Kwiat Alfheimu cz. III
Petera ze snu wybudził powiew chłodnego wiatru, który muskał jego skórę, powodując nieprzyjemne pieczenie. Najpewniej burza już minęła, bo zza chmur zaczęły wyłaniać się pojedyncze smugi jasnego światła. Chłopak próbował obrócić się na drugi bok, by móc pospać jeszcze kilka minut. Z marnym skutkiem.
Tej nocy wyjątkowo źle spał. Nieustannie dręczyły go koszmary, z których nie był w stanie się wybudzić. One były tak...przerażająco realne. A może tylko mu się wydawało?
Lekko drżąc, podniósł się z twardej ziemi. Przetarł mokrą od potu twarz. Nie spodziewał się, że wyrzuty sumienia, aż tak mocno będą go dręczyć. Jak się ich pozbyć? Porozmawiać z kimś czy może to przeczekać? Nie chciał przez resztę swojego życia czuć się jak morderca. Nie zniósłby tego.
— Pete, wszystko w porządku? — zapytała niepewnie Doreen, uważnie spoglądając na zmęczoną twarz przyjaciela. Wyglądał fatalnie i bynajmniej nie było to spowodowane jego fizycznym wyglądem. Coś musiało go nieźle podłamać. — Chyba nie wyspałeś się porządnie tej nocy.
— Tak, tak wszystko w porządku. To nic wielkiego — rzucił niespokojnym tonem. — Miałem koszmar. Nic więcej — dodał, licząc na to, że rozmówczyni nie będzie dopytywać o szczegóły. Nie był w zbyt dobrym humorze do tłumaczeń. Tak właściwie to wcale nie miał ochoty się komukolwiek tłumaczyć z tego, co wczoraj miało miejsce. Nadal miał z tego powodu niemałe wyrzuty sumienia. Wolał, aby to wydarzenie przepadło na zawsze w mrokach pamięci.
— Kłamiesz. Czuję to — oświadczyła stanowczo, lustrując go przy tym wzrokiem. — Pamiętaj Pete, mi możesz zaufać. Jesteśmy w końcu przyjaciółmi, co nie?
— Jasne. Przyjaciółmi, nic więcej... — odparł mocno zakłopotany. — Dor, możesz mi powiedzieć, dlaczego wczoraj zasnęłaś wtulona w pana Starka?
Nastolatka momentalnie poczuła, że jej twarz niemal całkowicie przybrała purpurową barwę. Spuściła nisko głowę. W tej chwili nawet własne buty zdawały się być niezwykle ciekawym obiektem do obserwacji.
Czuła wstyd, że w ogóle pozwoliła sobie zeszłej nocy na to, co zaszło między nią a ojcem. Jak mogła okazać słabość? W dodatku jeszcze Parker ją widział... On przecież nie wie, co ją łączy z ich mentorem. Co sobie musiał myśleć?
Całe szczęście nie musiała odpowiadać na niezręczne pytanie, gdyż Anthony wezwał ich na śniadanie. Odetchnęła z ulgą. Mężczyzna w trakcie posiłku bacznie się jej przyglądał. Pomimo iż wyglądała na lekko roztrzęsioną, nie było z nią tak źle, jak zeszłej nocy. Jedynie cienie pod oczami wydawały się mu ciut niepokojące...
— Wszyscy gotowi?! — upewniła się Annari, poprawiając skórzany popręg. — W przeciągu paru godzin powinniśmy znaleźć się na miejscu.
Dowell jęknęła cicho pod nosem. Od nieustannej jazdy w siodle nabawiła się ostrych zakwasów, przez co każdy najmniejszy ruch sprawiał niemały ból.
— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się Tony, dostrzegając jej skrzywioną minę.
— Tak... to tylko drobne zakwasy proszę pana — odparła, wsiadając z trudem na wierzchowca.
— Nazywaj mnie Tonym. To zaczyna się robić niezręczne młoda — szepnął jej cicho do ucha, po czym sam dosiadł swojego Shigo.
***
Jechali już dłuższy czas, jednakże nadal nie było widać na horyzoncie celu ich podróży. Jedynie raz po raz napotykali się na jakąś małą wioskę, czy miasto, gdzie zatrzymywali się na krótką przerwę. Zawsze byli tam witani przez mieszkańców bardzo ciepło, co zapewne miało też związek, z tym że jechała z nimi księżniczka.
Wkrótce jednak pozostawili za sobą liczne osady, ponownie wkraczając na bezkresne równiny, gdzie delikatny wietrzyk poruszał turkusowymi źdźbłami polnych traw, a w gąszczu koron drzew siedziały ptaki, śpiewając wesoło. Nie mogli się jednak delektować pięknymi widokami. Doskwierał im niebywały skwar. Chcąc, choć na krótki moment uchronić się przed nim, zatrzymali się pod potężnym, rozłożystym dębem, który rzucał na nich kojący cień. Była to również świetna okazja, aby napoić wierzchowce w płynącym nieopodal strumieniu. Zimna, krystalicznie czysta woda przyjemnie chłodziła ich organizm, powodując uczucie niebywałej wręcz ulgi.
— Co to? — zainteresował się nastolatek, wskazując dłonią na wystającą gałąź. Wśród soczyście zielonych liści siedział stwór przypominający swym wyglądem mitgardzkiego koguta. Jego złote upierzenie błyszczało w promieniach słońca, zachwycając swym majestatycznym wyglądem.
— Wygląda jak Gullinkambi... kogut, który ma swoim pianiem obwieścić początek Ragnaroku — wyjaśniła zdziwiona Dowell, przypatrując się stworzeniu. Czytając nocami stosy książek poświęcone mitologii nordyckiej, niejednokrotnie natknęła się na jego ryciny, jednakże czym to było w porównaniu z tym co właśnie widzi? Niczym. — Tylko co on tu robi? Nie powinien być w Walhalli? — zdumiała się niezmiernie, próbując znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytanie.
— Bo tak jest — potwierdziła czerwonowłosa, skinając zgrabnie głową. — Po upadku Asgardu najprawdopodobniej uciekł tutaj, poszukując schronienia. Zresztą tak jak i inne podobne jemu istoty...
— Chcesz powiedzieć, że ich jest więcej?! — wtrącił się prędko zaintrygowany miliarder. Czuł z każdą chwilą, że jest bliski poznania prawdy. Wszystko zaczęło łączyć się w logiczną całość. Ataki, bestie... tylko co z tym ma wspólnego symbol słowiański? Na to pytanie na razie nie był w stanie odpowiedzieć.
— Oczywiście. Już od tysiącleci Alfheim robi za swoisty "rezerwat" — powiedziała, poprawiając suknię. — Wiele z nich musiało uciekać z Midgardu, ponieważ wy — ludzie powoli, acz skutecznie wybijaliście ich gatunki.
Nastała cisza.
— Hej Pete, wiesz, o czym myślę? — Dor rzuciła w pustkę słowa, zupełnie zahipnotyzowana widokiem stworzenia. — O rosole. I to takim dobrym.
— Dor... proszę
Wkrótce po wygłoszeniu ostatniego zdania w ciszy wyruszyli w dalszą drogę. Będąc na szlaku, raz po raz zerkała nerwowo na swojego rówieśnika, jadącego na szarym końcu. Ten bezustannie wydawał się bezustannie zastanawiać nad czymś. Nie był w najlepszym humorze.
— Pete. Martwię się o ciebie — oznajmiła cicho, zrównując się z nim tempem. — Chcesz pogadać? Jeśli nie ze mną to przynajmniej z Tonym.
— Od kiedy zwracasz się do niego po imieniu? — próbował odciągnąć jej uwagę. Westchnęła. Już wiedziała, że to będzie ciężka rozmowa.
— Nie zmieniaj tematu — stwierdziła stanowczym głosem. — On... jest moim ojcem.
— CO?! — zdziwił się, omal nie spadając z siodła. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Zbyt nieprawdopodobne... chociaż?
— Nie tak głośno... proszę — jęknęła, rumieniąc się. — Nie każdy musi to wiedzieć...
— Przepraszam... — wybełkotał zmieszany. — Ja...
— Ruszcie się dzieciaki! — zawołał na nich zniecierpliwiony szatyn, przerywając tym samym rozmowę.
***
Wkrótce przed ich oczyma zaczęło się wyłaniać ogromne jezioro, znad którego zielonkawej tafli wystawały kawałki strzelistych wieżyczek. Pomimo ogromu lat, jakie spędziły w wodzie, wciąż zachwycały swą okazałością i niesłychanym przepychem. Biały marmur, z którego owy budynek został wykonany ozdobiony złotymi ornamentami. Pośrodku tegoż akwenu mieściła się wyspa otoczona murem, za którym to znajdowało się olśniewające Efstverǫld.
— Jak my przejedziemy?! — zastanawiała się Doreen, kiedy dojechali do jednego z piaszczystych brzegów. — Tu nie ma żadnego mostu...
— Jeszcze — zauważyła enigmatycznie Annari, rozkładając szeroko ręce. Skupiła się, po czym spokojnym tonem zaczęła inkantować zaklęcie w języku elfów. W jej dłoni emanowało jasne, błękitne światło, które po krótkiej chwili zmieniło się w wiązkę, skierowaną w stronę jednej z baszt. Ta momentalnie zaczęła się unosić ku górze, ukazując zatopiony w głębinach most, prowadzący bezpośrednio do miasta. Jego złote balustrady i rzeźby, błyszczały metaliczną poświatą.
Nastolatkowie nie posiadali się ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widzieli na oczy czegoś równie niesamowitego i magicznego. Powoli wjechali na most. Racice wierzchowców stukały miarowo o twardy bruk, z którego został wybudowany.
Dziewczyna przyglądała się wszystkiemu z zaciekawieniem. Nie była w stanie pojąć umysłem, jakim cudem tak wielka budowla mogła mieścić się w wodzie. Wciąż uczyła się obcować z magią, której do końca nie rozumiała. Na co jeszcze natrafią?
Im bardziej zbliżali się do celu, tym większa była ich niepewność. Nikt z nich nie wiedział, czy spotkanie z Panem Lasu jakkolwiek rozwieje wszelkie wątpliwości. A czas uciekał nieubłaganie...
— Agor y giât! — warknął ostro uzbrojony strażnik, stojący przy bramie, kiedy dostrzegł nadchodzącą z naprzeciwka grup. Dostrzegając Annari na czele, wydał niezrozumiałe polecenie. Wtem olbrzymie, posrebrzane wrota otworzyły się z łoskotem, ukazując schowane za nimi zabudowania.
Wzdłuż szerokich, kamiennych uliczek stały gęsto rozmieszczone budynki zachwycające swą niebywałą wielkością i kosztownością. Zewsząd aż roiło się od elfów odzianych w różnobarwne stroje. Jedni rozmawiali żywo między sobą, inni zaś pospiesznie załatwiali ostatnie sprawunki, przed uroczystością. Dzieci natomiast biegały wesoło wokół. Wśród nich znajdowali się także i wszelakiej maści bajarze i bardowie, oświeceni przez Bragiego. W swych poematach i pieśniach wdzięcznie wysławiali wielką mądrość Odyna, piękno Brisingów i szlachetne bohaterstwo Einherajów. Nie brakowało również zapierających dech w piersi opowieści o powstaniu Dziewięciu Światów, czy nadejściu Ragnaroku. Przyjezdni z niemałym zainteresowaniem się im przysłuchiwali. Niektórzy uważali, iż poeci regularnie pijali Kvasir — miód poezji.
Przebijając się pomiędzy tłumem, ujrzeli w oddali rynek, który stanowił serce miasta. Wokół stały kolorowe stragany. Wypełnione były po brzegi przedmiotami, kuszącymi swym niecodziennym wyglądem. Część z nich wydawało się artefaktami magicznymi. Pośrodku zaś stał marmurowy pomnik przedstawiający smukłą, skrzydlatą postać w długiej szacie. W dłoni trzymał opasłą księgę. Twarz posągu przysłaniał kaptur i maska, co kształtem przypominała jelenią czaszkę. Na głowie jego leżała pozłacana korona wysadzana purpurowymi ametystami, które migotały w świetle dnia.
— Znak Welesa — wyszeptała Dowell, przyglądając się rzeźbie.
— Dokąd oni idą? — spytał zaskoczony Peter, kierując wzrok na skandujący wesoło tłum gapiów, gromadzących się licznie w centrum metropolii.
— Chodźmy to sprawdzić — oznajmił natychmiast Anthony, schodząc ze swojego wierzchowca. Musieli skutecznie wtopić się w tłum. Mozolnie przeciskając się wśród elfów, próbowali znaleźć dobry punkt obserwacyjny.
Nagle zagrzmiała srogo setka rogów.
Ich dźwięczne brzmienie natychmiast rozniosło się na całe Efstverǫld. Zaraz potem zza rogu jednego z zaułków wyszedł orszak, na którego czele jechał sam Wilczy Pasterz. Siedział on w pozłacanej lektyce, spoglądając na swych poddanych. U boku jego szedł rząd istot odzianych w powłóczyste, fioletowe szaty, powiewające na lekkim wietrze. Na każdej z nich wyszyty był grubą, srebrną nicią rogaty trójkąt. Głowy jegomościów przysłaniały, a jakże kaptury oraz maski przedstawiające czaszki kruka, wilka i jelenia.
Szatynka zaniemówiła z wrażenia, a wraz z nią Tony i Peter. Nic już praktycznie nie pozostawiało wątpliwości. Ale dlaczego zaatakowali Nowy Jork? To pytanie nieustannie w duchu zadawał sobie w duchu miliarder. Obiecał sobie, iż nie spocznie, dopóty nie uzyska na nie odpowiedzi. Teraz jedynie mógł obserwować bacznie sytuację i czekać na dalszy rozwój zdarzeń.
— Kim oni są? — zainteresował się wciąż zszokowany Parker.
— Najwyższymi sługami naszego króla — odpowiedziała łagodnie czerwonowłosa, z wyraźną dumą w głosie.
Wtenczas tłum ruszył żwawym krokiem za kapłanami w stronę wysokiego wzgórza, zarośniętego szczodrze soczystą trawą. Dowell wraz z resztą wspinali się po białych, granitowych schodach prowadzących na sam szczyt. Dziesiątki stopni zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Po kilkunastu minutach wyczerpani dotarli na miejsce. Na ułamek sekundy stracili dech w piersi.
Znaleźli się w ogromnym ogrodzie, który porastał licznymi orientalnymi kwiatami i drzewami o niespotykanych dotąd barwach. W niewielkich oczkach wodnych pluskały się wesoło rudoczerwone rybki, delektując się krystalicznie czystą wodą. Na powierzchni tafli natomiast zakwitły lilie. Ich zapach był tak intensywny, że czuli go już z oddali.
Jednak i tak wśród wszystkich tych niezwykłości, największy szok sprawiał pałac, górujący nad całą pobliską okolicą. Liczne wieże zbudowane z litego marmuru pięły się wysoko ku błękitnemu niebu. Bogato zdobione kolumny podtrzymywały ciężar całej tej budowli, a pozłacane okiennice zachwycały swym przepychem i kosztownością. Wszystko — od filarów, aż po dachy i ściany zdawało się być wykonane z niesamowitą precyzją i finezją.
Nie mieli okazji się bliżej przyjrzeć miejscu. Ponownie zabrzmiał róg, a wszyscy zgromadzeni padli natychmiast na kolana. Chwilę później wokół rozniósł się czysty dźwięk harf i organów. Chór tysięcy elfów, układał się w dźwięczną pieśń:
"Światłości największa, ześlij nam swój ciepły blask.
Ty co nas oświecasz,
Ty co chronisz nas.
Tyś co o świcie przybył znad gór zielonych,
Tyś co lud ponownie zgromadził i od nieuchronnej zguby uchronił,
Tyś co przez swoich Pasterzem zwan.
Poddaj Twej potędze,
Ożyw to, co dawno martwe,
Uzdrów to, co ranne.
Prowadź zabłąkane.
Bez Twojego tchnienia cóż jest wśród stworzenia?
Jeno cień i śmierć."
Doreen rozglądając się wokół, nie była w stanie uwierzyć w to, co widzi. Nigdy wcześniej nie miała okazji być świadkiem czegoś takiego. Napawała się każdym słodkim dźwiękiem, ruchem i widokiem. Zdawała sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej taka okazja nie będzie miała już miejsca. Czy jej się to wszystko śni? Tak mogłoby się zdawać.
— Witajcie! — odezwał się spokojnie władca, powoli podnosząc się ze swojej lektyki. Ten zimny, demoniczny głos. Po plecach dziewczyny przeszedł przeszywający dreszcz, a jej serce momentalnie zaczęło mocniej bić. Znała go aż za dobrze. Słyszała go już kiedyś w snach, lecz czy aby na pewno tylko tam? Była niemal pewna, że spotkała go kiedyś twarzą w twarz, lecz nie była w stanie połączyć go z żadnym realnym miejscem, czy zdarzeniem.
— Spotykamy się dziś, jak co roku, aby uczcić pokój, jaki nastał po zjednoczeniu wszystkich klanów — kontynuował podniosłym tonem. — Dzień ten upamiętnia mroczne czasy, gdy to Alfheim stanęło na skraju niechybnego upadku, a my omal nie zatraciliśmy się w bratobójczej wojnie. Ważnym jest pamięć o tym wydarzeniu, abyśmy nigdy więcej już nie powtórzyli tegoż błędu.
Po tym przemówieniu rozległa się głośna salwa gromkich oklasków. Ucichły one dopiero w momencie, kiedy przywódca ponownie zabrał głos:
— Świętujmy zatem!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro