Coś się kończy cz. I
Ku ich zdziwieniu miasteczko wyglądało na dawno opuszczone i zapomniane. Błąd. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się, dostrzec można było dzieci z nosami przyklejonymi do oszronionych szyb, czy dorosłe elfy chowające się gdzieś w ciemnych zaułkach, próbujące niezauważenie powrócić do swych domostw. Nawet zwierzęta uciekały im w popłochu z drogi. Zdawało się, że mieszkańcy Fornheimr starają się za wszelką cenę uniknąć konfrontacji z nieznajomymi podróżnikami.
Wędrowcy niezbyt się tym przejmowali, gdyż było im to zwyczajnie na rękę. Mogli bez większych problemów przemieszczać się po miasteczku i nikt nawet nie odważył się zadać im żadnych pytań. Wszelacy obcy kojarzyli się tutejszym tubylcom jedynie z wojnami klanów, jakie toczyły się na tych terenach. Najstarsi wciąż pamiętali te zamierzchłe czasy, gdy całe Alfheim omal nie pogrążyło się w chaosie.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Anthony, kiedy wjechali na plac, wyłożony brukiem. W jego centrum stał stary, stalowy cokół, a na nim postać uzbrojonej kobiety. Siedziała ona na potężnym, skrzydlatym rumaku. Koń stał dumnie dęba, prostując ogromne skrzydła. — Annari powinna być gdzieś w pobliżu.
Nie mylił się.
Z naprzeciwka żwawym krokiem szła elfka. Miała na sobie prostą, skórzaną kurtkę, spodnie i wysokie oficerki. Włosy związane w kucyk falowały delikatnie na wietrze. Szła dumnie, nie zważając zupełnie na nic. Tony, choć bardzo się przed tym wzbraniał, to nie mógł przestać spoglądać ukradkiem na czerwonowłosą. Nawet gdy nie miała na sobie kosztownych klejnotów i sukni, wyglądała wprost zjawiskowo.
— Udało wam się zdobyć ametyst? — zapytała niepewnie, kiedy ich ujrzała.
— Jasne. Wątpiłaś w to? — odparł, szczerząc zęby. — No to czas na finał, co nie? Wojska świrniętego władcy same się nie pokonają.
Zaskoczona błękitnooka przyzwała swojego wierzchowca, by chwilę później na niego z gracją wskoczyć.
***
— Jakim cudem go zdobyliście? — zastanawiała się wciąż kobieta, zupełnie nie mogąc wyjść z podziwu. — Kopalnia jest nawiedzona. Te odgłosy... słychać je było nawet tutaj!
— Mieszka tam smok — Wzruszył ramionami mężczyzna. Pospieszył rumaka. — Udało nam się z nim dogadać. Chociaż i tak nie polecałbym mu się naprzykrzać.
Na twarzy rozmówczyni malowało się niemałe zdziwienie. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Podejrzewała, że tamtejsze rejony mogły zamieszkiwać wichty, barghesty czy trolle. Ale smoki? To było coś zupełnie niespodziewanego. Wolała jednak nie wnikać w szczegóły. Mieli teraz ważniejsze problemy na głowie.
Pokonywali kolejne kilometry, ani na moment się nie zatrzymując. Z każdą następną godziną coraz mocniej ich kości odczuwały niedogodności związane ze zbyt długą jazdą. Organizm dawał im tym wyraźny znak, że już czas odpocząć. Ignorowali to. Zbyt bardzo czas ich gonił.
Na krótki odpoczynek zatrzymali się, dopiero gdy Solis zaczęło powoli chylić się ku linii horyzontu.
Wtedy też Doreen zsiadła z wierzchowca i bez słowa podeszła do brzegów jeziora, nieopodal którego się zatrzymali. Rozsiadła się wygodnie na zamarzniętej ziemi i beznamiętnie spoglądała na spokojną taflę akwenu.
— Wszystko w porządku? — odezwał się zza jej pleców ciepły głos należący do Petera. Dziewczyna odwróciła się, posyłając mu uśmiech.
— Tak, spokojnie. Chciałam tu jedynie posiedzieć.
— Mogę z tobą? — zapytał nieśmiało, kucając obok niej. — Wiesz... no, chyba że chcesz być sama albo...
— Jasne, siadaj — oznajmiła, znów kierując wzrok na widok przed sobą. — Jak myślisz, co będzie, jak to wszystko się skończy?
— Co konkretnie?
— Wiesz, jak pokonamy Pana Lasu i wrócimy do domu. Nie wyobrażam sobie po tym wszystkim wrócić do normalności — przyznała, chwytając mocno za płaski kamień niedaleko niej. Chwilę później rzuciła nim tak, że kamyk kilkukrotnie odbił się od powierzchni wody.
— N... nie wiem — przyznał Parker, przypadkiem dotykając dłoni przyjaciółki. — Pewnie znów pojawi się jakieś zagrożenie.
— Czasem zastanawiam się, skąd władze biorą pieniądze na te wszystkie naprawy — Dor uśmiechnęła się delikatnie. — Jakby nie patrzeć przynajmniej raz w tygodniu mamy atak kosmitów, albo innych stworów.
— Może... to jest ich sposób marketingowy? Tylko u nas spotkasz maszkary z innych wymiarów! A to wszystko po okazyjnej cenie! — zachichotał niezręcznie. Kilka sekund później dołączyła do niego towarzyszka, śmiejąc się serdecznie. Lubiła go. Niekiedy bywał dość nieśmiały, ale dodawało mu to swoistego uroku.
— A może to Stark funduje te wszystkie naprawy? — dodał, kiedy już się odrobinę opanował.
— Chyba zbankrutowałby po tygodniu.
— Dzieciaki, zbierajcie się. Zaraz ruszamy. Na amory przyjdzie czas później — oświadczył kąśliwie Stark, dostrzegając ich razem. Oboje odskoczyli od siebie jak oparzeni, jakby zostali przyłapani na gorącym uczynku.
***
Następnych kilkanaście godzin spędzili na przedzieraniu się przez okoliczne mokradła. Musieli dostać się do Efstverǫld, inną drogą niż ostatnio, gdyż straże byli na ich tropie. Dziewczyna spojrzała na niemal bezchmurne, błękitne niebo, po czym westchnęła głęboko. Nie było ani cienia szans na to, aby wznieść się w powietrze. Zostaliby wykryci. Znudzona dłużącą się podróżą, skupiła się na mijanych wokół widokach.
Gęsta połać szuwarów rozciągała się przed nimi kilometrami. Wśród traw i trzcin rosnących w mętnej wodzie, kumkały cicho żaby, a wśród gałęzi okolicznych drzew przesiadywały ptaki. Gdyby czas ich nie naglił, to najpewniej zatrzymaliby się tam na dłuższą chwilę. Nie było im to jednak pisane. Pędzili, nie zwalniając tempa. Musieli jeszcze dziś dotrzeć do stolicy. Cichy chlupot błota wydobywał się spod kopyta zatapiających się w grząskim podłożu. Dowell z każdą następną godziną drogi czuła, jak oczy wbrew jej woli zamykają się, a umysł coraz mocniej usypiał. Choć zawzięcie walczyła, aby nie zasnąć, to nie mogła do końca powstrzymać swojego organizmu.
— Idź spać. Obudzę cię, jak dojedziemy — powiedział cicho Tony, dostrzegając jej zmęczenie. Nastolatka skinęła jedynie głową, po czym oparła się wygodnie o jego klatkę piersiową. Niedługo później zasnęła.
***
Na widnokręgu stopniowo zaczęły wyłaniać się niewyraźne zarysy co wyższych baszt i wież Efstverǫld. Serca zaczęły im mocniej bić. Jak mieli się przedrzeć niepostrzeżenie na pałacowe tyły? Wszędzie zapewne roiło się od strażników, kontrolujących miasto i mury obronne, nie mówiąc już o siedzibie ich władcy. Nie da się ukryć, że martwiło ich to.
— Jaki macie plan? — zapytała Annari, a w głosie jej przebrzmiewała wątpliwość. Nie uzyskała odpowiedzi. — Świetnie. Po prostu świetnie.
— Spokojnie, nie denerwuj się tak. Ile potrzeba ci czasu na aktywowanie portalu?
— Co najmniej kilka minut.
— Da się załatwić — zapewnił miliarder, zakładając na siebie pancerz. Nim to jednak zrobił, szturchnął delikatnie śpiącą nastolatkę. — Dor, wstawaj.
— Co się dzieje? — wyjąkała zdezorientowana, wciąż otrząsając się ze snu.
— Chwytaj za wodze i ruszaj za nimi. Jak dotrzesz, to załóż wraz z młodym zbroję. Dołączę do was później.
— Gdzie idziesz prosz...? — zdumiała się, gdy ten bezceremonialnie zeskoczył z Shigo. — Tony?
— Odwrócić ich uwagę.
Po tych słowach mężczyzna pospiesznie odleciał w stronę stolicy. Czerwono-złoty skafander błyszczał w blasku słońca, odbijając od swojej powierzchni promienie. Gdy leciał z ponaddźwiękową prędkością, przecinał nieboskłon niczym błyskawica. Uwielbiał to. Ta prędkość, emocje i poczucie zupełnej wolności. Nigdy mu się to nie znudzi. Wziął głęboki wdech, by jeszcze bardziej napawać się chwilą. Zrobił jeszcze dwa kółka w powietrzu, po czym bez wahania ruszył paru żołdakom naprzeciw.
— Ej, co to za spanie na służbie? — zawołał z uśmiechem na ustach, dostrzegając, jak się obijają. Ci niemal od razu go zauważyli i ruszyli za nim w pogoń. Tylko na to czekał.
— Mynd ar drywydd ef! — darli się wniebogłosy, uzbrojeni po zęby rycerze. Choć pędzili na swych rumakach na ile starczyło im sił, to mimo to nie mogli równać się z Iron Manem. Leciał pomiędzy ulicami, co rusz zapędzając ich w ślepe uliczki, licząc, iż to kupi jego towarzyszom trochę czasu.
— Dor, udało się wam? Nikt was nie nie gonił? — Próbował skontaktować się z nimi. — Odezwij się, proszę — dodał w myślach. Nie chciał tego przyznać, lecz po jego plecach przeszedł dreszcz, kiedy nie otrzymał odpowiedzi zwrotnej. Bał się, iż mogło się im coś stać. To byłaby jego wina i mógłby mieć pretensje jedynie do siebie samego. Znów udowodniłby sobie to, że nie nadaje się na mentora ani na ojca.
— Sir, po pańskiej lewej — odezwała się nagle F.R.I.D.A.Y, ostrzegając go przed niebezpieczeństwem. Sprawnie wykonał unik, omal nie wpadając na jeden ze straganów.
— Dobra, koniec tej zabawy — mruknął pod nosem, powalając przeciwnika na ziemię. — Kto następny?
Westchnął, widząc kolejnych wrogów biegnących w jego kierunku. Przybrał bojową pozę, czekając na atak z ich strony. Przez myśl przemknęło mu, by pokonać ich strzałem z repulsora, lecz szybko zaniechał tego pomysłu. Zależało mu jedynie na obezwładnieniu, a nie zabiciu.
— Nie w zbroję! Ty wiesz, ile ją polerowałem? — oburzył się, gdy stal miecza uderzyła głucho o zbroję. Wściekle wyrwał broń elfowi z ręki, po czym odrzucił na bok.
— Panie... Tony, potrzebujemy chwili — odezwała się nagle w słuchawce Dori. — Jak panu idzie?
— Świetnie — uciął krótko, nim się rozłączył.
Żyli.
Kamień od razu spadł mu z serca. Przez następnych kilkanaście minut zawzięcie walczył z napierającymi na niego ze wszystkich stron napastnikami. Nie będąc już w stanie dłużej ich opóźniać, wykorzystał swoje dyskowe pociski, by związać nogi kilkorgu z żołnierzy. Metalowe włókna ciasno oplatały kończyny, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Zaklął na siebie w duchu za to, że nie miał ich więcej. Przy tworzeniu kolejnej wersji Marka, będzie musiał pamiętać, aby naprawić ten defekt. Gdy jednak już nie mógł w pełni odeprzeć nieprzyjaciół, to wystrzelił w powietrze, niczym torpeda, licząc na to, że udało mu się zatrzymać ich wystarczająco długo.
— Mae'n rhedeg! — warknął któryś z tłumu, nim na dobre superbohater zniknął im z oczu. Iron Man pędził jak na złamanie karku, by zdążyć, uciec z Alfheim na czas. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby musiał tu zostać. Widząc, iż zbliża się do pałacu, jego serce zaczęło mocniej bić, a w jego głowie pojawiły się wątpliwości.
***
— Udało się panu! — odetchnęła z ulgą Doreen, kiedy wylądował bezpiecznie na ziemi. Niemal natychmiast pobiegła w jego stronę, przytulając się do niego. — Ja... um... przepraszam.
— Możemy już zaczynać? — niecierpliwiła się elfka, która uważnie przypatrywała się scenie. — Zaraz zlecą się tutaj straże i będzie po nas.
Nie czekając na odpowiedź, uniosła swoje dłonie ku błękitnemu niebu, ostrożnie wymawiając inkantacje. Jedna głupia pomyłka mogłaby kosztować ich życie, dlatego też nie chciała ryzykować nadmiernym pośpiechem. Jasna kula delikatnego światła rozbłysła w jej palcach. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, skupiła całą energię na purpurowym ametyście, który wisiał na szyi kobiety. Kamień drżał na prowizorycznym sznureczku, od nadmiaru mocy, jaki w niego tchnięto. Nieskazitelnie czysty i potężny... Aura, jaką roztaczał, wyczuwał nawet Peter i Stark stojący nieopodal.
Uczucie, jakie im przy tym towarzyszyło, nie dało się opisać żadnymi znanymi nam słowami. Nim się obejrzeli, klejnot zabłysnął jeszcze potężniejszym blaskiem niż do tej pory, a ogromna kula wystrzeliła w stronę nieboskłonu. Ku ich zdziwieniu nie wzniósł się porywisty wicher, ani nawet chmury nie pociemniały. Wszystko wyglądało jak wcześniej.
— Ehm... czy zaklęcie zadziałało? — zastanawiała się zdezorientowana Dowell, rozglądając się wokół. Ostatnim razem otwarcie przejścia wiązało się z niemałą anomalią pogodową, lecz teraz... wszystko przebiegło zbyt spokojnie.
— Spójrz za siebie młoda. — Anthony wskazał palcem na miejsce, gdzie teraz znajdował się portal.
Znów znajdą się w domu.
Przepełniona nadzieją i radością ruszyła pędem w jego kierunku, by ponownie znaleźć się Nowym Jorku. Wśród rodziny i znajomych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro