Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝐑𝐨𝐳𝐝𝐳𝐢𝐚𝐥 𝐈𝐈𝐈

Wszystko potoczyło się za szybko... Wydawało mi się, że od pierwszych strzałów nie minęło nie więcej niż piętnaście minut. Jednak te minuty okazały się godzinami. W okno naszego domu zaglądało słońce. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że tak nagle zrobiła się cisza. Wszystko było jak przedtem z jedyną różnicą – wczoraj nie było trzech potencjalnych trupów na podłodze i może z dwóch w wejściu do domu. Co razem dawało okrąglutką piątkę nieżywych zamachowców. Z lekkimi wyrzutami sumienia spoglądałem na pistolet w mojej ręce. Potrząsnąłem głową, pozbywając się tego uczucia, na wojnie jest to słabość. A słabym być nie można, inaczej wyląduje się w zaświatach. Spojrzałem jeszcze raz na broń, tak dawno nie czułem jej przyjemnego ciężaru w dłoni. Kiedyś, kiedy jeszcze byłem w służbie wojskowej, była mi bardzo bliska, a taki rozlew krwi nie budził we mnie współczucia, nie jak teraz. Życie z Lilianną oduczyło mnie przemocy, nawet w słusznej sprawie.

- Właśnie! Moja żona! – krzyknąłem spanikowany.

Szybko odnalazłem w szafie karton, pokryty już kurzem, z oznaczeniem „wojsko" i wyciągnąłem z niego najpotrzebniejsze przedmioty, które potem spakowałem do plecaka moro. Zaczepiłem kaburę o moje spodnie i wsunąłem w nią pistolet. Oprócz niej na moim ciele widniał też pas taktyczny, w którym mogłem mieć zarówno broń palną jak i noże. Dzięki wielu kieszeniom, mogłem w nim trzymać bandaże czy inne potrzebne do przeżycia rzeczy. Przez chwilę rzeczy wojskowe zatrzymały moją przytomność umysłu, w moim sercu obudził się duch walki i zacząłem się zastanawiać czy szukać Lily, czy też walczyć za moją małą ojczyznę, za Paprotki, malutką wioskę, której nikt bez mojej pomocy i wykształcenia wojskowego sam nie obroni. Zacisnąłem dłonie w pięści, takie dylematy sprawiają, iż tracą cenny czas. Najpierw moja ukochana, to ona jest najważniejsza. Nie mogła daleko zajść, więc szybko ją znajdę. Następnie ukryję ją i wrócę bronić Paprotki. Z coraz większą dynamiką zacząłem wrzucać jedzenie, napoje, koc, nie wiedziałem, ile dni minie, nim wrócę do domu i czy jeszcze będę miał do czego wracać. Ostatnią rzeczą, która znalazła się w moim plecaku, było zdjęcie moje i Lily, a także pozytywka, którą dostałem od niej. Z czułością pogładziłem wizerunek mojej żony.

Wyskoczyłem przez okno, podążając śladami mojej kobiety. Z przerażeniem ujrzałem na świeżej zieleni plamy krwi. Wtedy też spojrzałem na swoje ciało, może ja krwawiłem? Chciałem z całej siły odciąć złe myśli i krążące po głowie makabryczne scenariusze. Na moim ciele były rysy, przetarcia i średniej wielkości rany, ale nie było żadnej rany postrzałowej. Na ziemi było za dużo krwi na zwykłe rany.

- Nie, nie, nie. Proszę tylko nie to. – w moje oczy same cisnęły się łzy. Nie mogłem teraz o niczym innym myśleć niż o wizerunku zakrwawionej, ciężarnej, samotnej Lily. W grobowej ciszy podążałem za śladami krwi, prowadzącymi mnie do rzeczki za naszym domem. Wszedłem do rześkiej wody nie zważając na obuwie. Wartki strumyk przebudził moją rozsądność i odłożyłem moje uczucia na drugi plan. Znów wkroczyłem do gry. Oblałem twarz chłodną wodą i trzeźwo rozejrzałem się, by wyszukać kolejne ślady. Spojrzałem na ubocze rzeczki, lecz ku moim zdziwionym oczom, tam trop się urwał. Po prostu magicznie zniknął. Przekląłem w duchu. Pierwszy raz od dawna nie czułem takiej bezradności. Co się z nią stało, jeśli nie ma po niej śladów? Nie miała bandaży by opatrzyć rany. Co, jeśli ją porwali? Może poszła wzdłuż prądu wody? Może ten prąd ją porwał? Z rezygnacją i goryczą wrzasnąłem, pełnym smutku i bólu krzykiem, w niebo. Od razu skarciłem za to siebie. Możliwe jest, że wokół gromadzi się pełno żołnierzy. Nie chcąc być schwytanym, prędkim ruchem ruszyłem wzdłuż rzeczki, to było jedne z wielu rozwiązań. W tamtej chwili, według mnie, najrozsądniejsze.

*****

Gdy słońce zaczęło znikać za horyzontem, postanowiłem poszukać jakiegoś ustronnego miejsca na nocowanie. Szukanie Lily nie miałoby sensu po ciemku, jeśli żyje na pewno gdzieś się ukryła, a w nocy jej ślady nie byłyby widoczne. Do tej pory niestety nie znalazłem żadnych oznak, które wskazywałyby, że tą dróżką podążała moja ukochana. Oprócz wielu drzew, otaczających rzeczkę, nie było takiego miejsca, które byłoby bezpieczne, dlatego nie miałem wyjścia. Musiałem zdrzemnąć się na widoku, gdzieś pod drzewem. Mimo iż ten mały lasek stanowił swoistą osłonę od innych sąsiednich domków i od cywilizacji, nie stanowił dobrego miejsca na nocleg, szczególnie w czasie wojny. By mieć większą ochronę zacząłem budowę szybkiego, prowizorycznego szałasu, który pozwoli mi wtopić się w otoczenie. Ognisko na takim otwartym terenie nie wchodziło w grę, jeśli nie chcielibyśmy zbędnych wojskowych, zbawionych płomieniem czy dymem, którzy na pewno z dobrymi zamiarami by nie przybyli. Dlatego też posiliłem się suchym prowiantem, który był jałowy w smaku, ale w takich chwilach nie można wybrzydzać. Na moją korzyść przeważała pogoda, ponieważ jak na maj, noc była wyjątkowo ciepła, a ja mogłem położyć się spać jedynie w moim błękitnym swetrze od żony i pod śpiworem moro, bez ryzyka, że będę się trząść z zimna. Kładąc się nie zrezygnowałem z noszenia przy sobie broni, mimo że pas taktyczny był okropnie niewygodny i wżynał mi się w kręgosłup. Jedynie wyjąłem podręczny nóż, by nie zranić się w trakcie snu. Włożyłem go w skórzaną, brązową pochwę na ostrze i schowałem za prowizoryczną poduszką, dołączoną do śpiwora. Chciałem go czuć i mieć pewność, że zdołam się obronić, a jeśli nie, to że przynajmniej nic nie spieprzyłem i próbowałem. Uspokojony obecnością broni, zmówiłem pacierz.

- Poczekaj na mnie kochanie, już niedługo cię znajdę i będziemy bezpieczni. Wszystko będzie dobrze. – szeptałem, pocieszając sam siebie i w nadziei, iż Lily cudem usłyszy mnie. Zasnąłem jak dziecko, uspokojony własnymi słowami.

Gwałtownie otworzyłem oczy. Z przerażeniem zacisnąłem rękę na rękojeści ostrza, zdejmując tym samym pochwę. Prawa ręka zanurkowała do kabury, by wyjąć broń palną. Gałęzie pękały coraz głośniej. To coś zbliża się coraz szybciej. Wstrzymałem oddech gotowy do ataku. Nieprzyjaciel był już przy moim noclegu, czułem jego oddech na karku. Mimo to nie drgnąłem.

- Chwila! Przecież żołnierz nie czołga się, nie mógłby sapać mi przy karku. – zacząłem trzeźwo myśleć, w chwili, gdy coś mokrego trąciło mój kark. – To musi być zwierzę! – mimo tego, że nie jest to człowiek, ze zwierzęciem warto nie zadzierać. Szczególnie, że ten tu okaz stąpając robił tyle samo hałasu, ile narobiłby ludzki żołnierz. Po paru dłuższych chwilach zwierzę oddaliło się na tyle, że nie czułem jego oddechu na sobie, ale słyszałem trzaski gałęzi. Podniosłem głowę i zacząłem powoli prostować kończyny. Moim zdziwionym oczom ukazał się piękny wilk. Miał on sierść bardzo jasną, w odcieniach szarości, nawet podchodzącej pod srebrny z domieszkami płowego i rudego koloru na grzbiecie. Jego umaszczenie nieziemsko błyszczało w promieniach wstającego dopiero słońca. Wspaniały, puszysty ogon był zakończony ciemniejszymi barwami szarości. Jasno miedziane uszy nieustannie strzygły, wyszukując zagrożenia. Natomiast na podbrzuszu i na łapach miałby białe futro, gdyby nie wielka krwista plama. Wilk był ranny. Para inteligentnych, miodowych oczu spoglądała na mnie błagalnie. Jeśli ktoś mu nie pomoże, nie wiele czasu mu zostanie. Z wielkim dylematem krążącym mi po głowie spoglądałem w jego piękne ślepia, pełne smutku i bólu.

Musisz mu pomóc! - krzyczał jakiś głos w głębi mnie. Naprawdę tego chciałem, ale miałem wiele obaw. Skarciłem siebie w duchu – to by powiedział tchórz. Postanowiłem za wszelką cenę pomóc wilkowi. Coś w jego całej postawie i zachowaniu mówiło, że nie chce mojej krzywdy, jedyne co potrzebuje, to niezwłocznej pomocy. A ja zaufałem mu, mimo iż nie jestem bardzo ufnym człowiekiem. Delikatnie przysunąłem się do niego. Nie zareagował. Podałem mu dłoń, postanowiłem zachowywać się, jakbym spotkał małego szczeniaczka, w końcu wilki należą do rodziny psowatych, czyż nie? Dzikie zwierzę postąpiło dokładnie niczym pies. Nawet się nie zastanawiał i obwąchał moją dłoń. Przystąpiłem do następnego kroku. Pogłaskałem go delikatnie między uszami, sprawdzając czy ten da się dotknąć. Nie zachował się agresywnie, wręcz przeciwnie podsunął się bliżej mnie, a jego czujne i pełne ufności spojrzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że mnie nie skrzywdzi. Mogła być też opcja, iż wilk ma wściekliznę, dlatego zachowuje się tak łagodnie, ale zaufałem mu i miałem zamiar mu pomóc bez względu na wszystko. Poza tym byłem uzbrojony, uczono też mnie obrony przed dzikimi zwierzętami. Powinno pójść wszystko po mojej myśli. Zachęciłem wilka do ułożenia się na kocu machnięciem dłoni. Zrozumiał mnie i po chwili z widocznym trudem położył się. Obejrzałem ranę. Była to rana postrzałowa, bez naboju w niej. Na szczęście i nie szczęście wilk został trafiony w łapę, a nie w serce, które było blisko. Obrażenie nie było bardzo groźne, jeśli się je dobrze przemyje i zabezpieczy. Wyjąłem z mojego plecaka wszystkie potrzebne rzeczy – bandaż i wodę. Polałem ranę wodą, by pozbyć się z niej ewentualnych zanieczyszczeń. Następnie przystąpiłem do przyłożenia opatrunku do powstałej rany i ucisku jej, by zmniejszyć krwotok. Gdy krew powoli przestawała rozprzestrzeniać się na skórze, nadal trzymając opatrunek, zabandażowałem łapę. Zostawiłem trochę miejsca na usztywnienie, ponieważ nie było pewne, czy wilk nie miał złamanej kończyny. Rozejrzałem się wkoło i po chwili dojrzałem dość dobry i mocny patyk, umożliwiający podporę oraz stabilizację łapy. Dokończyłem dokładne bandażowanie, a potem okryłem pacjenta kocem. Niezwykle ważne jest, by utrzymać ciepłotę ciała poszkodowanego. Niezależnie, czy ofiara jest człowiekiem, czy dzikim zwierzęciem – w tym przypadku wilkiem, należy postępować tak samo. Wiadomo, przy zwierzęciu należy zachować większą ostrożność i czujność, ale proces pierwszej pomocy jest bardzo podobny. Jasnosrebrny pysk oparł się o moje udo, a para ślepi spoglądała na mnie z wdzięcznością. Zwierzę było do mnie bardzo przyjaźnie nastawione. Ten wilczy okaz wydawał mi się inny niż większość, był zdecydowanie wyjątkowy. Nigdy nie widziałem tak pięknego wilka, dodatkowo z takim spokojnym usposobieniem. Pogładziłem go po uszach i pomyślałem, że może chciałby się napić, nie wiadomo, ile pokonał kilometrów. Wyszukałem głębokie naczynie z plecaka i wstałem, by napełnić go wodą. Wilk zaskomlał widząc, że odchodzę, ale poklepując go między uszami, zapewniłem, że nie wybieram się daleko. Szybko napełniłem metalowe naczynie i postawiłem przed zwierzęciem, dając mu do picia. Wilk zadziwiająco szybko odzyskiwał utracone zapasy sił, więc teraz radośnie chlipał wodę. Straciłem trochę cennego czasu, pomagając zwierzęciu, ale Lily w mojej głowie cieszyła się z mojej inicjatywy. Teraz musiałem się już powoli zbierać, muszę jej szukać. A wilk musi zostać w bezpiecznym miejscu. Słońce już się trochę wzniosło, ale nadal był wczesny poranek, znając moją żonę jeszcze nie wstała, jeśli znalazła sobie bezpieczny kąt do spania. Wrzucałem wszystkie rzeczy do plecaka i pakowałem śpiwór, a zwierzę patrzyło co robię. Nie wiem, czy zdawało sobie sprawę, że zamierzam je opuścić, ale ślepia wilka z promieniujących szczęściem zmieniły się na przygnębione. Szczerze mówiąc, mi też było trochę przykro, że go zostawię. Polubiłem tego wilczka. Wstałem i poklepałem mojego małego kąpana po głowie ze smutkiem w oczach.

- Przepraszam, że cię zostawiam, ale muszę szukać mojej ukochanej, muszę ją znaleźć. Postaraj nie wpakowywać się już w takie tarapaty.

Wilk przekręcił głowę i wydawałoby się, że naprawdę rozumie co do niego mówię. Z żalem spojrzałem jeszcze w jego cudowne, bursztynowe ślepia i wyruszyłem w dalszą podróż. Słyszałem tylko, że wilk głośno oraz przeraźliwie skamlał, ale nie obracałem się za siebie, nie chciałem robić mu nadziei, a także chciałem ukrócić własnego cierpienia. Oszałamiające jest to, że można się zżyć z zupełnie obcym, dzikim zwierzęciem w niecałą godzinę. Spojrzałem w głąb małego lasku, nic się nie zmieniło. Nadal wokół były drzewa, a mnie prowadził strumyk, ale coś było nie tak, czułem to. Przystanąłem na sekundę. Ptaki radośnie świergotały, dzięcioł w oddali wystukiwał rytm, wartka woda chlupała, a drzewa delikatnie kiwały się na wietrze. Nagle moje zmysły usłyszały trzask gałęzi. Wyciągnąłem pistolet z kabury i celowałem w głąb lasu. Nic się nie pokazało ani nie wydarzyło.

Dziwne – pomyślałem. Nie chowając broni, obróciłem się w drugą stronę. Tam też nikogo nie było. Zapewne jestem już przewrażliwiony i moje zmysły za bardzo pracują. – westchnąłem. Mimo to, odczekałem jeszcze chwilę, schowany za sporym drzewem. W tej samej chwili poczułem, że coś ociera mi się o nogę. Spojrzałem w dół, a tam siedział mój wilk. Zachowywał się jak pies, stęskniony i szczęśliwy, że jego pan wrócił. Nie wiem, jak nie mogłem zauważyć, tak dużego zwierzęcia. Najwidoczniej, ten tu nadaje się idealnie do wojska lub jako szpieg.

- No dobrze, dobrze, możesz ze mną iść. Tylko obiecaj bądź grzeczny i nie pakuj nas w żadne tarapaty. – uśmiechnąłem się, szczęśliwy w duchu, że będę mieć kąpana. Parę minut rozłąki, a ja już tęskniłem za tym wilczkiem. Ale zwierzę mimo szczęścia w oczach, wydawało się przerażone, co mnie zdziwiło. Czego mógł się niby bać? Zorientowałem się, że nadal trzymam pistolet w dłoni, pewnie to on budził w wilku taki postrach, w końcu przeszedł on traumatyczne starcie z tym oto urządzeniem. Lecz, gdy schowałem broń do kabury, wilk zaczął jeszcze bardziej panicznie skomleć i kulejąc podbiegł do pobliskich krzaków. Nie wiedziałem co mam robić, a zwierzę widząc, że się nie ruszyłem, wróciło do mnie i zaczęło mnie ciągnąć za nogawkę spodni w kierunku bardziej zaniedbanej oraz zarośniętej części lasku. Nie opierałem się, więc wilk puścił moje ubranie i razem pędziliśmy przed siebie wzdłuż małego zbocza, które było ukryte za krzakami. Przyjemne, poranne powietrze wnikało do moich płuc, gdy usłyszałem strzał z pistoletu. Wtedy wiedziałem już, że podjąłem słuszną decyzję, ufając wilkowi. W końcu to on chciał mnie ostrzec. Ocierające się w biegu o moją nogę zwierzę spojrzało na mnie przestraszonym wzrokiem. Szybko dostrzegłem małą jamę, która wystawała z korzeni ogromnego drzewa. Zapewne była ona jakiegoś większego zwierzęcia lub uformowana naturalnie. Wślizgnąłem się w nią z wilkiem, modląc się w duchu, by żadne zwierzę tam akurat nie było. Mieliśmy spore szczęście, że nasza kryjówka nie była dawno uczęszczana, bo liście nie były w żaden sposób podeptane, czy jakkolwiek naruszone. Miejsca było bardzo mało, ale starczyło na to, bym ja, mój bagaż i kompan się zmieściły. Mój wilk był wtulony we mnie, a ja czułem jak jego przerażone serce galopuje. Uśmiechnąłem się na myśl, że używam stwierdzenia „mój" wilk. Mogę już zaliczyć te niezwykle lojalne zwierzę do rodziny. Moje rozmyślania przerwała trzęsąca się ziemia, a jej kawałki posypały się na nasze głowy.

- Cholera! Ten głupi wilk znów nam zwiał! – wrzasnął jakiś mocny, męski głos, dziwnie akcentując niektóre litery.

- Daj sobie z nim spokój! Widziałeś jakie to chuchro, nawet jedna osoba się nim nie naje. Pora upolować coś innego. – zarechotał drugi.

Po paru sekundach, trwających wieczność, obaj kłusownicy zrezygnowali z „nędznej" ofiary, jakim był mój wilk. Przeczekaliśmy jeszcze trochę, nie wiadomo jaki pomysł mógł się zrodzić w głowach mężczyzn. Gdy wyszliśmy słoneczne promienie nas oślepiły, ale nadal był ranek, przed południem, ponieważ słońce jeszcze nie górowało. Upewniłem się, czy na pewno żadni wrodzy nam goście nie krążą po okolicy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Musieliśmy iść nową ścieżką, bez widoku na strumyk, ponieważ górka była niezwykle stroma, więc nie damy rady się na nią wspiąć, tym bardziej, że mój kompan jest ranny. Szliśmy w milczeniu, co nie powinno być dziwne, bo wilki i inne psowate nie rozmawiają, ale nawet mi myśli przestały płynąć. Wsłuchiwałem się we wspaniałe pieśni ptaków, opowiadające pewnie przeróżne ciekawe historie. Lily kochała słuchać ich świergotania, teraz już wiem, dlaczego. Spacer przy ptaszym akompaniamencie i z szumiącymi drzewami na wietrze naprawdę koi i może zauroczyć, wystarczy się tylko wyciszyć i wsłuchać.

- Hej, wilku może chciałbyś się jakoś nazywać? – zapytałem pierwszy przerwawszy błogą ciszę, mimo że wiedziałem, że zwierzę mi i tak nie odpowie. Wilki nie umieją odpowiadać, ale ten był nad wyraz inteligentny i wiedział, że mówię do niego, dlatego przechylił głowę z entuzjazmem w oczach. Widząc to moja głowa od razu zaczęła wymyślać imiona dla mojego towarzysza. Chciałem wymyślić imię, które doskonale odzwierciedla cechy szczególne wilka, czyli piękne miodowe oczy i srebrnobiałe futro, migocące w słońcu.

- Co powiesz na Miodowy Kieł? – było to dobre imię, ale zwierzę w żaden sposób na nie nie zareagowało, a to dusza właściciela wybiera imię, a nie odwrotnie.

- A może Srebrny Duch? – nadal brak entuzjastycznej reakcji, muszę myśleć bardziej kreatywnie.

Gdy tak myślałem nad imieniem dla mojego kompana do moich uszu dotarł przeraźliwy krzyk. Gwałtownie się zatrzymaliśmy. Był to zdecydowanie krzyk kobiety. Nawoływała kogoś, niestety echo bardzo niewyraźnie niosło i nie mogłem usłyszeć pełnego wyrazu. Nagle serce poczęło mi mocniej bić, a ja znów miałem nadzieję, że to może Lily nawołuje mnie. Im bardziej skupiałem się na mojej myśli, tym bardziej wyraźnie słyszałem swoje imię. Podbiegłem truchtem w kierunku dochodzącego głosu i usłyszałem wyraźniej spanikowany głos.

- ROSE! Gdzie jesteś? Wracaj do mamusi!

W tej samej chwili w moje nozdrza uderzył zapach dymu. Czy to las się pali, czy to tylko ognisko? Spanikowałem i nie wiedziałem co robić. Może to Lily rozpaliła ognisko, może to ona tam jest. Z drugiej strony kim jest Rose? I ta przerażona kobieta? Im bliżej podchodziłem, tym więcej słyszałem, a to na pewno nie był głos mojej żony. Ogarnij się Celestyn! W końcu byłeś wojskowym i z nie takimi niebezpieczeństwami miałeś do czynienia. – głos rozsądku pobudził mnie do myślenia. Muszę ratować tych ludzi, bez względu na wszystko, takie jest moje powołanie!

- Wilku, muszę tam iść, muszę ich ratować! A ty tu zostań, nie chcę by ci coś się stało. - zwierzę posłało mi przerażone spojrzenie.

- Obiecuję, wrócę po ciebie. – widząc wzrok wilka dodałem – No dobrze, dopóki nie znajdziemy wyjścia oraz miejsca, z którego wydobywa się dym, możesz ze mną iść. Jesteś ranny, więc jak już znajdziemy to zostaniesz i poczekasz na mnie, dobrze? Wchodzisz w taki układ? – mój kompan zamerdał ogonem, co symbolizowało zgodę na moje warunki.

Szliśmy blisko zbocza, by się nie zgubić. Wcześniej, gdy prowadziła mnie woda, między drzewami dostrzegałem fragmenty horyzontu, ale teraz przez ten pagórek oraz drzewa czułem się zagubiony w lesie. Parę razy krążyliśmy w tym samym miejscu, omijając te same drzewa. Ale czy na pewno? Moja intuicja, gdy jej potrzebowałem, akurat zawodziła. Zwinąłem dłonie w pięści. Byłem sfrustrowany i bezsilny. Co, jeśli tam jest Lily? Co, jeśli jej życie zależy od mojej szybkości? Mój wilk węszył, dało to dużo, ale nie dość by szybciej znaleźć poprawną drogę. Las jednocześnie koił moje nerwy, a jednocześnie buzowałem w środku. Słońce już całkowicie górowało, nawet zamierzało niedługo zachodzić. Czas, a właściwie brak czasu powodował u mnie jeszcze większą irytację. Na szczęście dla mojego zdrowia psychicznego mała górka zaczęła się obniżać, a we mnie wstąpiły nowe pokłady spokoju. Cały czas odruchowo gładziłem srebrną sierść wilka, taki tik nerwowy, który mnie uspokajał. Gdy już zobaczyłem rzeczkę, szczęśliwy podbiegłem do niej, napiłem się i potarłem wodą twarz, by zacząć myśleć bardziej racjonalnie. Chciałem spojrzeć na horyzont, na niebo ukryte za drzewami, ale go tam niebyło. Po prostu. Zamiast niego widziałem ciemną szarość, zapewne skał. Przeszedłem przez rzeczkę nie zważając na obuwie i wychyliłem się zza ostatniego drzewa, stanowiącego granicę pomiędzy laskiem a rozległymi polami. Moim oczom ukazała się ogromna, jak podejrzewałem, skała. Nie była ona wysoka i o dziwo była zakończona laskiem, który łączył się z tym, w którym aktualnie przebywałem. W tym samym momencie, gdy ujrzałem przerażające macki płomieni, falujących i pochłaniających czystą, rześką zieleń drzew, do moich nozdrzy napłynął zapach dymu, tego samego który czułem w lesie. Teraz już mam pewność, że to nie było zwykłe ognisko. Bez wątpienia to las się palił. Nie mogłem nic pomóc, nie miałem możliwości skontaktowania się ze strażą, jedyne co uratuje naturę to tylko ona sama. Oby spadł deszcz. Nie mogłem dłużej wpatrywać się w rosnące zło, jeśli jest tam Lily, czy tamta kobieta muszę je bezzwłocznie uratować. Wilk usiadł na skraju lasu, tak jak mu kazałem i miał czekać na mój powrót. Jeszcze raz obiecałem mu, że wrócę, a jeśli płomienie zaczną się zbliżać do niego, ma uciekać i nie czekać na mnie, to jego zdrowie a także życie jest ważne. Nie wiem, ile z tego zrozumiał, ale wydaje mi się, że większość, bo radośnie polizał mnie po policzku, zupełnie jak pies, na pożegnanie. Zacząłem biec podążając w kierunku krwistych, morderczych płomieni, nie ma czasu do stracenia. Im szybciej biegłem tym więcej myśli mi wlatywało do głowy, ale i szybciej wylatywały. Czułem się nieobecny. Wtedy też uświadomiłem sobie, że sam dym może spowodować uszczerbek na zdrowiu, więc musiałem przyszykować sobie coś ochronnego, obejmującego nos oraz usta. Tkanina była najlepszym rozwiązaniem, byle tylko nie była gruba. Zatrzymałem się i szybko wyrzuciłem z plecaka zwykłą koszulkę, która mogłaby zatrzymać trujące gazy. Nie zatrzyma ich, ale na pewno nie zaszkodzi a pomoże. Przy okazji zostawiłem również plecak z wyposażeniem, który tylko obciążał mnie w biegu, a i tak wrócę po wilka, więc go po drodze zgarnę. Biegłem, póki tylko nie byłem naprzeciwko ściany ognia. Mimo żarzących się, łapczywych płomieni, starających dosięgnąć mojego ciała oraz napierającego na moje płuca szkodliwego dymu, zacząłem wołać, nie tylko Lily, ale też tą kobietę i tajemniczą Rose. Bezczelna cisza. Nikt nie odpowiadał, nawet nie słyszałem już ptaków. Nic już właściwie nie słyszałem, jedynie pustkę, bezgraniczną czeluść. Zacząłem krążyć po terenach nie pochłoniętych jeszcze przez rozprzestrzeniający się pożar, nie przestawając nawoływać. Dym miał już dość czekania i zacząłem się przeraźliwie krztusić, w wyniku nagromadzenia się go w moich płucach. Potrzebowałem świeżego powietrza i wody... Tak, wody. Ile jeszcze miałem sił, biegłem, jak najdalej od tego piekła. Upadłem potykając się o kamień, z trudem łapiąc oddech. Czołgałem się. Jeszcze chwila i dosięgnę wody. Jeszcze tylko chwila. Niedoczekana. Moja dłoń musnęła zimnej wody, a głowa odbiła się od ziemi. Czarna, nieskończona otchłań pochłaniała moje oczy i zmysły. Zdążyłem tylko zobaczyć rumianki leżące przy brzegu. Lily tak bardzo uwielbiała rumianki... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro