Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16

Pragnąc ujarzmić dzikie płomienie, odszukaj pierwej źródło bijącego ognia. Zamiast dementować słowa, uciszaj tych, którzy je wypowiadają"

Mervendelr nauczyło ją wiele.

Wpoiło wieczną gotowość do walki, aby nie dała rzucić się na kolana, jeszcze nim dobędzie broni. Wyszkoliło, aby podczas dzierżenia miecza, pewnie unosić dłoń, a głowę uwolnić od dekoncentrujących myśli. Zademonstrowało, jak naciągnąć cięciwę łuku, a później, kiedy już zapanowała nad rwaniem w mięśniach, jak przygotować działające wnyki. Nakazało ocierać policzki, gdy cała we łzach uczyła się, jak pozbawiać życia niewinne zwierzęta, by następnie odpowiednio je oskórować i oporządzić. Pokazało, gdzie celować, aby jak najszybciej zatrzymać pracę serca każdej, nawet najgorszej bestii. Nie tylko tej chodzącej na czterech łapach...

Mervendelr uodporniło ją na cudzą krzywdę i własny ból. Przyzwyczaiło do prób odebrania głosu i przyznawania go tym, którzy w gruncie rzeczy do powiedzenia mieli względnie niewiele. Nauczyło, że zniszczenia, które wyrządziła Wielka Wojna to dopiero początek, a świat składa się wyłącznie z przeciwstawnych sobie filarów. Masywnych kolumn zwanych niesprawiedliwością i wiernością sprzecznym ideałom. Tryumfem i porażką. Żądzą władzy i wzajemną uległością...

Mervendelr zapomniało tylko o jednym. O przypomnieniu, że ktoś, kto znajdzie zamordowanego człowieka, powinien uciekać jak najdalej i jak najszybciej, a nie zastanawiać się nad losem tego, komu był on już obojętny. Zwłaszcza że owy los miewał swoje kaprysy i ten, kto współczuł, szybko mógł stać się tym, komu chwilę później z tego samego powodu współczuli inni.

Sellie przekonała się o tym na własnej skórze, gdy stanęła oko w oko z zadowolonymi z siebie mordercami.

– Patrz ty się! – Zarechotał jeden z nich, zwracając się do swojego kompana. Jego wygrzaną słońcem, okoloną ciemną szczeciną twarz, przeciął szeroki uśmiech. – A ty biadoliłeś, że nie ma sensu wracać. Patrz, co się nam trafiło. Przyszły nam na powitanie dwie całkiem urodziwe panny.

Sellie zacisnęła zęby tak, że aż zazgrzytało. Sytuacja wyglądała źle. Bardzo źle. Nie znała żadnego z mężczyzn, ale obaj ewidentnie byli powiązani ze sprawującym na Północy władzę klanem. Podobnie jak w przypadku trójki żołnierzy z Yllwern, od nich również emanowała złowroga, dusząca aura. Znak, że ich dłonie ociekały krwią niejednej ofiary, a dusze dawno zamknęły się na współczucie, bądź litość.

Jasnowłosa sięgnęła po nóż. Nie uszło to uwadze temu samemu mężczyźnie, który zabrał chwilę wcześniej głos.

– Zobacz, Asarhelu. Wygląda na to, że nasza nowa znajoma jest uzbrojona. – Uniósł z rozbawieniem brwi. – I niby, co byś chciała zrobić z tą wykałaczką, kotku? Pomachać nią przed oczami mnie lub mojemu przyjacielowi? A może wręcz przeciwnie, planujesz dźgnąć się w serce i zawczasu pozbawić nas przyjemności z zabawy?

Sellie przygryzła wnętrze policzka, aby nie wykrzyczeć czegoś, co jeszcze pogorszy ich sytuację. Nie odpowiedziała, choć istotnie oczyma wyobraźni widziała już, jak wykorzystuje kryjący się w broni potencjał. Z tą tylko różnicą, że nie wbija ostrza we własne ciało, a w zachęcającą do tego gałkę oczną chełpliwego Berd'evelczyka. Gdyby nie jego kompan i prawdopodobieństwo, że rzuci się i na nią, i na Zileę, jeśli tylko postąpi zbyt nierozważnie, już dawno cisnęłaby w któregoś wspomnianym nożem.

Gdy tamten mówił, zdążyła mu się przyjrzeć. Nie był ani przystojny, ani szczególnie szpetny. Choć zdawał się dość przeciętny, aby obiektywnie nie uznać go za wizualnie odpychającego, dla niej był jedną z najpaskudniejszych istot, z jakimi przyszło jej kiedykolwiek stanąć twarzą w twarz. Nie równał się choćby z setką utaplanych w błocie, spasłych świń. Ot, kolejna bestia, która z dawna straciwszy ostre szpony, zastąpiła je jeszcze groźniejszymi, demonicznymi mieczami.

W pewnym momencie ten zwany Asarhelem postąpił krok w ich stronę.

– Ani kroku dalej – warknęła. Jednocześnie poczuła na ramieniu zaciskające się palce Zilei. Widać czarnowłosa Alchemiczka zdążyła już sobie zdać sprawę z tego, iż prócz poukrywanej pod ubraniami Emerionki stali, nie miały żadnej dodatkowej broni; jedyną, jaką bowiem posiadała, oddała przecież w ręce tej pazernej szui, Kythkera.

Zilea była bezbronna. Gdyby przyszło im walczyć, poległyby z kretesem. Asarhel chyba także to pojął, bo dostrzegłszy w oczach drugiej dziewczyny zagubienie, spojrzał na nie obie z politowaniem. Współczuciem podszytym obłudnym, wręcz cynicznym przekonaniem, iż z powodu braku odpowiedniego przygotowania, pożegnają się z życiem jeszcze szybciej, niż właściwie chciałaby tego cała ich czwórka.

Mężczyzna poruszył się znowu, tym razem intencjonalnie szczerząc zęby do walczącej z gniewem Sellie. Podobnie jak lubujący się w polowaniu i późniejszym dręczeniu swej ofiary kocur, prowokował ją, aby również wykonała ruch. Rzuciła się na niego, bądź uciekła w głąb ślepego zaułka. Zrobiła cokolwiek, co rozbudziłoby jego zmysły, zasygnalizowało łowcy początek prawdziwego polowania.

Kroczek po kroczku. Każde leniwe przesunięcie nogi do przodu, przybliżało go trwających w bezruchu Alchemiczek.

– Słyszałeś, co powiedziałam?! – wycedziła przez zęby jasnowłosa, ostrzegawczo unosząc nóż. – Nie waż się ruszyć, albo...

– Albo co? – parsknął, w odpowiedzi dobywając własnego miecza. Machnął nim kilka razy, prezentując siłę i precyzję, z jaką głownia cięła duszne, szare powietrze. Hartowana stal odbijała szkarłatno-złote światło, mieszankę krwawych lamp i ledwie docierających do ulicy, promieni słonecznych. – Będziesz ze mną walczyć? Naprawdę?

Jego pogardliwy tom był uzasadniony. Sellie zamarła, gdy uderzyła ją zawrotna dysproporcja między bronią mężczyzny, a jej własną. Dzierżony przez nią nóż miał elegancki trzon, zdobiony kamieniami jelec, a także lekką, płaską głównie, co sprawiało, że idealnie nadawał się do ukrycia pod wierzchnią warstwą ubrań i noszenia na co dzień w formie zabezpieczenia i ozdoby zarazem. Miecz Berd'evelczyka różnił się od delikatnego, gustownego ostrza tym, iż stworzono go przede wszystkim z myślą o przyszłym, pozbawionym skrupułów właścicielu. Wykonaną z twardego drewna rękojeść oplatała spirala barwionej na czarno skóry, a zakrzywiony jelec stworzono z oczyszczonej, odpowiednio wyprofilowanej kości. Głownia posiadała tępe krawędzie, zapobiegające szczerbieniu się ostrzy. Miecz, który powstał z myślą o prawdziwej, krwawej walce, pomyślała z odrazą Sellie.

– Uważaj – wyszeptała do niej Zilea. Analizowała budowę broni od dłuższej chwili, obserwując ją, jeszcze nim w ogóle mężczyzna sięgnął ręką ku pochwie. Podobny miecz miał jeden ze zwiadowców, którego napotkały w Yllwern. Brzeszczot poszerzał się u nasady, a rowek biegnący przez ponad połowę jego długości, poprawiał sprężystość i nadawał broni wyważonej lekkości. – Jeśli zaatakuje, pchnięcia będą szybkie i dokładne.

– Hej, wy tam! Morda! – Zaperzył się mężczyzna czekający z tyłu. Nie podobało mu się, że jego ofiary zamiast krzyczeć, czy uciekać, wciąż stały w miejscu, a nawet spiskowały między sobą pod nosem, jakby lekceważyły przeciwnika. – Ty, z tyłu, co chowasz się pod kapturem. Ściągaj go!

Zilea znieruchomiała, a Sellie pobladła bardziej niż wcześniej. Chyba obie w tym samym momencie zdały sobie sprawę, co się stanie, jeśli Yllwernka usłucha i faktycznie zdejmie kaptur.

Włosy! Jej czarne jak noc, charakterystyczne włosy, które już z daleka przyciągały wzrok, mogły je zdradzić.

– Ani mi się waż tego robić – syknęła przez zęby Sellie. Nie było w gruncie rzeczy takiej potrzeby, gdyż Zilea, ani myśląc o robieniu czegokolwiek, co nakazałby jej przeciwnik, buntowniczo zacisnęła wargi.

Najwidoczniej obie wolały zginąć, aniżeli poddać się woli Berd'evelczyków. Przynajmniej w tej kwestii się zgadzały – skoro już miały umrzeć, warto było zachować choć namiastkę godności. Naprawdę mogła im się przydać, zważywszy że do Sellie właśnie zaczynało docierać, iż nie ma bladego pojęcia, jak wykaraskać się z tarapatów. Robiła dobrą minę do złej gry, choć już dawno stało się jasne, że wpadły w pułapkę.

Znajdowały się w wyjątkowo beznadziejnym położeniu; w dusznym zaułku o ograniczonej widoczności, którego jedyne wyjście blokowało obecnie dwóch uzbrojonych po zęby, wyszkolonych do zabijania wojowników. Ucieczka nie miała sensu, próby obrony również spełzłyby na niczym. Zilea okazała się bezbronna, a ona sama, mimo noży i sztyletów, nie miała w pojedynkę szans z przewyższającymi ją o dwie głowy, trzykrotnie masywniejszymi mężczyznami. Ich zaprawienie w boju dało się wyczytać z każdego cała zahartowanej skóry. Nie tylko z uderzającej ilości szram wijących się po zarysowanych szczękach, czy butnych postaw, ale również samej muskulatury. Krzyżując dłonie na wypchanych ciałami torsach, niewiele brakłoby, aby rozsadziliby mięśniami własne ubrania. Bicepsy do tego stopnia wypełniały rękawy ciasno przylegających, wełnianych tunik, że materiał zdawał się stanowić ich drugą skórę. Odbijały się na nim każde zgięcie, czy napuchnięta żyłka. Przypominały spęczniałe, ręcznie malowane mapy, na których ktoś uwiecznił rozczapierzone rzeczne sieci. Nie sposób ich było zliczyć.

Konfrontacja odpadała, co im więc pozostawało? Krzyki? I tak nikt by ich nie usłyszał, a nawet jeśli, nie przyszedłby z pomocą, w myśl oczywistej zasady: „każdy ratuje siebie". Podwójne samobójstwo, aby pozbawić tamtych przyjemności? Zbyt pretensjonalne. Sellie nie była zresztą pewna, jak na tak radykalne wyjście zareagowałaby Zilea.

Emerionka zazgrzytała z bezradności zębami. Mogłaby wprawdzie spróbować użyć swojego talentu, istniał jednak szereg przeciwwskazań, który nakazywał jej zdecydować się na ten krok dopiero w ostateczności. Nie miała pewności, kiedy dokładnie uzna, iż właśnie nastał ostateczny moment, ale wiedziała, że nie łatwo jej się będzie zdobyć na podjęcie podobnego ryzyka. Dość już eksperymentowała, testując w przeszłości własne ograniczenia, aby obawiać się, zresztą słusznie, iż akurat w tym konkretnym wypadku wykradzionego czasu nie starczyłoby, aby odpowiednio spożytkować jego nadmiar. Spowolnienie tempa, wiązałoby się aktualnie ze zbyt wieloma problemami. Po pierwsze: błędem byłoby ujawnienie się przed kolejnymi ludźmi z klanu zabójców – dowodów na istnienie Kimeh'cla zyskali już wystarczająco, aby nabrać dodatkowej czujności. Po drugie: aby otrzymać więcej czasu, powinna najpierw spożytkować ten obecny na rozrysowanie pentagramu alchemików. Użycie mocy bez wspomagania się odpowiednim kręgiem, wymagało mnóstwo wysiłku. Przynajmniej dziesięć razy więcej, niż gdyby zdołała stworzyć choćby jego najbardziej pokrzywioną wersję. Niestety, nawet w takim wypadku rozrysowanie minimum potrzebnych symboli zajęłoby zbyt wiele czasu (no i wymagało miejsca, którego także jej brakło).

W chwilach takich jak ta, Sellie uświadamiała sobie z goryczą, jak niepraktyczny był jej dar, gdy na horyzoncie majaczyło niespodziewane, ale jakże realne niebezpieczeństwo. Potrafiła manipulować czasem bez korzystania z kręgów, ale pominięcie tego ważnego kroku przyczyniało się zwykle do natychmiastowego pochłonięcia całej jej energii. Jakkolwiek silna wola pozwalała jej na zrobienie w zamrożonym świecie paru chwiejnych kroków, tak po pokonaniu dwóch czy trzech metrów, zaraz spowijała ją ciemność i padała zemdlona na ziemię. Wyczerpywała wszystkie siły, a czas ruszał niespełna kilkanaście sekund po jego wstrzymaniu. W tyle mogła co najwyżej dopaść do członków klanu i poderżnąć jednemu z nich gardło.

O jednego wciąż za mało.

Aby uciec, potrzebowały co najmniej kilkuminutowej przewagi, nie było więc co zakładać, że plan oparty na użyciu Alchemii wypali. Mimo to Sellie obiecała sobie spróbować, jeśli sytuacja stanie się zbyt poważna. Gdyby skupiła na sobie całą uwagę wroga, może Zilea mogłaby wykorzystać...?

– Nie słyszałaś, co powiedziałem? – sarknął wściekły mężczyzna, ruszając ku dziewczynom. – Ściągaj ten pieprzony kaptur, bo inaczej sam go z ciebie zerwę! Razem z całą resztą!

Jednym susem minął swojego rozbawionego towarzysza, który bez słowa ustąpił mu z drogi. Szedł wprost ku Zilei, ale zaraz musiał zwolnić, kiedy jakiś metr przed czarnowłosą, jak spod ziemi wyrosła Sellie. Wyczuwając zmianę atmosfery, dziewczyna zareagowała instynktownie. Nie myśląc o niczym, prócz ochronie Alchemiczki, zatarasowała mężczyźnie drogę. Nim ten zdążył się przed nią w ogóle zatrzymać, w obronnym geście zamachnęła się nożem, wyciągając jednocześnie drugi.

Choć miała milisekundę przewagi, nie zrobiła na czujnym Berd'evelczyku najmniejszego wrażenia. Mimo masywnego, niedźwiedziego ciała, refleks miał niemal sarni. Bez wysiłku ominął wycelowane weń ostrza, pierw blokując wyciągniętą rękę dziewczyny łokciem, a po sekundzie chwytając jej drugą dłoń w nadgarstku, zaledwie kilka centymetrów od podbrzusza, w które to usiłowała wbić mu niepostrzeżenie klingę. Stanął w rozkroku, silnym chwytem unieruchomiając szamoczącą się Sellie i zmuszając ją do uniesienia rąk. Poprawiając uścisk, omal nie roztrzaskał jej kości. Zdołała wydobyć z siebie wyłącznie cichy, zbolały syk i kolejny, nieco głośniejszy, gdy noże samoistnie wypadły jej spomiędzy zesztywniałych palców.

– A więc pokazujesz ząbki – mruknął, dokładając jej lewą dłoń do prawej, aby chwycić je jedną ręką, a drugą mieć wolną. Nachylił się nad dziewczyną, przykładając wargi do jej ucha. – Dalej, gryź póki jeszcze możesz. Gdy już z tobą skończę, nie będziesz miała siły otworzyć ust – szepnął, zionąć ciepłym oddechem wprost w jej wyciągniętą szyję. Potem przekrzywił nieco głowę i zapytał: – I co z tą drugą?

Dopiero po chwili Sellie pojęła, że ostatnie słowa nie były skierowane do niej, ale do towarzysza mężczyzny. Gdy ona usiłowała wyrwać się z uścisku wojownika, Asarhel dopadł do odsłoniętej Zilei i jednym sprawnym ciosem w twarz, powalił ją na ziemię. Nie przygotowana na uderzenie Alchemiczka upadła na ziemię. Zanim to jednak nastąpiło, zdążyła jeszcze złapać za kaptur, aby ten nie opadł i wciąż zasłaniał jej oczy, a także włosy.

– No pokaż, kim jesteś, ślicznotko. – Mężczyzna opadł na dziewczynę, przygwożdżając jej nogi do ziemi. Zilea wciąż uparcie trzymała za kaptur, więc zniecierpliwiony, uniósł miecz. – Bogatą córeczką któregoś z tutejszych kupców? Młodziutką arendarką? Adeptką akuszerstwa? – zgadywał z parszywym uśmieszkiem. – A może cię przeceniam i pracujesz po prostu jako zwykła dziwka, co? Przyznaj. Jesteś zwykłą dziwką? Rozkładasz nogi przed napalonymi, śliniącymi się wieprzami? Lubisz zabawianie się ze sflaczałymi, cuchnącymi potem obszczymurami? Branie w te słodziutkie, zaróżowione usteczka...

Dalszej części zajęta wyrywaniem się Sellie nie usłyszała. Usiłowała wyszarpnąć dłonie z uścisku, kopać, a nawet gryźć przeciwnika, ale niczego tym nie wskórała. Trzymający ją mężczyzna nie musiał się nawet wysilać, aby pozostała unieruchomiona. Śmiejąc się z bezradności swojej drobniutkiej ofiary, potrząsał nią, jak marionetką na sznurkach. Wpatrywał się przy tym w towarzysza, który skończywszy w końcu mówić, uniósł miecz nad własną zdobyczą. Przyłożył ostrze do zaciskających się na materiale kaptura dłoni Zilei i bez wahania przejechał nim po każdym z palców jej lewej ręki. Niespodziewająca się bólu Yllwernka, krzyknęła, gdy zimna stal zaczęła kąsać jej skórę i mieszać się z ciepłotą napływającej z ran krwi.

Sellie przestała wierzgać. Gdyby nacisk był odrobinę silniejszy, miecz trafiłby na kości, a może nawet odciął dziewczynie palce. Mimo to Zilea nie rozluźniła uścisku. Zacisnąwszy zęby, pochyliła głowę jeszcze niżej.

– Uparta suka – wycedził Berd'evelczyk. Miał groźny wyraz twarzy, ale Sellie widziała, jak jeszcze chwilę temu z rozkoszą napawał się wrzaskiem Zilei. Chłonąc jej cierpienie, wsłuchiwał się w melodię skomponowaną z lęku i bólu. Przypominał wilka, wdychającego z ukontentowaniem krew przed wgryzieniem się w ciało ofiary. Wilka o zmrużonych, przepełnionych podnieceniem oczach. – Nie chcesz po dobroci? Jak sobie życzysz.

Odrzucił miecz i już obiema rękami, chwycił dziewczynę za szyję, wbijając palce w jej krtań. Zilea zakrztusiła się powietrzem. Usiłowała się wyrwać, a nawet sięgnąć po leżącą nieopodal broń, lecz Asarhel nie bez powodu zdecydował się na taki ruch. Gdy Yllwernka przekręciła się w bok, wyciągając zakrwawione palce ku rękojeści, momentalnie ją puścił. Nim na powrót złapała równowagę, czy oddech, gwałtownie szarpnął za kaptur, uwalniając od niego czarne, skołtunione mimo upięcia pukle. Wiązanie nie przetrwało silnego szarpnięcia, toteż krucze kosmyki rozsypały się na wszystkie strony. Zakryły kaszlącej dziewczynie ramiona i połowę twarzy.

Uścisk Sellie nieco zelżał. Trzymający ją wojownik, zmarszczył brwi.

– Czekaj, czekaj... – Spojrzał w zamyśleniu najpierw na nietypowy odcień włosów Zilei, a potem na zaciśnięte wargi Emerionki. – Dziewucha o dwóch nożach i opalonej skórze. Kruczo-czarne włosy... Czy to nie są przypadkiem te dwie siksy, o których ostatnio tyle pieprzył Wenslehr?

Sellie wstrzymała oddech, słysząc aż nazbyt znajome imię. Asarhel tymczasem wlepił wzrok w twarz pobladłej Zilei. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. Widać od razu pojął, w którą stronę biegły myśli kompana, aczkolwiek nie dowierzał, że ten mógłby mieć rację. Przecież dwie samotnie uciekające przed ich klanem Alchemiczki, nie mogły zajść tak daleko!

Potem jego wargi rozciągnęły się w szerokim, paskudnym uśmiechu.

– One, nie one... Czy to ważne? – zapytał, przysuwając się bliżej do dziewczyny. Otaksował ją od czubka głowy, aż po ukryty pod peleryną dekolt, w który wpatrywał się zdecydowanie zbyt długo. – Tak czy owak, poszczęściło nam się.

Jednym sprawnym ruchem, szarpnął za guzik podtrzymujący pelerynę czarnowłosej. Nici puściły, a ciężki materiał zsunął się po chudych ramionach dziewczyny, pozostawiając ją zaledwie w cienkiej koszuli. Oczom mężczyzny ukazała się szybko unosząca się i opadająca pierś. Nieruchoma Zilea przygryzała dolną wargę niemal do krwi.

– Niczego sobie – mruknął pod nosem Berd'evelczyk, po czym odezwał się już nieco głośniej: – Moja ma nawet niezłe ciało. Jak twoja?

– Zaraz się przekonamy – oznajmił szyderczo mężczyzna, wsuwając dłoń pod koszulę Sellie.

Dziewczyna zaczęła wić się na boki, utrudniając mu dostęp do nagiej, ciepłej skóry. Niezadowolony zwiadowca warknął i mocniej przygwoździł ją do ściany. Unieruchomiając dziewczynę własnym, o wiele szerszym ciałem, zaczął błądzić palcami w okolicy jej pępka.

– Cycki ma średnie, ale przynajmniej buźkę i nogi ładne – stwierdził tonem znawcy, nie przestając wodzić ręką po brzuchu jasnowłosej. Jakimś cudem nie natrafił jeszcze na wczepiony weń kawałek metalu. Sellie pomyślała z goryczą, że czekała go przynajmniej jedna niemiła niespodzianka. – Możesz sobie wziąć tamtą, ja zabawię się z tą bardziej wyszczekaną. Poużywamy sobie, a potem pomożemy naszym nowym towarzyszkom dołączyć do ich gnijącego znajomego. – Wskazał leżące w oddali ciało ciemnowłosego mężczyzny. – Odwalimy robotę, którą tak popisowo spieprzyli Ivaraed, Wenslehr i Ekhart.

Asarhel, któremu taki układ przypadł do gustu, zarechotał gardłowo.

– Przyjemne z pożytecznym, jak to mówią – przyznał, sięgając ku jednej z piersi Zilei. Dziewczyna wygięła się do tyłu, uniemożliwiając mu ten zabieg, ale szybko znów zmieniła pozycję, kiedy mężczyzna wyciągnął dłoń dalej i zamiast za pierś, szarpnął ją boleśnie za włosy. Przyciągnął dziewczynę bliżej, drugą ręką usiłując jednocześnie rozsupłać wiązania podtrzymujące jej wełniane, nieco za duże, bo męskie, spodnie.

Zilea zacisnęła powieki, Sellie powstrzymywała się od splunięcia drugiemu Berd'evelczykowi w twarz. Nienawidziła się za to, że nie trenowała alchemicznych sztuczek wystarczająco długo, aby przeciągnąć czas działania swojej magii. Nienawidziła się za to, że straciła czujność i pozwoliła się podejść. Nienawidziła się za to, że przez nią miał zginąć kolejny Alchemik. Kimeh'cla, którą być może zaczynała nawet darzyć sympatią. Odrobinę.

Uniosła głowę, jedyną część ciała, której nie blokowały obce dłonie, ani kolana. A więc to tak miała umrzeć? Wyzionąć ducha w cuchnącym krwią zaułku, w dodatku poniżona i odarta z resztek jakiejkolwiek godności? Przecież to nie miało się tak skończyć. Nie, skoro była już tak blisko długo poszukiwanego celu!

Niewiele myśląc, zaczęła się modlić.

* * *

– Hej! Co tu się do diabła dzieję?!

Dłoń, która akurat wsuwała się w przyduże spodnie dziewczyny i druga, która niezdarnie siłowała się ze sprzączką własnego paska, znieruchomiały.

– Kogo tam znowu niesie? – mruknął bezimienny Berd'evelczyk, niechętnie odrywając wargi od szyi jasnowłosej buntowniczki. Jego podniecenie natychmiast zastąpiła wściekłość. Ktokolwiek ośmielił się mu przerywać, właśnie wydał na siebie tym samym wyrok bolesnej śmierci.

Dopiero po dobrej chwili, pogrążona dotychczas w wymyślanej naprędce modlitwie Sellie zauważyła, że przestała czuć na biodrach palce tamtego. Jak przez mgłę dotarło do niej, że męski głos, który rozbrzmiał w zaułku, nie należał ani do napierającego na nią mężczyzny, ani do jego towarzysza. Zauważyła, że ten również przerwał to, co właśnie usiłował zacząć. Z na wpół ściągniętymi spodniami, odwrócił się za siebie, gotów pogonić intruza.

– Nie wiem, ktoś ty, ale lepiej spierdalaj? – warknął, szczerząc ostrzegawczo kły. – To nie twoja...

Nie dokończył. Gdy powiódł spojrzeniem ku wyjściu z zaułka, słowa ugrzęzły mu w gardle, a zaczerwieniona ze złości twarz momentalnie niezdrowo pobladła.

Sellie, wzorem drugiego z opraców, obróciła głowę w kierunku, z którego dotarł tubalny, przepełniony wściekłością głos. Zdążyła do tego czasu wymienić wszystkich znanych jej Alchemików, błagając wszystkich razem i każdego z osobna o cud. Widząc rozszerzające się oczy Asarhela, wstąpiła w nią nowa nadzieja, wiara, że a nuż wątpliwe szczęście po raz kolejny przypomniało sobie o zaradnej, a mimo to co rusz wpadającej w tarapaty buntowniczce.

Widząc, kto przybył z odsieczą, nie pozostało jej nic, prócz wyrwania się z uścisku Berd'evelczyka i uprzedzeniu go, poprzez własnoręczne wbicie sobie któregoś z odebranych jej wcześniej noży w pierś.

Bogowie, w których nie wierzyła, mieli specyficzne poczucie humoru.

W wylocie zaułka, stało bowiem pięciu, uzbrojonych po zęby mężczyzn.

Strażników Nox Loana.

* * *

Już któryś z kolei raz jej życie wisiało na włosku. Jeśli świat próbował zasugerować Zilei, że opuszczając Yllwern i decydując się wyruszyć w nieznane z tak samo nieznaną jej dziewczyną, popełniła błąd, to robił to w dosyć nietypowy, ale nad wyraz skuteczny sposób.

Była zbyt słaba, aby skutecznie opierać się silniejszemu od niej przeciwnikowi, jej ograniczone, zamknięte w określonych ramach moce także do niczego się nie nadawały. Bezbronna i przytłoczona świadomością, że tym razem nie uda jej się uwolnić, nim się obejrzała, dała za wygraną. Kiedy obleśny członek klanu Północy zaczął ściągać spodnie, z zamiarem uwolnienia z nich swojej męskości, instynktownie skuliła się w sobie. Oczami wyobraźni ujrzała matkę, która ze współczuciem wyciągała ku niej swoje smukłe, poznaczone bliznami dłonie. Przywoływała córkę, czekała na jej przybycie, układając popękane, sine wargi w bezgłośne „Chodź. Tu, gdzie jestem, będziesz bezpieczna".

Tyle że Zilea wciąż była w Mervendelr. Zamiast ogrzewać się w ramionach matki, trzęsła się ze strachu w jednym z Atariońskim zaułków i przeklinała w duchu za to, że w przypływie chwili oddała jedyną broń, która została jej po ojcu. Nosiła przy sobie sztylet niemal przez całe życie. Wystarczyło, że go oddała, a już bogowie sprzysięgli się przeciwko niej, uznając ją za zdrajczynię.

Najwyraźniej ci mieli jednak jakieś wyrzuty sumienia, ponieważ zdarzyło się coś, co sprawiło, że sytuacja diametralnie się zmieniła. Gdy ni z tego ni z owego dziewczyna przestała czuć na piersi nieprzyjemny nacisk dłoni Asarhela, odważyła się uchylić zaciśnięte powieki.

Najpierw ujrzała krew, która płynęła z jej palców, zabarwiając spodnie na rdzawy kolor. Cięcia były głębokie, ubywającej z ran posoki zdążyło nazbierać się tyle, że gdzieniegdzie wypełniała szczeliny między tworzącymi drogę kamieniami. Zilea nie musiała jej widzieć, aby czuć efekt, jaki pozostawiała w niej każda z ubywających kropli. Choć strach tłumił w pewnym stopniu ból, nie niwelował go całkowicie. Jej palce zalewało palące ciepło, które zaraz potem zmieniało się w kąsające, piekące zimno. Miała ochotę płakać, ale zdołała powstrzymać zbierające się w kącikach oczu łzy i zamiast tego, spojrzeć w górę, wprost na nieruchomego, odwróconego do niej tyłem mężczyznę. Asarhel kompletnie stracił zainteresowanie jej osobą.

– Nie wiem, ktoś ty, ale lepiej spierdalaj? – warknął nagle. – To nie twoja...

Przerwał i miał ku temu dobry powód. Kiedy czarnowłosa uniosła wzrok jeszcze nieco wyżej i skierowała go nico w bok, jej oczom ukazał się niepokojący widok. W oddali ujrzała nadchodzących mężczyzn. Nie jednego, nie dwóch, ale aż pięciu rosłych, wciśniętych w obcisłe kaftany strażników, których lekki ubiór, a także sposób, w jaki dzierżyli broń – swobodnie i nad wyraz reprezentacyjnie – ewidentnie świadczyły o tym, że również wywodzili się z klanu zabójców.

Klanu Południa.

Zilea z trudem przełknęła ślinę. Spojrzała bezradnie na Sellie, szukając w ściągniętych rysach jej twarzy jakichkolwiek oznak, że teraz będzie lepiej. Dziewczyna miała jednak nietęgą minę, nie trudziła się, aby dawać Yllwernce fałszywe nadzieje. Berd'evelczyk, który ją podtrzymywał, wyprostował się, jak struna. Jego mięśnie zdawały się napięte bardziej niż wcześniej.

– Psia krew – syknął, odejmując od dziewczyny dłoń.

– Co to za burdy? – zagrzmiał jeden z idących na nich Nox Loańczyków. Wypinał z wściekłością masywny tors, jego przypominająca niedźwiedzią łapę ręka znalazła się na głowicy ukrytego w pochwie miecza. – Coście za jedni?!

– I jakim prawem śmieliście tknąć czekające na nas kobiety? – ryknął drugi, którego głos brzmiał niemal identycznie, jak przedmówcy.

Na jego obliczu malowała się czysta wściekłość, wzburzenie, które sprawiało, że wyglądał na jeszcze groźniejszego, niż wskazywałaby na to jego tężyzna fizyczna. A warto zaznaczyć, że już sama jego aparycja, w tym zwłaszcza głęboka szrama biegnąca przez całą długość jego policzka i niemal muskająca powiekę, wywołała na skórze Zilei gęsią skórkę. Na Asarhelu również musiała sprawić wrażenie, bo Berd'evelczyk nagle się spiął.

– Nie były podpisane – prychnął, choć jego głos nie brzmiał już tak pewnie. – Kto pierwszy, ten lepszy.

Ryzykował, ale wbrew pozorom, objął najlepszą z możliwych w takim momencie taktyk. Doskonale zdawał sobie sprawę, w jak niekorzystnej sytuacji znalazł się wraz ze swoim bezimiennym kompanem. Zgodnie z niepisanym, aczkolwiek od wielu cykli obowiązującym prawem, w ogóle nie powinno ich być w Atarionie. Nie, nawet nie tyle w Atarionie, co w Południowej części kraju. Już sam fakt, że odważyli się postawić nogę w jednym z należących do Nox Loana miast, stanowił idealną podstawę do tego, aby ci wszczęli kolejną wojnę z Północą.

Dopóki Berd'evelczycy nie zdradziliby w żaden sposób swojej przynależności do wrogiego klanu, mogli zachować skórę. Nie oznaczało to bynajmniej, że komentarz Asarhela pozostanie bez echa. Wręcz przeciwnie. Jego słowa wywołały burzliwą reakcję.

– Takiś mądry? – Naprzód wysunął się znowu pierwszy ze strażników. – Zaraz zobaczymy, czy jesteś równie mocny w walce, co w gębie. Kilka palców mniej oduczy cię kładzenia łap na to, co nie twoje.

Mówiąc, poruszał się powoli, jakby specjalnie opóźniał nieuniknione. Zilea, która obserwowała go zza szerokich pleców Berd'evelczyka, miała wrażenie, że ruchy mężczyzny są jej dziwnie znajome. Nie potrafiła sprecyzować, dlaczego. Nigdy wcześniej nie miała styczności z żadnym z Atariońskich patroli, a jednak nie opuszczało jej osobliwe wrażenie podobieństwa z czymś z przeszłości.

Z kimś.

Blokujący Sellie Berd'evelczyk odchrząknął.

– Następnym razem spraszajcie sobie dziwki do alkowy, a nie do zapyziałych dziur, w które może się wcisnąć byle szczur – odrzekł leniwie, wskazując głową leżącego nieopodal trupa. Jego grdyka poruszała się niespokojnie, ale reszta jego ciała pozostawała opanowana. – Jak widać, ktoś jeszcze postanowił skorzystać z łatwej okazji.

Czarnowłosa wyłapała w jego tonie coś dziwnego, niepokojącego. Faktycznie, Nox'ańczycy ani słowem nie wspomnieli o wybebeszonym ciele mężczyzny, przez co mężczyzna musiał podejrzewać, że ich zachowanie było mocno nie w porządku. Już samo to, że nie napomknął o swoich podejrzeniach, jakoby Sellie i ona mogły mieć coś wspólnego z alchemią, nie zwiastował najlepiej. Jego fałszywie przymilny ton dezorientował dziewczynę, sugerował, że Berd'evelczyk albo wietrzył jakiś podstęp, albo właśnie sam układał plan mający na celu przechytrzenie strażników.

Sytuacja była dość napięta. Nox'ańczycy blokowali wyjście z zaułka, Berd'evelczycy, nawet gdyby chcieli, nie mieli jak uciec. Znaleźli się w potrzasku, zupełnie jak wcześniej ich własne ofiary. Mimo bólu lewej ręki, strachu wywołanego pojawieniem się kolejnych członków klanu zabójców i niepewnością spowodowaną wysyłanymi przez klany sprzecznymi sygnałami, Zilea poczuła ukłucie satysfakcji. Nawet w otaczającym ich półmroku, dostrzegała pobielałe kostki palców Asarhela, po tym, jak jego dłoń owinęła się wokół trzonu miecza. Przygotowywał się do walki, ale nie unosił broni pierwszy, zdając sobie sprawę, że w bezpośrednim starciu niechybnie przegra. Obaj przegrają.

– Kim wy w ogóle jesteście, co? – chciał wiedzieć ciemnowłosy Nox'ańczyk. Gdy zbliżył się na odległość metra i z góry zmierzył surowym spojrzeniem potencjalnych przeciwników, Zilea dostrzegła pod jego przymrużonymi powiekami ciemne, bijące chłodem tęczówki. Usta wykrzywione w fałszywym, wręcz ostrzegawczym uśmiechu. – Nie wydaje mi się, żebym widział was wcześniej w tej okolicy.

– To nie są nasze rewiry – przyznał tamten niby od niechcenia, krzyżując ręce na torsie. – Normalnie nie wpieprzalibyśmy się wam w robotę, ale mieliśmy w okolicy do załatwienia pewną... niecierpiącą zwłoki sprawę.

Nadal przyciskał Sellie do ściany, ale uwolnił jej nadgarstki, czego dziewczyna nie omieszkała wykorzystać. Nie zamierzając przepuścić nadarzającej się okazji, przesunęła dyskretnie ręce w górę. Jej oczy rozbłysły, palcem wskazującym lewej dłoni dotknęła jednej z cegieł.

– Sprawę? – Strażnik uniósł brwi. Brwi Zilei z kolei opadły, tworząc zakrzywione łuki. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach, usiłując przypomnieć sobie, skąd znała tego mężczyzna.

– Jest już załatwiona. – Berd'evelczyk machinalnym gestem ręki wskazał za siebie, skąd właśnie zaczęło dochodzić ciche bzyczenie. Nad truchło zdążyły się już zlecieć muchy. Niektóre z nich wciąż oglądały ciało, trzymając się na bezpiecznej wysokości, ale pozostałe, te odważniejsze, już wędrowały po bladej skórze, badając jego poszczególne fragmenty. – Dosłownie i w przenośni. Nie ma się co wdawać w...

Zamilkł, gdy coś w ubiorze ciemnookiego mężczyzny zwróciło jego uwagę. W tym samym momencie czarnowłosa dostrzegła jeszcze jeden istotny szczegół, który umknął wcześniej także i jej bystremu spojrzeniu.

Mężczyzna miał na dłoniach skórzane rękawice.

Berd'evelczyk dostrzegł je w tym samym momencie, co ona.

– Ty! – ryknął.

– Teraz! – krzyknął w tym samym momencie przebrany za Nox'ańczyka Reilan.

Nie czekał, aż czerwony z wściekłości przeciwnik go zaatakuje. Nim ten skoczył na niego z pięściami, niewiele myśląc, cisnął coś prosto w dłoń Sellie. W świetle wschodzącego słońca błysnęło doskonale znane Zilei ostrze. Zamajaczyła obracająca się wokół własnej osi rękojeść, a także jelec, ten sam, który jej ojciec wysadził kamieniami, a ona wiele cykli później oplotła utkanymi z magii, metalowymi nićmi.

Sellie w porę zdążyła odsunąć rękę na bok. Rozpędzone ostrze wbiło się w ścianę, dokładnie w miejscu, które wcześnie dziewczyna wskazywała palcem. Nie zwlekała z reakcją. Zręcznie chwyciła za trzon, aby od razu wyrwać zakrzywiony sztylet ze ściany i jednym płynnym ruchem, wycelować go w brzuch nacierającego na Kythkera mężczyznę.

Tym razem Berd'evelczyk nie zdołał zablokować ciosu. Było za późno, aby uniknąć pchnięcia. Najpierw w twardym ciele zagłębił się sztych, a potem, gdy Sellie docisnęła rękę mocniej, sztylet znalazł się w trzewiach mężczyzny aż po szerszą zastawę. Wbrew pozorom wchodził w skórę z porażającą lekkością, niecierpliwie. Wojownik zacharczał, w jego ustach zabulgotała krew.

Jasnowłosa przyzwyczaiła się już do nieprzyjemnego uczucia lekkości, które pojawiało się, kiedy ostrze natrafiało na pierwsze, mięsiste tkanki. Kiedy okazywało się, że w rzeczywistości w zupełności wystarczyła niewielka, choćby kobieca siła, aby broń zagłębiła się w ciele żywego człowieka niczym w nadtopione masło. Za pierwszym razem nie miała o tym pojęcia, teraz, świadoma własnych możliwości i tego, gdzie celować, aby faktycznie zabić, nie wahała się ani chwili. Nie myślała o tym, że będzie miała na sumieniu kolejną ofiarę, walczyła, aby przetrwać.

Ich krew lub twoja" – powiedział jej kiedyś Araver z ojcowską surowością. – „Wybieraj mądrze, bo zła decyzja może się okazać jednocześnie tą ostatnią".

Gdy broń zagłębiła się w ciele mężczyzny aż po rękojeść, Sellie obróciła dłoń, aby wyrządzić w zbitce narządów jeszcze więcej szkód. Po sekundzie wyrwała sztylet, pozwalając krwi płynąć, a samemu Berd'evelczykowi osunąć się na kolana. Ten się zakrztusił. Kiedy splunął, wraz ze śliną trysnęła ciemna posoka.

Pozostała kwestia Asarhela. Gdy ten pojął, co się dzieje, wrzasnął jak dzikie zwierzę, po czym chwycił oburącz za miecz, aby zablokować nim nadchodzący z góry cios. Atakował Reilan, który znając umiejętności Sellie, zaufał jej w kwestii pozbycia się drugiego przeciwnika. Zdecydował się w tym czasie pomóc Zilei. Za broń służył mu Nox'ański miecz. Taki sam, jaki – o ironio – w normalnych okolicznościach nigdy nie posłużyłby do ratowania, czy obrony kogoś z prostego ludu.

Dziewczyna wciąż na wpół leżała, na wpół siedziała, przygnieciona ciałem masywnego wojownika. Ten odwrócił się co prawda, aby parować ciosy, lecz w swej przenikliwości zmienił pozycje zaledwie w taki sposób, aby jego zdobycz nadal nie miała jak uciec. Nie pomyślał tylko o jednym, czarnowłosa mogła aktualnie swobodnie poruszać rękami, co, rzecz jasna postanowiła wykorzystać, chwytając mężczyznę za ramiona. Gwałtowny ruch sprawił, że z jej naciętych kostek na nowo trysnęła krew. Niewielka była to dla Zilei cena, skoro udało jej się na sekundę unieruchomić mężczyznę, a tym samym utrudnić mu manewrowanie jedyną, dostępną na podorędziu bronią, czyli mieczem. Krzyknęła do Reilana, aby się nie wahał.

Niepotrzebnie. Mężczyzna już szykował się do śmiertelnego ciosu.

– W prawo – zawołał do niej, w tym samym momencie, w którym pchnął dłoń ku piersi Berd'evelczyka.

Zareagowała w ostatniej chwili. Jej ciało poruszyło się nie tyle w odpowiedzi na komendę, co raczej instynktownie, bezwiednie. Puściła Asarhela i od razu, zgodnie z poleceniem, rzuciła się górną częścią ciała w bok. Upadając, automatycznie przycisnęła ręce do czaszki, aby chronić głowę. Słusznie, bo zaraz potem do jej uszu dobiegł świst. Pieśń pędzącej stali, która urwała się równie szybko, co rozbrzmiała. Zastąpił ją inny dźwięk. Coś przywodzącego na myśl połączone odgłosy stęknięcia i bulgotu.

Dźwięk umierania.

Nacisk na jej nogach zelżał. Zilea obróciła lekko głowę, tylko po to, aby zaraz na powrót przycisnąć ją do ziemi. Drżące ciało przebitego na wylot Asarhela upadło z łoskotem tuż obok jej twarzy. Dziewczyna wyczuwała, jak telepie się w ostatnich konwulsjach, na przemian walcząc z bólem i nadchodzącą ciemnością. Po chwili wojownik wydał z siebie ostatnie tchnienie. Jego klatka piersiowa opadła. Podobnie Zilei, tyle że z ogarniającej ją ulgi.

Było po wszystkim.

– Jesteś cała? – Usłyszała dobiegający z góry głos zaniepokojonego Reilana. – Nie drasnąłem cię?

Dziewczyna z trudem zaczęła się podnosić. Ledwie zdołała zaprzeć się rękami o śliskie od posoki podłoże, poczuła pod pachami jego silne dłonie. Ciemnowłosy pomógł jej się podnieść i podtrzymał, kiedy chwiejąc się, na powrót próbowała odnaleźć zagubioną równowagę. Sam też szukał, ale potencjalnych ran.

– W porządku – wymamrotała, gdy w końcu poczuła, że da radę ustać na nogach o własnych siłach. Wyplątała się z jego uścisku. – Nic mi nie jest.

– Krwawisz.

Zakryła lewą dłoń prawą.

– Mniej niż tamci – zdobyła się na żart, choć minę miała raczej nietęgą. Spojrzała najpierw na pobladłą Sellie (wyglądało na to, że nic jej nie jest), a potem na zalegające pod jej nogami ciało. Berd'evelczyk leżał w bezruchu na ochlapanych krwią kamieniach. Czerwień pochłaniała jego ubrania, uchwycona na twarzy złość zalewała wykrzywione usta i docierała aż do wytrzeszczonych, martwych oczu. – Przynajmniej żyję.

Nagle przypomniała sobie o maleńkim, ale jakże istotnym szczególe.

– Zaraz! A co z tamtymi? – zapytała, mając na myśli resztę Nox'ańskich żołnierzy. – Jak ty ich tu...

Obróciła się, ale u wylotu zaułka nie ujrzała żadnego z pozostałych strażników. Po czwórce mężczyzn nie pozostał ślad. Tylko unoszący się na powietrzu kurz.

– Ale... – zacięła się. Zamrugała, sądząc w pierwszym odruchu, że to wzrok płatał jej figle, ale nie. Gdy na powrót wyostrzyło jej się spojrzenie, nadal nikogo nie dostrzegła. – Jak to...?

Stała tak w bezruchu, jak zaklęta, dopóki nie usłyszała za sobą głośnego kaszlu. To Reilan kaszlał, choć właściwie, lepiej byłoby powiedzieć, że wypluwał zbierającą się w jego ustach krew. Zgięty w pół, trzymał dłoń na ustach. Jego palce zdawały się w tamtej chwili równie czerwone jak te Zilei.

Zszokowana czarnowłosa wyciągnęła ku mężczyźnie rękę, ale ten cofnął się, nim zdołała go dotknąć. Pokręcił przecząco głową.

– Zileo – odezwała się Sellie, wskazując zakrwawionym sztyletem Reilana. Mężczyzna skrzywił się, słysząc jej poważny, choć raczej niezwiązany z jego stanem, ton. – Chyba pora na oficjalną prezentację. Poznaj, proszę, Adariana Kythkera. Alchemika rozszczepienia.


*********************************

* Arendarka – forma żeńska zaczerpnięta od słowa „arendarz", inaczej dzierżawcy jakiegoś budynku gospodarczego, szynków, czy karczem; karczmarza. Sama arendarka może także oznaczać po prostu żonę arendarza

***************

✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro