Rozdział 1
Wpadł do obozu siłą rozpędu, nie próbując nawet wstrzymywać rozochoconego dzikim pędem wierzchowca. Koń zatańczył jeszcze pośrodku polany, nim wreszcie targnął potężnym łbem i stanął w miejscu. Dookoła panowała cisza, przerywana jedynie pochrapywaniem Diabła, przyspieszonym oddechem samego Zarreda i krakaniem krążących mu nad głową kruków.
Spóźniłem się, pomyślał z goryczą, rozglądając po leśnym pobojowisku. Gdzie okiem nie sięgnąć rozpościerały się sterty poranionych ciał - od opancerzonych trupów w złoto-czarnych barwach Kaedwen, po ciemnozielone, brązowe bądź bure kaftany, skutecznie maskujące Scoia'tael wśród gęstwiny. W wysokich trawach leżały splamione klingi i połamane łuki, noże i obuchy, zaś na jednej z niższych gałęzi pobliskiego jesionu powiewał rozdarty proporzec z czarnym jednorożcem w złotym polu.
- Cerbin... Esseath...
Zarred zeskoczył z konia, wyłapując ledwo słyszalny szept, łudząco przypominający powiew letniego wiatru. Nie pamiętał kiedy ostatnio nazwany został Krukiem w swej ojczystej mowie... Dopadł do elfa, przygwożdżonego włócznią do konaru rozłożystego klonu.
- Ceadmil... przyjacielu...
- Co tu się stało? Gadaj! - ponaglił Kruk, wiedząc, że ranny konał właśnie. - Co z zasadzką? Mówże!
- Kaedweński wywiad... o-oni wiedzą, on przechytrzył nas...
- On? Jaki on?
- Wyciek... b-był wyciek...
- Ale kto? Kto zdradził?!
- Coinneach Dá Reo... ratuj jego komando, jeszcze nie jest za późno, Cerbin... W tobie ostatnia na-nadzieja...
Elf mówił coraz wolniej i ciszej, a błysk świadomości gasł powoli w migdałowych oczach.
- Nie pieprz mi tu o nadziei! Mów kto zdradził!
- Va...va fail, Cerbin.
- Nie umieraj, powiedz mi kto jest winny! Słyszysz?
Angus Berlie, istotnie, nie słyszał już nic prócz melancholijnego szumu drzew po drugiej stronie lasu.
Czarnowłosy odwrócił wzrok, usiłując stłumić gniew rozsadzający go od środka. Był wściekły na martwego elfa, na Kaedweński wywiad, na nieczujnych wartowników, strzegących obozu, na Dhorrę, na cały pieprzony świat! Na siebie... Przede wszystkim na siebie. Spóźnienie posłańca od razu powinno zmusić go do działania - powinien wrócić do obozu, zawiadomić dowódcę, odebrać kolejne rozkazy i ruszać w drogę. Wtedy wszyscy by żyli, a sam Zarred wiedziałby na czym stoi, miałby zadanie do wykonania, cel do którego by dążył za wszelką cenę z poczuciem, że nie siedzi bezczynnie, że działa... a teraz? A teraz tkwił pośrodku polany usłanej trupami wrogów i przyjaciół, zagubiony i zupełnie bezradny.
Spojrzał ostatni raz na włócznię tkwiącą w ramieniu martwego Scoia'tael, po czym wstał sprężyście.
Coineach Da Reo, pomyślał, wdrapując się na grzbiet Diabła, parskającego przejmująco. Rozjuszony zapachem krwi i ciężkim smrodem trupa, targał potężnym łbem, odpędzając gromadzące się w okolicy muchy.
Wysoki, jasnowłosy elf o przenikliwych, mądrych oczach o barwie jadeitu, przewodził jednym z najsłynniejszych komand Scoia'tael. Choć wyglądał dość młodo, a urody z pewnością nie można było mu odmówić, miał on na karku już z dobrych kilka setek lat. Był jednym z bardziej doświadczonych przywódców, który w swym długim, splamionym ludzką krwią życiu, wymordował więcej istnień niż całego jego komando razem wzięte. Był bardzo cenionym wojownikiem i muzykiem, znanym z bardzo mylnego spokojnego usposobienia, a także tęsknych pieśni, roztapiających nawet najbardziej zlodowaciałe serca. Zarred miał kiedyś okazję wysłuchać ballady o Samotnym Księżycu w wykonaniu jasnowłosego i choć na muzyce znał się jak wieśniak na czarach, zadumał się wtedy niesłychanie, niesiony smutną, pełną emocji melodią, szarpiącą jego uczuciami niczym zdziczały pies kawałkiem mięsiwa.
Ciemniało. Choć godzina wydawała się wczesna, ponure, ciemno-granatowe chmurzyska odcięły las od słonecznych promieni, stłumiły wszelką jasność, resztki tlącego się w elfie optymizmu. Był sam, zupełnie sam, nie licząc D'yaebla, który pędził opustoszałym gościńcem, ryjąc grunt potężnymi kopytami i wzniecając za sobą kłęby kurzu, nieznośne zalepiającego gardło. Od dłuższego czasu nie widział w tych stronach choćby żywego ducha - ani człowieka, ani niziołka, krasnoluda czy nawet elfa, głupiej sarny chociażby. Był sam.
I tą bolesną, piekącą serce samotność przerwał nagle donośny huk, płoszący ptaki z pobliskich drzew. Droga tuż przed nim zapłonęła nagle szeroką i wysoką na metr ścianą ognia, zapędzając elfa w ślepy zaułek. Orientując się w lot w całej sytuacji, ściągnął lejce gwałtownie, ryknąwszy na zdezorientowanego wierzchowca. Za długo już tkwił w szeregach Scoia'tael, by nie zdawać sobie sprawy jak wyglądała przydrożna zasadzka. Sam brał czynny udział w tysiącach tego typu napaści, lecz nigdy z użyciem magii, a uśmiechający się szyderczo słup płomieni z pewnością nie był wytworzony naturalnie. Żaden spirytus nie mógł wywołać takiego efektu, nawet krasnoludzki.
Zawrócił konia w nadziei, że jeszcze zdoła umknąć napastnikom, jednak i tam ogień wzniósł się pod same niebosa, odcinając mężczyźnie drogę ucieczki. Z obu stron, spomiędzy drzew, wylała się fala żółto-czarnego żołdactwa, okrążając elfa coraz ciaśniejszym kołem.
Zaklął paskudnie, nie widząc choćby najmniejszej luki w blaszano-płomiennym pierścieniu. Sięgnął więc po łuk, błyskawicznie napinając i równie szybko puszczając cięciwę. Długa strzała o szaropiórych lotkach przecięła powietrze, z trzaskiem wbijając się w szparę pomiędzy hełmem a pancerzem pobliskiego żołnierza, wywołując jednie głośne charknięcie ostatkiem sił. Trup zwalił się na ziemię, rozpraszając uwagę zbrojnych, nie będących w stanie przypomnieć sobie momentu, w którym elf w ogóle sięgnął po łuk. Zarred tymczasem nie zastanawiał się ani chwili, szył tylko z zastraszającą wręcz skutecznością, dziurawiąc kolejnych napastników niczym dojrzały ser.
- Z konia! - wydarł się, któryś, najprawdopodobniej dowódca. - Spieprzyć go z konia! Słyszycie?!
D'yaebl też widocznie słyszał, bo jak na zawołanie podskoczył do góry, o mało nie zrzucając z grzbietu własnego jeźdźca i trzasnął tylnymi kopytami intruza, zbliżającego się od tyłu, prosto w szczękę. Nieszczęśnik z głośnym okrzykiem bólu odleciał w tył, z impetem taranując dwóch towarzyszy.
- Dorwać go, siermięgi! Żywo! - darł się głównodowodzący, machając energicznie rękoma i naiwnie licząc, że w tym zgiełku i chaosie usłyszy go ktokolwiek prócz jego własnego osoby.
Po karku elfa spłynęły zimne kropelki potu. Wiedział, że długo się nie utrzyma, że koń zaraz zrzuci go z kulbaki, w szaleńczej próbie trącenia kopytem jeszcze kilku kaedweńczyków, a któryś z żołdaków sięgnie wreszcie po rozum do głowy i doznając olśnienia, użyje włóczni...
W końcu zdecydował się wyskoczyć z siodła. Wylądował miękko na klepisku z iście kocią gracją, po czym sięgnął po swój zbójecki nóż, oczekując na atak. Wodził wściekle zielonymi oczyma od zbroi do zbroi, od miecza do miecza, na jakich klindze odbił się nagle zygzak rozświetlającej niebo błyskawicy. Zerwał się wiatr. Drzewa zaszumiały gniewnie, szarpane przez silne podmuchy, ciągnące za sobą mrok nadchodzącej burzy. Magiczne ściany, odcinające mężczyźnie jedyną drogę ucieczki, płonęły.
Zdławił okrzyk bólu i wściekłości, gdy ludzka strzała o przytępionym grocie, wbiła się w odsłonięte ramię z impetem, zmuszającym elfa do mimowolnego cofnięcia się. W chwilę potem kasztanowy kaftan przesiąknął krwią, zdobiąc materiał rozbryzgiem karminowego kwiatu.
Cała ta sytuacja była naprawdę frustrująca - mogli zorganizować na niego pułapkę, zaatakować ze zdecydowaną przewagą liczebną, ba - użyć magii nawet, ale zdradziecka strzała z kuszy podczas tak nierównej walki była wręcz oburzająca.
- Ranny jest! Łapcie nieludzia póki omamiony!
W ułamku sekundy odnalazł wzrokiem kmiecia dzierżącego kuszę, zupełnie ignorując krzyki żołnierzy szykujących się do ataku. Musiał mieć z nią do czynienia po raz pierwszy, bo nieudolność z jaką trzymał broń oraz sposób nabijania z pewnością wywołałby u Zarreda parsknięcie pełne litości i rozbawienia, gdyby nie fakt, że był w tym momencie cholernie zły i nie marzył o niczym innym niż o wypruciu strzelcowi flaków. Tak na dobrą sprawę miał duże szczęście, że postrzelił go narwany idiota - gdyby kuszę przejął zawodowiec, elf leżałby już rozłożony na trawie, ze strzałą wbitą miedzy oczy.
Krew zabuzowała mu w żyłach, adrenalina uderzyła w skronie, neutralizując ból. Wyrwał nagle do przodu, jednym wprawnym ruchem podrzynając gardło stojącego mu na drodze oprycha. Krew fontanną buchnęła z rozciętych tętnic, zniekształcając krzyk żołnierza w niewyraźny bulgot.
Kusznik zbladł jak papier, widząc rozwścieczonego Scoia'tael, biegnącego w jego kierunku z pełnym nienawiści grymasem na upstrzonej karminowymi plamkami upiornej twarzy demona. Chwycił kuszę mocniej w drżących dłoniach, a następnie z roztargnieniem wycelował w elfa. Zarred nie zwolnił ani odrobinę, przyspieszył nawet, rozdrażniony śmiałością ludzkiego śmiecia. Kaedweńczyk strzelił na oślep, zamykając przy tym oczy. Zarred nie widział chyba jeszcze w swoim długim, pełnym niespodzianek i absurdu życiu takiej siermięgi. Aż żal mu było tępić noża...
Trup zwalił się na ziemię, wzbijając w powietrze oschłe listowie. Nim ostatni z nich opadł na leśne runo, elf ruszył już w kierunku wierzchowca, tratującego kopytami rannych Kaedweńczyków.
Drobne, białe zęby pozbawione kłów, błysnęły w pełnym triumfu uśmiechu, gdy do D'yaebla zostało mu zaledwie kilka stóp. Już czuł tą euforię, to szczęście i satysfakcję - umknął! Umknął im! Całemu oddziałowi zbrojnych! Sam jeden wyrwał się z obławy!
Zatrzymał się nagle, a mina mu stężała. Patrzył z niedowierzaniem na własne nogi, które niespodziewanie odmówiły mu posłuszeństwa, iście wrastając w ziemię. Usiłował ruszyć do ucieczki, ratować się za wszelką cenę, jednak bez względu na wysiłek, nie był wstanie drgnąć choćby o milimetr.
- Bloede Arse! - warknął wściekle, zauważając nadbiegających żołdaków. Co to za pieprzona magia, myślał gorączkowo, usiłując wydostać się spod jarzma zaklęcia. Choć czar trzymał go silnie, nie wyczuwał w pobliżu potężnej magii. Nie raz miał już do czynienia z czarodziejami, a jak wiadomo elfy od początku istnienia tego świata miały wrodzony talent do magii, teraz jednak nie czuł zupełnie nic.
- Daremny twój trud.
Uniósł głowę, słysząc zimny, nieco kpiący głos. Spomiędzy drzew wychynęła wysoka postać, odziana w ciemną opończę i głęboki kaptur skrywający twarz. Z palców obcego sfrunęło figlarnie kilka iskier.
- Nie wyrwiesz się, Kruku - zaczął spokojnie, choć w jego głosie dało się wyczuć niezdrową zapalczywość. - "Kruku"? A jaki tam z ciebie kruk! Zwykły wróbel zamknięty w klatce o żelaznych prętach, ot co!
Zarred milczał, obserwując intruza. Coś dziwnego było w tym człowieku, coś czego nie potrafił określić, a co drażniło nieopisanie jego wewnętrzne "ja".
Nim zdążył choćby otworzyć usta, kątem oka dostrzegł lecący w jego stronę obuch. Nie był w stanie się nawet odwrócić. Całe niebo zwaliło mu się boleśnie na głowę, a wkrótce potem nastała ciemność.
~ ~ ❈ ~ ~
I jesteśmy po pierwszym rozdziale :) Chciałam stworzyć słowniczek starszej mowy, żeby każdy wiedział co tam te elfy do siebie szprechają, ale nie mogę się zdecydować czy słówka z danego rozdziału wstawiać pod danym rozdziałem, czy może zrobić jeden, duży, aktualizowany słowniczek pod prologiem... Jak to typowy wodnik jestem człowiekiem mającym problem z dokonywaniem wyborów, także chętnie zdam się na Wasze sugestie :) Póki co zamieszczam go poniżej.
Słowniczek starszej mowy:
Bloede Arse - ku*wa
D'yaebl - diabeł, tu; imię wierzchowca
Esseath - jesteś
Caedmil - witaj
Va fail - żegnaj
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro