoniłem się włosami, mając nadzieję, że żadna nie zwróci na mnie uwagi. Jakiś czas później ruszyliśmy. Cały czas byłem zły na matkę. Jak ona mogła? Przecież ja nie jestem księżniczką i nigdy nią nie zostanę!
- DOBRA, DZIEWCZĘTA, TERAZ SPÓJRZCIE NA MNIE, BO MAM WAM COŚ DO POWIEDZENIA
Ukradkiem rozejrzałem się po powozie. Zobaczyłem małą wróżkę, mniej więcej wielkości kolibra. Jej głos był dźwięczny i słodki, ale również zdecydowany.
- Zatem to z was zebrali kompanię Ironbone. No, ładnie. Widzę, że moja praca w tym roku będzie łatwa. Większość z was wyleci zaraz po pierwszym semestrze i będę mogła zająć się innymi sprawami.
Ponownie wyjrzałem przez okno.
- Jestem sierżant Wróżka, wasza instruktorka. Od tego momentu to ja kształtuje wasz świat. Jest bardzo mało prawdopodobne, byście mnie polubiły, a jeszcze mniej, bym ją się tym przejęła.
Szczerze to przestałem jej słuchać w tamtym momencie. Wiem, że wyrzuciła jedną dziewczynę z powozu. Ale kto by się tam nią przejmował. Jak mnie zauważy to będzie po mnie.
- Przepraszam bardzo - powiedziała po chwili chłodnym, spokojnym głosem. - Czy możesz mi powiedzieć, co ty tu robisz, chłopcze?
Próbowałem zasłonić twarz dłonią. Miałem nadzieję, że może nie mówiła do mnie. Czułem, że robię się cały czerwony. Spojrzałem na Wróżkę znad dłoni.
- Przepraszam, mówi pani do mnie?
Wróżka skrzywiła się. Dopiero wtedy jej się dokładnie przyjrzałem. Miała blond włosy. Wyglądała jak miniaturowa księżniczka. Miała w sobie pełno gracji.
- Nieźle się zaczyna. A jeszcze nawet nie wyjechaliśmy z Marburga... - powiedziała do siebie. Czułem, że była zirytowana tą sytuacją i w każdej chwili mogła wybuchnąć.
- Najserdeczniej przepraszam - zacząłem. Musiałem jakoś się wyplątać z tej sytuacji. - Tu... Kazali mi wsiąść... Wasza Wysokość.
Dziewczęta się zaśmiały. Czyli popełniłem pierwszy błąd. Źle ją nazwałem.
- Jak się nazywasz, chłopcze? - wciąż się we mnie wpatrywała. Miałem wrażenie, że w każdej chwili mogła się na mnie rzucić.
- Bazyl. Bazyl z Zatoki Wiedźmiej Głowy.
- Cóż, Bazylu, z Zatoki Wiedźmiej Głowy. Kompania Ironbone to miejsce dla dziewcząt, prawda?
No jakbym nie zauważył! Nie jestem aż taki głupi, żeby nie ogarnąć, że w powozie są same dziewczyny, które chcą zostać księżniczkami.
- Tak, pani... Wróżko.
- A ty, Bazylu z Zatoki Wiedźmiej Głowy, jesteś chłopcem, prawda?
Na prawdę? Nie zauważyłem. Dziękuję pani sierżant, że mnie pani uświadomiła.
- Tak, pani... sierżant.
- CO ZATEM TY, BAZYLU Z ZATOKI WIEDŹMIEJ GŁOWY, ROBISZ W MOJEJ KOMPANII?
- Moja mama zawsze chciała mieć córkę, księżniczkę. Ale ciągle rodziła tylko chłopców. Dwudziestu dwóch synów. Nie mogła mieć już więcej dzieci. Ja jestem najmłodszy, więc przysłali tu mnie.
Sierżant do mnie podfrunęła. Znałem ja dopiero od kilku minut, a już mnie przeraża. Teraz była jak mała, tykająca bomba, która w każdej chwili mogła wybuchnąć. Mamo, w co ty mnie wpakowałaś?
Ale najgorsze był to, że w tamtym momencie nie potrafiłem się zamknąć.
- Najpierw był Baltazar, mój najstarszy brat, potem Beniamin, Bartłomiej, Bannington...
- PRZECIEŻ NIE MUSZĘ ZNAĆ WSZYSTKICH TWOICH KREWNYCH! Lepiej bądź doskonałą księżniczką, chłopcze... Bo będę cię pilnie obserwować. I nie będzie mi przykro, jak Ci się nie uda. A tobie może być bardzo przykro.
Tego się nie spodziewałem. Byłem przekonany, że mnie wyrzuci z powozu. Ale tak się nie stało.
- Będziecie mieli oczywiście wykłady i ćwiczenia z innymi przedstawicielami kadry Akademii Pennyroyal, ale wszystkie ćwiczenia w terenie macie ze mną.
Ponownie wyjrzałem przez okno. Wyjechaliśmy właśnie do lasu. Był gęsty i ciemny.
- Wjeżdżamy właśnie do lasu Dortchen Wild. To najgroźniejszy zaczarowany las w kraju. Akademia Pennyroyal leży dokładnie pośrodku. Zatem, dziewczęta, cieszcie się ostatnimi chwilami wolności. Bo już niedługo będziecie należeć do mnie.
Patrząc na las czułem jego złowrogą aurę. Był przerażający, a jednocześnie tajemniczy. A może nawet i piękny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro