Rozdział III
Jechaliśmy wzdłuż drogi nie oglądając się za siebie. No dobra, może "jechaliśmy" to za dużo powiedziane. Co chwile zatrzymywaliśmy się albo zjeżdżaliśmy z drogi ale hej, nie oceniajcie mnie! Czternastolatek nie musi potrafić prowadzić samochodu, zwłaszcza gdy został zaatakowany przez chupacabrę. Mogę ręczyć, że nawet najspokojniejszy człowiek na świecie nie byłby w stanie prowadzić samochodu tak, jakby jechał na upragnione wakacje na Kostaryce.
Od kilkunastu minut jechaliśmy w ciszy. Jedyne dźwięki, które dochodziły do moich uszu to warkot silnika i wiatr, który wpadał przez uchylone okno. Jane wpatrywała się we mnie od początku naszej "przejażdżki" i powiem szczerze, zaczynało mnie to już troszeczkę irytować.
- Możesz przestać się na mnie gapić? - spytałem nie odrywając wzroku od drogi. - To mnie rozprasza.
- Nie. - odparła obojętnie.
- Bo?
- Liczę na to, że wybuchniesz i będę mogła wrócić do domu.
Zatrzymałem samochód i wlepiłem wzrok w dziewczynę. Siedziała na obdrapanym bordowym siedzeniu z założonymi rękami i wyrazem twarzy, który mówił "No dalej, pokaż na co cię stać". Starałem się uspokoić.
Jeden Missisipi, dwa Missisipi, trzy Missisipi...
- Nie możesz wrócić do domu. Przynajmniej teraz kiedy już weszłaś w nasz świat. Więc, proszę nie zachowuj się jak dziecko i daj mi się skupić.
- "Nie zachowuj się jak dziecko"? - twarz Jane rozpogodziła się - Ile ty masz lat? Czternaście?
- Tak, ale jestem nad wyraz dojrzały i niewyobrażalnie poważny. - uśmiechnąłem się - a teraz daj mi prowadzić kobieto.
Sięgnąłem do kluczyków w stacyjce, które zwinąłem z blatu w barze i przekręciłem. Silnik wydał dźwięk jakby ktoś zabijał osła młotkiem a potem zgasł. Przekręcałem kluczyk jeszcze kilka razy ale bezskutecznie. Wóz umarł. Na amen. Zakląłem pod nosem i otworzyłem drzwi.
- Wysiadaj - rzuciłem w stronę szatynki. - Idziemy na piechotę.
Obszedłem samochód i otworzyłem drzwi dziewczynie. Ani drgnęła.
- No już, ruchy! - wywróciła oczami, wzięła torbę i obrażona wyszła z wozu, celowo stając mi na stopę. Postanowiłem zachować się dojrzale, wziąłem głęboki oddech i rzuciłem w dziewczynę starą puszką, która leżała na siedzeniu. Dziewczyna odwróciła się i po raz pierwszy gdy z nią przebywam, poczułem się nieswojo. Przez jej twarz przebiegło chyba milion różnych emocji, jakby zastanawiała się jakim narzędziem tortur potraktować mnie najpierw. Chyba również znała sposób z Missisipi bo po chwili uśmiechnęła się pogodnie i podeszła do mnie. Była wysoka ale i tak sięgała mi zaledwie do podbródka.
- Idziemy czy nie? - Uśmiechnęła się niewinnie.
*
Szliśmy parę ładnych godzin. Przez ten czas przejechały koło nas trzy, może cztery samochody. Na horyzoncie ujrzałem górę. Wysoką, majestatyczną Górę Smoka pod którą mieściła się akademia. Spojrzałem na zegarek, dochodziła już dwudziesta pierwsza. Nie było szans, żebyśmy dostali się do szkoły jeszcze dzisiaj. Dziewczyna jakby czytając mi w myślach, szarpnęła mnie za rękaw i wskazała ręką na omszały znak z napisem "Wypoczania balów" co sądząc po rysunku chyba miało oznaczać "Wypożyczalnia balonów" ale kilka liter odpadło. Weszliśmy na ogrodzony siatką teren, który zdawał się być opuszczony.
- Chodź, zawiniemy jeden - szepnęła dziewczyna.
Spojrzałem na nią kątem oka - czy ona chciała ukraść balon? Pokręciłem przerażony głową, ale ona już ciągnęła mnie za rękę. Nigdy nic nie ukradłem. Nawet jako dzieciak gdy znalazłem pieniążka w Rexurum to oddawałem go strażnikowi, żeby nie było, że zatrzymałem go dla siebie.
Przechodziliśmy cicho pomiędzy metalowymi obręczami i stosami zamokłych pudeł. Nie bałem się horrorów. Naprawdę. Ale to miejsce przyprawiało mnie o dreszcze. Miałem wrażenie, że coś za nami chodzi. Zamarłem gdy zobaczyłem ruch po lewej stronie ale okazało się, że to tylko moje odbicie w zakurzonej szybie.
Weszliśmy na małą polanę za jeszcze mniejszym magazynkiem. Zobaczyłem kosz z doczepioną płachtą, a obok niego majstrującą już Jane. Wywróciłem oczami i podszedłem do niej cicho. Balon zaczął powoli się unosić.
- Nie jestem przekonany - szepnąłem obserwując jak dziewczyna próbuje wgramolić się do koszyka.
- Nie pękaj Dragon, będzie fajnie. - po raz pierwszy użyła mojego imienia, na co uśmiechnąłem się w duchu.
Nie chciałem dzielić się z nią moimi obawami. Ani tym, że nad górą zbierała się ogromna czerwono-granatowa chmura co nawet w naszym świecie nie było normalne. Jedno było pewne - nie oznaczało to nic dobrego.
- Ej, kolego, bez ciebie nie wiem gdzie mam lecieć - krzyknęła, a ja doszedłem do wniosku, że jeśli teraz nie wsiądę, równie dobrze mogę się zabić zanim zrobi to Xavier. Niewiele myśląc chwyciłem rękę dziewczyny i wspiąłem się do kosza. Nigdy w życiu nie siedziałem w balonie. Jak mam byc szczery, to bycie na tak dużej wysokości trochę mnie przerażało. Nie dlatego, że mam lęk czy coś takiego. No dobra mam, ale to nie jest powód. Wiem, co kryje się w powietrzu.
Dość szybko zaczęliśmy się unosić. Jak dla mnie zbyt szybko. Opuszczona wypożyczalnia balonów stawała się już maleńkim prostokątem. Zobaczyłem bar, z którego uciekaliśmy. Czerwona poświata biła od niego dość mocno, więc domyśliłem się, że rozwalona ściana i zdemolowany wnętrze nie przeszkodziły w zabawie motocyklistom.
Jane starała się jak mogła, żebyśmy nie spadli i powiem szczerze, radziła sobie całkiem dobrze.
- Gdzie się nauczyłaś sterować balonem? - kucnąłem przy niej. Odpinała jakieś żyłki. Zdjęła kurtkę i wepchnęła mi ją w ręce.
- Bywało się w opuszczonych miejscach - odparła z uśmiechem ale nie spojrzała na mnie. Przepięła ostatnią żyłkę i spocona oparła się i ścianę kosza. Zamknęła oczy a pojedyncza kropla potu spłynęła jej po skroni. Rzuciłem w nią kurtką, którą szybko przewiązała sobie w pasie.
- Jesteś zmęczona, prześpij się. - powiedziałem, wstając. Dziewczyna kiwnęła głową i chwilę potem oddychała miarowo.
Oparłem się o brzeg kosza. Próbowałem nie patrzeć w dół tylko przed siebie. Góra była coraz bliżej, ale wraz z nią bordowa chmura, która z minuty na minutę zdawała się być coraz ciemniejsza. I coraz bardziej niebezpieczna.
Zastanawiałem się co będzie gdy dotrzemy do akademii. Czy Jane się zaaklimatyzuje? Czy inni studenci przyjmą ją tak jak przyjęli mnie? No dobra, jednak ja jestem Posłańcem i synem szefa obozu, ale ta dziewczyna jest nawet fajna. Nie ma chyba powodu, dla którego ktoś mógłby jej nie akceptować.
Wzdrygnąłem się i zapiąłem skórzaną kurtkę, z którą nie rozstawałem się od dwóch lat. Powietrze zrobiło się rześkie, kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sobą świeży zapach lasu. Lecieliśmy w prawie całkowitej ciszy. Nie było słychać żadnych ptaków, żadnych samochodów. Byliśmy praktycznie na pustkowiu. Na horyzoncie czerwone słońce opatulone chmurami niczym szalem, chowało się w prostej linii gęstego lasu. Przez moment czułem się dobrze. Tak jak gdy człowiek przypomina sobie letnie, wakacyjne wieczory spędzone na dworze. Odczuwa się wtedy takie ciepło na sercu. Sentyment.
Nagle usłyszałem głośny grzmot. Chmura znajdująca się naprzeciwko zachodzącego słońca, nad Górą, była coraz większa i coraz bardziej ciemna. Miałem nadzieję, że Xavier wie o co chodzi w przeciwnym razie mamy kłopot. Jest chyba najmądrzejszym człowiekiem jakiego znam, więc jeśli nie ma bladego pojęcia co się dzieje, to mamynaprawdę spory problem.
Chcąc nie chcąc spojrzałem w dół i od razu tego pożałowałem. Kolana mi zmiękły a głowę nawiedziły głosy mówiące "Spadnij! Spadnij!". Chwyciłem mocniej wiklinowy brzeg balona, starając się uspokoić. Zrobiłem dziesięć oddechów i usłyszałem świst a zaraz potem dźwięk mrugającej kontrolki. Odwróciłem się w stronę hałasu i ujrzałem migające czerwone światełko na panelu kontrolnym. To nigdy nie jest dobry znak. Kątem oka zobaczyłem, że Jane budzi się z grymasem niezadowolenia na twarzy. Patrzyła przez moment na światełko, jakby nie dowierzała w to co ono sygnalizuje. Potem spojrzała na mnie wściekła i wymamrotała pod nosem ciche "weź tu zostaw chłopaka na kilka minut samego", po czym rzuciła się do panelu. Dobrze wiedziała co się dzieje, z resztą podobnie jak ja. Spadaliśmy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro