Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział II

  - Co się stało, Dragoniusie? Zwykle posłańcy nie zjawiają się osobiście, jeśli nie chcą... Iris Wielka! Chcesz powiedzieć, że jedno z moich dzieci nim jest? - kobieta była jak karabin maszynowy. Wypluwała z siebie milion słów na sekundę. Postawiła przede mną filiżankę z herbatą, mimo tego, że o nią nie prosiłem. Widocznie to robiła, gdy nie przewodziła zakonowi. Ciekawe. Lavena, a właściwie Melinda Heaffer, była najwyższą kapłanką zakonu Iris, czyli bogini tęczy. To Iris zapewniała nam szczęście w Rexurum. Oczywiście był szereg innych bóstw i stworzeń, które czciliśmy w mieście, ale kult bogini szczęścia był najbardziej powszechny. Każda dziewczyna należąca do naszego świata pragnęła zostać naznaczona.

- Kapłanko, Xavier powiedział mi, że w osobie, która tu mieszka ujawnił się Jad. Muszę ją zabrać do akademii – powiedziałem, po czym wziąłem łyk herbaty. Poczułem smak imbiru i mięty, moje dwa ulubione smaki. Kobieta siadła naprzeciwko mnie, dokładnie skanując moją twarz, jakby chciała znaleźć jakiś cień uśmiechu mówiący o tym, że żartuję. Ale byłem śmiertelnie poważny.

- Wiesz już kto to?

- Czuję, że ta osoba jest tutaj.

- No dobrze, dobrze. W domu jest Natalie - córka Johna i Noah...

- To żeński osobnik – podpowiedziałem, kręcąc głową. Kobieta krzyknęła na przyszywaną córkę, aby ta zeszła. Usłyszeliśmy tupot stóp i na schodach pojawiła się dziewczyna o jasnej karnacji i burzy czarnych, falowanych włosów. Nie poczułem w niej Jadu. To nie ona. W dodatku miała ten dziwny naszyjnik z wilkiem, który już gdzieś widziałem. Spojrzałem na Lavenę i prawie niezauważalnie pokręciłem głową, na co kobieta zbladła i wyglądała na dziesięć lat starszą.

- Kochanie, zawołaj Jane. Chyba nie słyszała, kiedy ją wołałam - zwróciła się do córki, ale oczy miała utkwione we mnie. Na jej czole pulsowała, coraz bardziej widoczna, fioletowa żyłka. Natalie odwróciła się na pięcie i pomaszerowała na piętro. - Dragon, wiesz przecież, że to niemożliwe. Żadne z moich dzieci nie może nim być. Jestem immortalis, w ogóle nie powinnam mieć dzieci. To musi być pomyłka, straszna pomyłka.

Faktycznie. To powinna być pomyłka. Ale ja wiedziałem, że to niemożliwe. Tonda się nie myli. Ze schodów zeszła dziewczyna, na oko w moim wieku. Miała włosy w kolorze mlecznej czekolady i wysportowaną sylwetkę. - Nieźle - pomyślałem - Nada się do wyścigów. Z jej podartych jeansów kapała czerwona farba, która pokrywała też policzek i kawałek prostego nosa. Z twarzy przypominała mi trochę Audrey Hepburn, tylko z piegami i blado-morskimi oczami. Wstałem i podałem dziewczynie dłoń. - Mam na imię Dragonius, jestem z wymiany z Rumunii. Twoja szkoła wytypowała cię do wyjazdu do Poenari – odśpiewałem formułkę, której nauczyłem się w taksówce. Dziewczyna odwzajemniła uścisk dłoni i przyglądała mi się badawczo.

- Miło mi, ja jestem Jane. Masz niezwykłe imię. Zaskoczyła mnie tymi słowami. Zwykle ludzie panikują, krzycząc "Czemu nikt mi nie powiedział?" albo "Boże, co ja ze sobą wezmę?". Jane natomiast wpatrywała się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jakbym zaraz miał wyparować, a ona musiała zapamiętać każdy, najdrobniejszy detal mojej twarzy.

- Jane, nie stój tak, tylko idź się pakować – jej matka chyba już doszła do siebie – ja muszę porozmawiać z twoim opiekunem. Dziewczyna podniosła jedną brew, jakby chciała powiedzieć "ten dzieciak opiekunem?", ale nie odezwała się ani słowem. Gdy zostaliśmy sami, nastała niezręczna cisza. Kobieta bawiła się pasemkiem swoich kasztanowych włosów, wpatrując się w okno.

- Laveno, uspokój się. Obiecuję, że będę jej bronił ze wszystkich swoich sił.

- Dziękuję ci, Dragonie. Ale... Nie możecie związać jej energii? Tak byłoby lepiej... - kobieta spojrzała na mnie swoimi dużymi oczami i przez chwilę wydawała mi się obłąkana.

- Dobrze wiesz, że to niemożliwe - odparłem - Musi przejść próbę. Możemy mieć tylko nadzieję, że nie zdoła.

Wyruszyliśmy niemal natychmiast. Droga do Rumunii wlokła się niemiłosiernie. Ze względów osobistych wolałem uniknąć podróży samolotem, toteż najpierw płynęliśmy promem, a potem jechaliśmy pociągiem aż do Bukaresztu, jednak część drogi dalej pozostawała do przejścia. Nie, żebym nie lubił spacerować. Sęk w tym, że do przejścia zostało nam około dwustu kilometrów, co dawało jakieś dwa dni wędrówki. Byliśmy już w dobrze znanej mi Rumunii, ale wciąż za daleko od okręgu Ardżesz, gdzie mieściła się akademia. Zatrzymaliśmy się w małej, obskurnej kafejce, by wypić coś ciepłego. Mimo, że dziewczyna nie chciała się zatrzymywać, zapewniając mnie, że jest jej ciepło, kilka razy widziałem jak dygoce z zimna. Nie chciałem uchodzić już na początku za złego opiekuna, więc nie dałem za wygraną. Mała kawiarnia wyglądała jak opuszczony bar; przy ladzie siedziało kilku niezbyt przyjemnie pachnących osiłków, którzy od razu odwrócili się, gdy drzwi za nami zamknęły się z głuchym trzaskiem. Kilku z nich wyglądało na kryminalistów, ale nie żebym kogoś szufladkował. Może po prostu to był ich image, nie wiem. Starałem się wybrać miejsce z dala od baru i tych przypakowanych gości i na szczęście znalazłem stolik w sekcji wyznaczonej dla palaczy. Podeszła do nas kobieta około trzydziestki z jedną słuchawką w uchu. Czerwone pasemka pasowały do szminki i kontrastowały z czarnymi jak smoła ubraniami, na których roiło się od metalowych ozdób. Miała wytatuowane oba rękawy, przez co przypominała mi dziewczynę motocyklisty.

- Co chcecie? - ledwie zrozumiałem ją przez gumę, którą ostentacyjnie żuła.

- Dwie herbaty z cytryną - odpowiedziałem. Kelnerka oddaliła się od naszego stolika, nawet nie zaszczycając nas spojrzeniem. Uznałem to za dobry znak, lepiej żebyśmy nie zwracali na siebie uwagi. Mimo, że byliśmy jedynymi ludźmi w sali, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wciąż ktoś nas obserwuje. Dosłownie czułem na sobie palące spojrzenie. Jakby nagle oblazła mnie setka małych gałek ocznych. Wzdrygnąłem się na myśl o czymś tak obrzydliwym. Kilka chwil potem dostaliśmy nasze kubki. Chciałem coś powiedzieć aby przerwać niezręczna ciszę, ale nie mogłem się skupić. Jakby coś celowo rozpraszało moją uwagę i krzyczało "no dalej, zrób z siebie głupka!". Z głośników dochodziła jakaś dziwna muzyka, brzmiała jak zawodzenie kota z odrobiną osła. Czymkolwiek to coś było, szczerze wątpiłem w to, że płyty dobrze się sprzedają.

- Nie mam łyżeczki - uważny wzrok Jane skanował cały stół. Westchnąłem, po czym podniosłem się i podreptałem po łyżeczkę. Przesunąłem ręką zwisającą firankę u wejścia i ze zdziwieniem odkryłem, że bar jest kompletnie pusty. No dobra, to nie jest normalne, zwłaszcza, że słyszałem śmiechy i rozmowy siedząc w innej części pomieszczenia. Ostrożnie podszedłem do blatu i sięgnąłem do stojaka, w którym stały plastikowe łyżeczki. Nie wiem czego się spodziewałem, może jakiejś obrzydliwej ręki demona, która wystrzeli zza blatu, złapie moją dłoń i wciągnie mnie pod ziemię, po czym skonsumuje w jakiś wyjątkowo wyszukany sposób. Ale nic mnie nie złapało. Za to coś kapnęło na moją szyję. Dotknąłem cieczy spływającej po moim karku i przyłożyłem palce do nosa. Wyczułem siarkę i intensywny zapach krwi. Spojrzałem w górę, wprost w czarne, puste oczodoły potwora. Zerwałem się do ucieczki, przewróciłem stół i kilka krzeseł aby spowolnić potwora. - Jane! - wrzasnąłem, gdy wpadłem do sali. Dziewczyna poderwała się z miejsca, wlepiając we mnie wzrok. A raczej w coś za mną. Stanąłem pomiędzy nią a demonem, uniemożliwiając mu dostęp do dziewczyny.

- Koło baru widziałem samochody, weź to i uruchom któryś - podałem jej srebrny kluczyk, który na szczęście złapała - Idź!

Stanąłem oko w oko z potworem. - Dobra, maleńki - pomyślałem - zabawimy się. Sięgnąłem do pasa i odczepiłem mój sztylet. Uśmiechnąłem się prowokująco do bestii, co chyba rozwścieczyło ją jeszcze bardziej. Wiedziałem, że muszę bronić tylnych drzwi aby monstrum nie dotarło do dziewczyny i jej nie zabiło, ale ono zrobiło coś, czego najmniej się spodziewałem. Skoczyło wprost na mnie. Mój sztylet błysnął, a bestia zawyła z bólu. Z ostrza kapała niebieska maź o niezbyt przyjemnym zapachu. Nie miałem pojęcia czemu potwór chce zabić najpierw mnie i czemu w ogóle mnie czuje. Przecież jestem posłańcem, nie powinienem być wyczuwany przez potwory. Nie miałem czasu na analizowanie co jest nie tak, bo potwór rzucił we mnie stolikiem. Uchyliłem się przed lecącym blatem i już miałem krzyknąć triumfujące "Ha!", ale zostałem ogłuszony połamanym krzesłem. Z impetem poleciałem w tył i rozwaliłem ścianę z karton-gipsu. Usłyszałem pisk. Wygramoliłem się spod resztek muru i rozejrzałem dookoła. Jane siedziała w bordowym vanie i patrzyła na mnie przerażona. Samochód miał zapalone światła i warczał cicho, co znaczyło, że dziewczynie udało się go uruchomić. Wsiadłem szybko na miejsce kierowcy, upewniając się, że potwór przynajmniej chwilowo zgubił mój ślad.

- Ty umiesz prowadzić? - dziewczyna spytała o pół tonu ciszej. Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się.

- Nie.  

Rozdział poprawiony przez KrolowaJednorozcow

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro