Początek końca cz. I
Powoli stąpali po kamiennej posadzce, a stukot ich butów roznosił się po całym pomieszczeniu. Prócz nich nie było nikogo w pobliżu, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Przez rozległy, oszklony sufit, wpadały delikatne snopy jasnego światła, oświetlając im drogę. Liczne gobeliny i sztandary, które mijali, przedstawiały białe rogate trójkąty na fioletowym tle. Pokrywała je warstwa gęstego kurzu. Nikt tu dawno nie zaglądał. Świątynia wyglądała na dawno zapomnianą.
Przeszli do kolejnej komnaty. W długim rzędzie stały na baczność figury elfickich żołnierzy. Twarze ich wykrzywione były w paskudnie, jakby zaraz mieli przypuścić szturm na wrogie wojska. Głownie mieczy błyszczały groźnie, wzniesione ku górze.
Od samego spoglądania w ich stronę dostawali dreszczy. Posągi wyglądały aż nazbyt realistycznie. Przez chwilę nawet zdawało im się, że jeden z nich się nieznacznie poruszył. Dla bezpieczeństwa woleli się od nich trzymać na odległość.
— Widzisz to? — Wskazała palcem Dor, jedną z popękanych ścian. Pokrywał ją stary fresk, przedstawiający najpewniej jakąś scenę historyczną. Stary mężczyzna z brodą leżał bezwładnie w swoim łóżku, a gromada poddanych stała wokół niego, rzewnie opłakując jego śmierć. Na ich twarzach malowała się istna rozpacz i smutek. Widać było, iż władca wiele dla nich znaczył. Gdzieś z dala od nich, zupełnie samotnie stał nie kto inny, jak Wilczy Pasterz. W jednej dłoni trzymał pozłacany kielich, by w każdej chwili móc ulżyć swemu władcy, w drugiej zaś koronę wysadzaną kosztownymi klejnotami. — Kim on jest? Ten starzec.
— Nie... nie wiem. Nigdy wcześniej go nie widziałem — Pokręcił głową rozmówca, bliżej przyglądając się niezwykłemu malowidłu. — Może powinniśmy zapytać Annari? Ona powinna go znać.
— W sumie... masz rację — przyznała, wciąż niepewnie omiatając wzrokiem pomieszczenie w celu znalezienia księgi.
Zajęło jej to kilka minut, lecz w końcu natknęła się na marmurowy piedestał, stojący pod samą ścianą, gdzieś w cieniu. Na niej leżał poszukiwany przez nich przedmiot. Zakurzone, pożółkłe karty, pokrywał czarny tusz. Pomimo iż część run już dawno temu wyblakła, to wciąż dało się wyczytać z nich poszczególne słowa.
— Rajuśku... — wyjąkał zaskoczony Peter, przypatrując się im uważnie. — Wyglądają na bardzo stare.
Podekscytowana nastolatka podeszła jeszcze bliżej, by móc ją dotknąć. Kiedy już miała pochwycić księgę, towarzysz odezwał się niepewnym głosem:
— Dor, powinniśmy pójść po pana Starka. Mój pajęczy zmysł... Dor, on wariuje. Tu nie jest bezpiecznie.
— Spokojnie, Pete. Będę ostrożna, obiecuję. Poza tym, wiesz jaki będzie z nas dumny, jak mu ją przyniesiemy? — uspokoiła go, powoli unosząc księgę tak, by ta się nie zniszczyła. Miękka, granatowa skóra, w którą została oprawiona, zdawała się lekko odpadać, a pozłacane runy na niej blaknąć ze starości. Musiała uważać, by jej nie uszkodzić. I tak ledwo trzymała się kupy.
— Widzisz? Nic się nie stało. A teraz poszukajmy wyjścia — stwierdziła Dowell, kierując się w stronę długiego korytarza.
Zupełna ciemność. Idąc po omacku, czuli się jak dzieci błądzące we mgle. Na dobrą sprawę nawet nie wiedzieli, czy idą w dobrą stronę, i czy przypadkiem czegoś nie pominęli. Z czasem coraz mocniej zaczęli żałować, że wybrali tę drogę.
— Słyszysz to? — zapytał nerwowym tonem szatyn, przybierając bojową pozę. W każdej chwili gotów był stanąć w obronie swojej i przyjaciółki. Zza ich pleców dobiegał cichutki odgłos kroków, który z każdą następną chwilą przybierał na sile. Ktoś ich śledził. Zaczęli przyspieszać. Serce biło im jak szalone, a oddech stawał się coraz płytszy. Nie chcieli stanąć twarzą w twarz z osobą, która za nimi nieustannie podążała.
— Jesteśmy blisko — wyszeptał Parker, wskazując palcem na jasny punkt, znajdujący się na samym końcu korytarza. Światło. Kiedy wyszli z holu, odetchnęli z wyraźną ulgą. Przez moment dźwięki ustały, więc przypuszczali, iż są bezpieczni. Niestety, ich szczęście nie trwało zbyt długo.
— Dor, odwróć się! — zawołał nagle Peter, przyciągając ją bliżej siebie. O mały włos. Gdyby nie zareagował w porę, to dziewczyna najprawdopodobniej straciłaby głowę.
Powoli odwróciła się, by sprawdzić kto ją zaatakował. Z jej gardła wydobył się przenikliwy wrzask, który rozległ się wnet wokół nich.
Za nimi stała wysoka, postać o smukłej posturze. Coś, co kiedyś było człowiekiem, dziś stanowiło jedynie stertę białych kości, ożywioną wieki temu przez potężnego nekromantę. Obecnie nikt już tej praktyki uprawiał, gdyż sztuka ta została dawno temu zapomniana i pogrzebana na cmentarzysku historii. Lisz, bo tak się ten stwór zwał, odziany był w ciężką, płytową zbroję, zakrywającą niemal całe jego ciało. Zimna stal miecza i pancerza błyszczała złowrogo w blasku pochodni, które oświetlały pomieszczenie.
— Ch... cholera! — wydarła się przeraźliwie, spoglądając prosto w czaszkę nieumarłego. Płonęła ona żywym ogniem o intensywnej purpurowej barwie.
Natychmiast pochwyciła w swe dłonie miecz i jednym z ostrzy zaatakowała napastnika. Na nic się to jednak zdało. Ten sprawnie zablokował uderzenie. Nim zdążył zamachnąć się, Spider-Man przy pomocy swych wyrzutni, oblepił go lepką siecią, a następnie zadał mu kilka sprawnych kopniaków. Przeciwnik runął z łoskotem na twardą posadzkę. Broń, którą trzymał w ręku, upadła niedaleko niego.
Metal zabrzęczał głucho.
Przez krótki moment mogłoby się zdawać, iż udało się go pokonać. Nic bardziej mylnego. Ciężkie łańcuchy zwisające mu u pasa, zadzwoniły cicho, a więzy niewolące go, się rozerwały.
Powstał.
Chwycił za swój miecz i wymierzył cios w stronę Petera. Ten w ostatniej chwili uchylił się, unikając tym samym śmierci. Zarówno on jak i Dowell zawzięcie walczyli ze stworem, licząc, że ten w końcu podda się. Raz po raz dziewczyna wypuszczała pociski energetyczne z repulsorów, lecz na przeciwniku nie robiło to większego wrażenia. Przy pomocy magii niemal natychmiast wracał do życia. Kiedy już miała wykonać ostateczny cios, ten wytworzył wokół siebie pole ochronne, które odepchnęło ją z siłą tak wielką, że przygmociła z impetem o kamienną ścianę. Niewielkie jej fragmenty skruszyły się, upadając niedaleko. Zakaszlała, a z nosa puściła jej się krew. Resztką własnych sił starała się raz jeszcze naładować broń.
— No dawaj. Jeden strzał — powtarzała sobie w myślach, powoli tracąc świadomość. Czuła jakby odpływała. Niewiele jej zostało. — Proszę.
— Dor! DOR! — wydarł się zaniepokojony Parker spoglądając na nią. Była nieprzytomna. Jedyną oznaką życia była klatka piersiowa nieznacznie unosząca się do góry. — Wstawaj!
— Młody, odsuń się — oznajmił znajomy mu głos. To Tony i Annari przybyli im w porę z odsieczą. Niezwłocznie włączyli się do walki, osłaniając przy tym omdlałą nastolatkę.
— Gdzie jest filakterium? — zapytała zaniepokojona księżniczka, wypuszczając serię strzał, które ugodziły w napierśnik stwora. Ten jednak nie dawał za wygraną i w przypływie furii zaczął inkantować zaklęcia. Podłoga zatrzęsła się w posadach, by następnie rozstąpić. Z jej środka wypełzła chmara ponurych szkieletów, posłusznych woli byłego nekromanty.
— Fila... co? — Uskoczył, próbując uniknąć ogromnej kuli ognia, lecącej w jego stronę. W tym chaosie trudno było mu się skupić na czymkolwiek.
— Filakterium. Bez niego go nie pokonamy — wysapała z trudem. Rozglądała się wokół, lecz nigdzie nie mogła go znaleźć. Musiał ukrywać je w innym miejscu.
— Ni... nie wiem.
— Załatwimy to w inny sposób — wtrącił się wściekły zaistniałą sytuacją Stark. Wszystko zaczęło się sypać. Wpierw Pan Lasu im uciekł, teraz jego córka leżała nieprzytomna. Na domiar złego paskudny, magiczny szkielet klepał ich tyłki. Czy mogło być gorzej? Pewnie tak. — Atakujcie wszystkim, co macie.
— Tony, on i tak się odrodzi. To bezcelowe.
— To opóźnijmy go na ile jesteśmy w wstanie.
Tak też zresztą uczynili. Wszyscy na raz skupili swą moc na nim. Nie sposób było się stawić potężnej sile jaką stanowił laser wydobywający się z piersi i repulsorów kombinezonu. HUD pokazywał mu przeciążenie systemów, jeszcze chwila, a zupełnie się przegrzeją. Pozostanie bezbronny. Wziął głęboki wdech. Nim powrócą do normy musiał działać starą, sprawdzoną metodą — brutalną siłą. Szamotał się zawzięcie z przeciwnikami, którzy zaczęli go zewsząd atakować. Za wszelką cenę chcieli zdjąć z niego jego zbroję. Jednego z nich musiał nawet zrzucać ze swych pleców.
— Pośpiesz się, Tony! — ponalegała zniecierpliwiona księżniczka, dzielnie odpierając ataki. — Nie mamy czasu!
— A jak myślisz co robię? Odpoczywam? — odburknął zziajany. Spojrzał kątem oka na interfejs. Pięćdziesiąt procent. — E, wiesz co robi robi kościotrup przy umywalce? Leje wodę do miednicy. — Grał na zwłokę, licząc iż to coś da. Lisz warknął złowrogo, po czym uniósł swe kościste dłonie ku górze.
Wnet kawałki ściany, które wcześniej się ukruszyły, poszybowały hen w powietrze, a następnie pofrunęły w kierunku Anthony'ego. Stark usłyszał cichy jęk receptorów uginających się pod siłą pochłanianych obrażeń.
— Spokojnie! Żartowałem.
Dziewięćdziesiąt. Przeciwnik znacznie naładował moc jego skafandra. Na to właśnie czekał. Wraz z kobietą ponownie skierował całą swą energię na nieumarłego. Ten nie mógł się im przeciwstawić i jego ciało rozpadło się na drobne kawałki.
— Peter, wiesz co robić.
Chłopak niemal natychmiast zaczął oblebiać szczelnie siecią każdą pojedynczą kość, by jakkolwiek opóźnić jego odrodzenie.
— Mamy niewiele czasu. Zabierajmy Doreen i zawijajmy się stąd — rozkazał pospiesznie Anthony. Podszedł do niej i najdelikatniej jak potrafił, wziął ją na ręce. Nie chciał zrobić jej dodatkowo krzywdy. I tak była już wystarczająco posiniaczona i obita. Żwawym krokiem ruszył za resztą swych towarzyszy i tylko co jakiś czas zerkał na córkę, sprawdzając czy żyje. Wciąż oddychała. To dobry znak.
***
Zawędrowali w bezpieczne miejsce, gdzie wśród drzew rozbili prowizoryczny obóz. Trochę im zajęło, nim ukryli go tak, by niepowołane oczy go nie dostrzegły. Pomimo iż czas ich naglił, to potrzebowali chwili, aby opatrzyć rany i odsapnąć. Minione wydarzenia nieźle nadwyrężyły ich siły.
— G... gdzie ja jestem? — wyjąkała cicho dziewczyna, rozglądając się wokół. Wszystkie mięśnie i kości bolały ją niemiłosiernie, jakby zaraz miała dokończyć swego żywota. Nie sądziła, iż tak mocno oberwała w trakcie pojedynku. Jęknęła.
— Leż — rozkazał jej surowo ojciec, gdy chciała podnieść się ze swego miejsca. — Jesteś ranna.
Mężczyzna westchnął, po czym zajął się przemywaniem drobnych zadrapań. Co większe już przed jej wybudzeniem zostały dokładnie obandażowane i odkażone. Przez cały czas ani razu nie spojrzał w oczy dziewczyny. Bał się, że dostrzeże w jego oczach strach. Nie chciał dać po sobie poznać, że się o nią martwi. Na jej nieszczęście odziedziczyła po nim nie tylko wygląd, lecz i tendencję do pakowania się w kłopoty. Niejednokrotnie doprowadziło do tego, że był bliski śmierci. Musiał ją bronić. Choćby za cenę własnego życia.
— Jak długo ja..?
— Dobrych dwadzieścia minut. Gdybyśmy nie przybyli z Annari to z waszej dwójki pozostałaby jedynie kupka popiołu — Skrzywił się. — Co do diaska zrobiliście?! Jasno było powiedziane, że macie znaleźć wejście, a nie zgrywać bohaterów. Czy w ogóle zdajecie sobie sprawę z tego, że omal nie doprowadziliście do katastrofy? Co ja do cholery miałbym powiedzieć waszym opiekunom, o ile ten powalony władca by ich nie pozabijał. Słucham.
— Ja... — zacięła się, zupełnie nie wiedząc, co mu powiedzieć. Miał rację. Przez jej głupią niesubordynację wystawiła swoich bliskich na niemałe zagrożenie. Spuściła nisko głowę, a jej twarz pokrył intensywnie czerwony rumieniec. Policzki piekły ją niemiłosiernie ze wstydu. Pragnęła jak najszybciej zapaść się pod ziemię. — Ja... Przepraszam.
— To ja ją do tego nakłoniłem, proszę pana — oświadczył nagle Parker, próbując nieudolnie stanąć w jej obronie.
— Co?! — odparli niemal równocześnie Dor oraz Stark. Oboje zdawali się być nieźle zdziwieni jego słowami. — Pete, nie musisz tego robić. Naprawdę — dodała, kierując na niego wzrok.
Poczuła dziwne, paraliżujące ciepło. Chłopak coraz bardziej jej się zaczynał podobać, jednak miała obawy przed wykonaniem pierwszego kroku. Nigdy wcześniej nie chodziła z nikim, więc nie wiedziała jak zachować się w takiej sytuacji. Gdyby miała przy sobie Katherine... ona wiedziałaby co robić. Ona w tych sprawach zawsze potrafiła doradzić. Niejednokrotnie zdarzało się, iż koleżanki z klasy prosiły ją o opinię, czy pomoc związaną z problemami sercowymi.
— Moglibyście z łaski swojej przestać? Próbuję się skupić — uciszyła ich pospiesznie Annari, nerwowo przekartkowując księgę, w poszukiwaniu odpowiedniego zaklęcia. Nawet kłótnia się dobrze nie zaczęła, a już miała jej serdecznie dość. Chciała popracować w świętym spokoju. Nie miała sił ani ochoty na męczenie się z nimi. Była zmęczona, zdenerwowana, a na dodatek cała obolała.
Przeglądając kolejne zapisane strony, dostrzegła, iż niemal na każdej z nich czy to na marginesach, czy obok tekstu znajdują się drobne notatki i rysunki naskrobane odręcznym pismem. Niestety, nie była w stanie ich rozczytać. Napisane zostały w niezrozumiałym dla niej języku. Kto wcześniej korzystał z tej księgi? Tego nie wiedziała. Gdy dotarła do działu poświęconego zaklęciom międzywymiarowym, zawołała zaskoczona, zupełnie nie dowierzając w to, co właśnie widzi:
— Mam to!
— No to na co my jeszcze czekamy? Do roboty! — Klasnął w dłonie uradowany miliarder. W końcu powrócą do Nowego Jorku. Oby przybyli z pomocą na czas. Nie chciał nawet myśleć, co się stanie, jak im się nie uda.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro