Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Kwiat Alfheimu cz. II


 "Idę z nim" — rozbrzmiewał w jego głowie cichy głosik, powodując u niego ogromne poczucie zawiedzenia. Gdzieś w głębi duszy liczył na to, iż to Doreen będzie mu towarzyszyć przy eksploracji jaskiń. Już od dłuższego czasu próbował zebrać się w sobie i powiedzieć jej, co do niej czuje. Jednak za każdym razem, gdy miał rozpoczynać ten temat, ogarniało go niemałe przerażenie.

Nie wiedział, jaka może być jej reakcja na taką wiadomość. Wyśmieje go? Weźmie za szaleńca? A może przestraszy się, albo – co gorsza – postanowi zerwać kontakt? Nie znali się przecież zbyt długo. Nie chciał jednym głupim posunięciem rujnować wszystkiego, co udało mu się raz z nią stworzyć. Zbyt bardzo zależało mu na niej. Aby nie wyjść na tchórza oraz nie zawieść swojego mentora, próbował ukryć swoje rozczarowanie zaistniałą z sytuacją.

Uśmiechnął się więc szeroko do zniecierpliwionej elfki, po czym ostatni raz rzucił okiem w kierunku szatynki, która sprawiała wrażenie nad czymś zamyślonej.

Ruszył pośpiesznym krokiem, aby nie zgubić księżniczki, która niemalże biegła.

— Ugh... nie powinniśmy wziąć czegoś do oświetlenia drogi? Tam głębiej jest bardzo ciemno — zauważył. Niepewnie przyglądał się olbrzymiemu wnętrzu jaskiń, z której dobiegały niepokojące odgłosy. Nie mówiąc już o przenikliwym mroku... Mimo iż nie należał do najstrachliwszych, to obawiał się tego, co niechybnie czyhało na nich w głębi.

— Nie obawiaj się — oświadczyła zdawkowo, nie zwalniając ani na sekundę tempa. Słowa te nie podniosły go na duchu. Utwierdziły jedynie w przekonaniu, że znaleźli się w wyjątkowo beznadziejnej sytuacji.

Im dalej zapuszczali się, tym robiło się coraz chłodniej. Z sufitu, po niewielkich stalaktytach spływały cieniutkie strużki krystalicznie czystej wody. Zewsząd dobiegały cichuteńkie popiskiwania myszy oraz pluskanie kropli uderzających o twardą, zbitą ziemię, po której stąpali. Dźwięk ich ciężkich kroków roznosił się gromkim echem po calutkiej jaskini.

Po pewnym czasie Pete zauważył, iż śnieżnobiałe poroże kobiety zaczynają błyszczeć, niemal zupełnie rozpraszając wokół mrok. Wywołało to u niego niemałą ciekawość.

Farba fluoresecyjna, nowoczesna technologia? A może magia? W jego głowie kłębiły się tysiące pytań, na które nie sposób było znaleźć właściwą odpowiedź. Korciło go wręcz, aby zapytać ją o powód świecenia jej rogów, lecz się powstrzymał. To nie był odpowiedni czas, ani miejsce na takie rozmowy. Musiał być w każdej chwili gotowy do walki. Najmniejsze rozproszenie uwagi, mogłoby mieć wprost fatalne skutki.

Z rozważań wytrącił go pajęczy zmysł. Wyraźnie dawał mu do zrozumienia, że są w tarapatach. I to poważnych.

Usłyszał przeraźliwy skowyt, dobiegający z naprzeciwka.

Nie byli sami. Wiedział to.

  — Uważaj! — ostrzegła go natychmiast kobieta, sięgając do kołczana po posrebrzaną strzałę. Niemal natychmiast wystrzeliła ją w stronę ogromnego ciemnego punktu, znajdującego się wysoko na suficie.

Wtem znienacka coś, co okazało się być kokonem, rozerwało się na pół. A z niego zaczęły masowo wypełzać, podobne do olbrzymich pająków stworzenia zwane Arachnomorfami. Wszelcy uczeni zaliczali je do gatunku insektoidów, ze względu na swe pochodzenie. Przerażające odnóża gębowe zawierały w sobie silnie trujący jad, który paraliżował, a następnie pozbawiał życia ofiarę. Ich osiem długich kończyn zwieńczonych było ostrymi jak brzytwa szpikulcami, za pomocą których mogły bez najmniejszego problemu zabić swą niczego niespodziewającą się zdobycz. Natomiast ich grube chitynowe pancerze, które skrywały się pod paskudnie owłosionymi cielskami, przebić mogło jedynie srebro.

Po plecach Parkera przeszedł paraliżujący dreszcz. Setki szkarłatnych, martwych oczu spoglądało w jego stronę. Choć nie cierpiał na arachnofobię, to te stwory przyprawiały go o mdłości i zawrót głowy.

Odruchowo aktywował swój kostium i przybrał iście bojową pozycję.

— Instant-Kill Mode — wyszeptał cicho, a soczewki w jego pancerzu przybrały krwistoczerwony kolor. Zaś metalowe ramiona wysunęły się, by posłużyć jako skuteczna w walce broń.

— Za tobą! — wrzasnęła przenikliwie Annari, gdy dostrzegła, jak jedno z monstrów rzuciło się na niego. Ten jednak w porę zareagował i zwinnie uniknął śmiercionośnego ataku. Błyskawicznie zaczęli razem walczyć ramię w ramię, skutecznie pozbywając się następnych przeciwników. Sprawnie oplatał lepką siecią stwory, pacyfikując je, a następnie dźgał je w ich potworne ślepia, by te nie wyrządziły im krzywdy.

— Pomocy! — wydarła się nagle towarzyszka, kiedy jej nogi oblepiła ciasno gruba, pajęcza nić. Szamotała się, próbując nieskutecznie wyswobodzić się z okowów. Wtenczas kreatury podchodziły ku niej coraz bliżej, gotowe w każdej chwili ją wykończyć. Nie dawała jednak za wygraną i posyłała celną serię strzał, które trafiały w ich przebrzydłe cielska.

— Daj... mi... chwilę — wysapał ledwo, starając się zrzucić z siebie ciężką maszkarę, która na niego naskoczyła. Gorączkowo szarpał się, aby wyzwolić się, gdyż siła z jaką naciskała na jego klatkę piersiową, skutecznie uniemożliwiała mu oddychanie. Z każdą chwilą czuł, jak powoli krew uderza mu do głowy, a on sam traci powoli przytomność. Nie mógł się poddać. Nie teraz. — Rzuć... mi strzałę!

Zdziwiona czerwonowłosa uniosła brew, po czym upuściła prosty przedmiot, który poturlał się po zimnej ziemi, ku chłopakowi. Ten resztkami sił wyciągnął łapczywie rękę, aby ją pochwycić, jednak była za o wiele daleko, aby po nią sięgnąć. Kiedy zupełnie stracił nadzieję, doznał olśnienia.

Sieć. 

Szybkim ruchem wystrzelił lepką substancją w kierunku bełtu i przyciągnął go do siebie. Dzierżąc go w dłoni, pchnął stworzenie prosto w serce. Srebrny grot bez najmniejszego problemu przebił się przez pancerz, powodując śmiertelną ranę. Szkarłatna ciecz spływała wartką strugą po drzewcu oraz ramieniu chłopaka, tworząc pod nim niewielką kałużę. Stwór zawył żałośnie, by po chwili runąć z łoskotem na twardy grunt.

— Czy on... umarł? — spytał niepewnie, zszokowany brunet, wpatrując się uważnie w zamglone gałki oczne potwora. Zupełnie lodowate. Bez krzty życia.

— Tak — odparła spokojnym tonem rozmówczyni, gdy było już całkowicie bezpiecznie. — Czy mógłbyś mi w końcu pomóc? — dodała zniecierpliwiona, zupełnie nie przejmując się truchłem leżącym nieopodal. Pete odchrząknął cicho, prędko zabierając się za uwalnianie towarzyszki.

Dobrych kilka minut spędził w zupełnej ciszy, zastanawiając się nad tym, co się wydarzyło. Wciąż z trudem docierało do niego, iż właśnie zabił inną żywą istotę. Mózg za wszelką cenę chciał wyprzeć tę informację z siebie, wymazać ją z pamięci i już nigdy do niej nie wracać. Nie był już miłym Spider-Manem z sąsiedztwa, a zwykłym zabójcom. Czuł się strasznie, a gnębiące go wyrzuty sumienia dodatkowo to potęgowało. Pomimo iż tylko się bronił przed potworem, to złamał swoje zasady, których się kurczowo trzymał. Miał bronić, nie zabijać. Jak zareaguje ciocia May? Czy będzie, po tym wszystkim w stanie spojrzeć Starkowi w oczy? Nie chciał nawet sobie wyobrażać upokorzenia, jakie przeżyje, gdy mentor zacznie prawić kazanie. Co pomyśli sobie o nim Dor? Po tym nie miałby u niej najmniejszych szans. Myśli kołatały mu w głowie jak oszalałe, a on sam coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że zostanie napiętnowany mianem mordercy.

— Wszystko w porządku? — upewniła się, zerkając na jego pobladłą ze zgrozy twarz.

— Tak, tak... To nic takiego — skłamał, usiłując ukryć swój strach. — Możemy już stąd iść?

Annari skinęła głową i ruszyła pośpiesznie w stronę wyjścia, a zaraz za nią Peter. Nie odzywał się ani słowem przez całą drogę. Z nerwów skręcało go w żołądku, a ręce pociły się niemiłosiernie. Z każdą następną minutą narastało w nim nieopisane wręcz poczucie bezsilności oraz lęku.

— Panie Stark... — wyjąkał łamliwym głosem, a oczy zaszły mu łzami. Pragnął jak najszybciej mieć ten koszmar za sobą. — Ja...

— Cii... — uciszyła go niebieskooka, wskazując dłonią na zmęczonego mężczyznę, który spał wtulony w Doreen, która schowała twarz w jego piersi. Ten niecodzienny widok dość zdziwił chłopaka. Mentor niemal zawsze wydawał się mu dość oschły i zdystansowany, zwłaszcza w stosunku do Dor. Tym bardziej po ostatnich wydarzeniach trudno mu było uwierzyć w to, co widzi. Co się musiało stać, aby postanowił tak zareagować? — Nie przeszkadzaj mu. Tobie też dobrze zrobi porządny odpoczynek.

Speszony poszedł za radą księżniczki. Był wymęczony walką i minionym dniem. Wyjął więc zatem ze skórzanych juków ciepły, puchowy płaszcz, a następnie okrył się nim i usnął.

***

Nagle panujący wokół półmrok, został rozproszony przez intensywne światło rzucane przez bogato zdobione żyrandole wykonane z kryształu. Zdziwiony rozejrzał się wokół. Znajdował się na środku wielkiej sali, która zdawała się nie mieć ścian. Przed nim na wysokim podwyższeniu stała stara, drewniana ława, przy której zmieścić by się mogło parunastu ludzi. Gdy odwrócił się za siebie, by sprawdzić, co tam jest, dostrzegł rzędy ławek, w których tłoczyli się ludzie. Wśród tak licznego tłumu nie sposób było rozpoznać wszystkich.

— Panie Stark! — zawołał z ulgą, na widok swego mentora, siedzącego nieopodal niego. Ten jednak nie odpowiedział ani słowem na wezwanie. Nieustannie tylko wpatrywał się znudzony w ekran telefonu, nie bacząc na to, co się dzieje. — Doreen! — dodał, przekierowując wzrok na dziewczynę, wtuloną w ramię w Tony'ego. Dowell niechętnie uniosła głowę, ukazując swe zaczerwienione oczy oraz ciemne podkowy pod oczami. Kąciki ust natomiast drgały lekko, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie była w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku poza szlochem.

— Mój Peter mordercą? — usłyszał cichy głosik gdzieś z tyłu sali. Znał go. Ciocia May lamentowała żałośnie nad losem swojego bratanka, będąc niemal na granicy szaleństwa. Przysadzisty, brązowowłosy mężczyzna w granatowym garniturze siedział tuż obok niej i obejmował kobietę jedną ręką w pasie, a drugą głaskał delikatnie po głowie, by choć odrobinę ją uspokoić. Na nic się to jednak zdało.

— Ciociu! Happy! — zawołał, rozpaczliwie chowając twarz w swoich dłoniach. — Nic nie zrobiłem!

— Morderca! — odezwał się wściekle chór głosów, wyraźnie pokazując swą nienawiść. — Do więzienia z nim!

— NIE! Ja... — wydarł się przerażony Peter, rozglądając się wokół, szukając jakiegokolwiek ratunku. Nikt jednak nie przyszedł mu na pomoc. Szczerze pragnął uciec lub zapaść się zupełnie pod ziemię. — Ja nie chciałem!

Wtem zabrzmiał donośnie dzwon, a zza jego pleców wyłoniło się trzydziestu wysokich, szpakowatych mężczyzn. Każdy z nich odziany był w czarną jak smoła togę. Ciągnęły się za nimi jak cień. Kiedy mijali chłopaka, obrzucali go pogardliwym spojrzeniem. Jakby był jedynie nic nieznaczącym pyłem.

Kiedy zasiedli oni przed ławą, jeden z nich zastukał drewnianym młotkiem o blat, tak że rozbrzmiał nawet w najdalszych kątach sali.

Tłum zamilkł.

— Otwieram przewód sądowy, proszę o odczytanie aktu oskarżenia, panie prokuraturze — odezwał się chłodnym, tonem, który zmroziłby każdego o zdrowych zmysłach. Jak na zawołanie mężczyzna siedzący po jego lewicy wstał. Niemal natychmiast zaczął odczytywać pliki pożółkłych kartek, które trzymał w dłoniach.

Parker, wsłuchując się w słowa, z trudem utrzymywał się na prostych nogach. Ciało natomiast trzęsło się wbrew mimowolnie. On nie chciał... on tak bardzo nie chciał... Co oni mu zrobią? Nie chciał resztę życia spędzić w więzieniu.

— Czy przyznaje się pan do zarzucanego czynu? — zapytał oziębłym tonem sędzia, przywołując rozszalałe myśli nastolatka do porządku.

— Nie! Ja tylko... — wyjąkał, niemal płacząc. — Ja nie chciałem! Broniłem się!

— WINNY! — warknęła rozjuszona widownia, domagając się sprawiedliwości.

— Nie! — bronił się ostatkiem sił, nie mogąc dopuścić do siebie tego, czego właśnie jest świadkiem. Sędzia przymrużył oczy, pogładził swą długą, siwą brodę, po czym ogłosił wyrok:

— Jesteś winien. Zamordowałeś inną żywą istotę. Do więzienia z nim!

Morderca.

Był mordercą. Coś w nim pękło, a on sam czuł, jakby ktoś go boleśnie ugodził w policzek. Znów zagrzmiał pusto dzwon, obwieszczając jego sromotny koniec. Z ciemności wyłoniła się dwójka ponurych strażników o niebieskiej, prześwitującej skórze. Przyodziani byli w czarne szaty, sięgające kostek, a na ich łyse głowy naciągnięty był długi kaptur, spod którego wystawała para zupełnie białych, martwych oczu. Zbliżali się ku niemu bezszelestnie. Wydawali się sunąć nad ziemią. Patrząc na te paskudne kreatury, nie trudno było wnioskować, iż sporo mają wspólnego z duchami.

Gdy ich wzrok spoczął na Peterze, przeszył go nieprzyjemny dreszcz, a tłum, który to jeszcze chwilę temu darł się wściekle wniebogłosy, teraz siedział cicho, jak makiem zasiał. Nawet najodważniejsze jednostki siedzące na sali nie odważyły się jakkolwiek odezwać. Nienaturalny chłód, jakim emanowały te istoty, skutecznie ich do tego zniechęcał.

Jeden ze stróżów pospiesznie chwycił młodzieńca za ramię, po czym pociągnął go z całej siły do siebie. Ten nie spodziewając się tego, runął jak długi na podłogę, próbując się wyzwolić z uścisku. Na nic jednak zdawały się jęki, krzyki, błagania ani nawet szarpanina. Zjawa była nieugięta i bez trudu ciągnęła swoją ofiarę po chłodnej, kamiennej posadzce w stronę zaciemnionej części pomieszczenia.

Im bardziej się ku niej zbliżali, tym większe narastało w Parkerze poczucie beznadziei. Czuł, jakby z każdą następną sekundą uchodziło z niego życie. W ciągu jednej chwili zapadł się w bezkresną, zimną nicość. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro