Rozdział 12
„Stając w szranki z Mervendelrs'kim katem, nie wahaj się wyciągnąć dłoni. Tam, gdzie inni wygrywają, żądłem miecza szarpiąc gardła braci, ty osiągaj zwycięstwo, sercem opatrując rany swych poskromicieli."
autor nieznany
Ta noc zapowiadała się na pochmurną, jednak gwiazdom, mimo to, udało się odnaleźć wyrwy w tarczy kłębiących się na niebie, czarnych obłoków. Małe, połyskujące punkty migotały z zadowoleniem, zaglądając między drzewa. Wędrowne, podstarzałe baby gadały czasem, że każda z nich była dziełem innego Mervendelr'skiego bóstwa. Jedne prawiły, iż gwiazdy to w rzeczywistości szczeliny, przez które ci zaglądali do świata ludzi. Inne – te, które umoczyły wargi w którymś z kolei kuflu piwa – plotły, że bogowie, podczas tworzenia świata, wręczyli każdej z nich po parze przenikliwych oczu, którymi nocą wodziły za podróżnymi. Swym blaskiem miały ponoć oświetlać drogę zagubionym duszom, a spojrzeniem ujawniać skrywaną w sercach ciemność. Wierni uwielbiali tego typu bzdury, a każda kolejna, rzucona na stół moneta, jedynie rozbudzała wyobraźnie kabalarek. Paplały, co im ślina na język przyniosła, byleby wciąż znalazł się ktoś naiwny, gotów zapłacić im za napitek lub nową, pstrokatą chustę.
Adarian żył już na tyle długo, by wiedzieć, jak skutecznie odstraszać od siebie wróżbitki wszelkiej maści, kolorów zmechaconych spódnic, czy długości przyprószonych siwizną warkoczy. Nie wierzył w ani jedno ich słowo, uznając, że prędzej sam wywróżyłby rychły koniec świata, niż któraś z „oświeconych" bab powiedziała prawdę lub trafnie przepowiedziała przyszłość. Zwłaszcza jeśli w grę wchodziły gwiazdy. Dla dobra własnego i stołów w karczmach lepiej było nie wspominać o nich przy Dorthenczyku.
Młodemu mężczyźnie nie udało się odzyskać drogocennego łupu. Błąd. Odzyskałby go bez problemu, gdyby jego scysja z przeciwnikiem ograniczyła się do paru, niewielkich patroli, a nie licznego oddziału Berd'evelskiego wojska, który ukrywał się w lesie. Gdy ciemnowłosy trafił na obozowisko, z szoku omal nie nadział się na włócznię drzemiącego przy kępie krzaków wartownika. Rzut oka wystarczył, by zyskał pewność co do pochodzenia stacjonującego tam klanu. Nox'ańczycy nie ukrywaliby się w specjalnie maskowanych zielonym płótnem namiotach, a ich broni nie pokrywałaby bez powodu zaschnięta, stara krew. Wyglądało na to, że wrogowie rzeczywiście wdzierali się na tereny przeciwnika. Zachowywali się nad wyraz zuchwale, biorąc pod uwagę napiętą sytuację w kraju.
Choć Adarian lubował się w ryzykownych sytuacjach, uznał, że garść błyskotek nie byłaby warta narażania życia i czasochłonnego planowania strategi, jak wyminąć kilkunastu uzbrojonych strażników. Umiejętności, którymi dysponował, mogły się okazać nieprzydatne, a raczej nie uśmiechało mu się zostać trofeum któregoś z przywódców zagonu. Gdyby tak się stało, jakiś obleśny wojownik, niechybnie zatknąłby jego głowę na pal. Wolał tego uniknąć. W Atarionie nadal mieszkało zbyt wiele pięknych panien, aby tak po prostu dał się zabić.
Mimo iż rzucili mu jawne wyzwanie, wyjątkowo musieli obejść się smakiem. Nie zamierzał pakować się w sidła tak licznego wojska, by zaraz polec i dobrowolnie napoić broń przeciwnika własną posoką. Postanowił zrezygnować z przynęty i wycofać się ze starcia, nim w ogóle do niego doszło.
Czuł się jak pokonany, ośmieszony wojownik. Był na siebie wściekły, ponieważ przekradając się tuż obok obozowiska, wręcz słyszał w głowie dudniące obelgi, jakimi tamci zapewne obrzucali go ostatnimi dniami, mianując parszywym tchórzem. Wyobrażał sobie, jak wyśmiewają wieczorem przy ognisku jego marny dobytek. Żaden z nich nie ruszyłby zapewne w ślad za złodziejem, licząc na odzyskanie kilku równie lichych świecidełek.
Adarian niechętnie zdecydował się dać za wygraną. By nie zostać jednak z niczym, przed odejściem ukradł z najbliższego (o tej porze pustego) namiotu sporą porcję mięsa, nieco poobijany owoc niewiadomego pochodzenia, a także dwa woreczki z kaszą i nieco wody. Na odchodne, zabrał też śpiącemu wartownikowi przyczepiony do paska bukłak. Od razu go opróżnił i uzupełnił nową, nieco bardziej kontrowersyjną zawartością. Wprawdzie miał być daleko, kiedy tamten się zorientuje, ale i tak poczuł silną satysfakcję. Nie każdy miał odwagę zadzierać z klanami zabójców. Po raz pierwszy od kilku dni na jego twarzy zagościł cień ponurego uśmiechu.
Worek z kaszą na szczęście na jakiś czas zapełnił jego żołądek, więc mięso zostawił na kolejny wieczór, kiedy to planował rozpalić prowizoryczne ognisko. Choć ściskało go w żołądku, przyzwyczajony do długich wędrówek i marnych racji żywnościowych, zdawał sobie sprawę, że równomierne rozdysponowanie pożywienia było ważniejsze od chwilowego głodu. Kłucie w brzuchu zelżało samoistnie po kilku godzinach, a drzewa na tyle chroniły przed upałem, że nie istniała konieczność zbyt częstego sięgania po wodę.
Reszta nocy i cały następny dzień minęły Adarianowi na samotnej, nieprzerwanej wędrówce. Musiał zajść w miarę jak najdalej, aby ci z klanu go nie dopadli, toteż do samego końca ignorował pieczenie stóp i nierównomierny oddech. Pokusił się nawet o chwilowe zdjęcie rękawiczek, by spieczone dłonie nie pływały dłużej w zbierającym się weń, jego własnym pocie. Wytarł ręce o trawę, otrzepał dokładnie rękawiczki z niewidzialnego brudu, po czym z powrotem je naciągnął. Choć wszystkie te czynności trwały dosłownie parę sekund, wzdrygnął się z obrzydzenia. Zrobił to ponownie, kiedy na ziemi, wśród rzucanych przez gałęzie cieni, ujrzał zarys ogromnego kruka.
Schował dłonie pod peleryną.
– Widziałeś. – Brzmiało to raczej jak stwierdzenie, aniżeli pytanie. Zadarł z wyrzutem głowę, jakby poznał myśli ptaka, z których wyczytał, że ten zaraz odleci, by ponieść w świat jego największą tajemnicę. Zmrużył groźnie powieki. – Dobra, to teraz słuchaj. Piśnij choć słowo swoim latającym kumplom, o tym, co zobaczyłeś, a przysięgam, znajdę cię szybciej, nim zdążysz zakrakać. Upoluję cię i będę piekł nad ogniem tak długo, aż pod warstwą tych swoich piórek też zrobisz się czarny jak noc.
Kruk przekrzywił łepek, na co Adarian zareagował ciężkim westchnięciem. Nie wiedział, czy żartował, czy mówił śmiertelnie poważnie, lecz sam zainteresowany najwyraźniej i tak nie przejął się jego groźbami. Za każdym razem, gdy mężczyzna pokonywał kolejny fragment lasu i myślał, że więcej nie zobaczy ptaka, ten magicznie pojawiał się na którymś z drzew. Dorthenczyk przyłapał się na tym, że po jakichś sześciu godzinach sam zaczął wypatrywać ruchów kruka, a po dziesięciu czuł się nieswojo, gdy przestawał słyszeć jego krakanie. Musiał przyznać, że obecność nieodstępującego go na krok zwierzęcia, a później pogawędki, które z nim ucinał, chcąc nie chcąc umilały mu podróż. Ciemnowłosemu nie uśmiechało się po prawdzie rozmawiać z ptakiem, ale ten przynajmniej odwracał jego uwagę od śmierdzących od potu ubrań, czy coraz bardziej odczuwalnego ciężaru ciała. Skoro już Adarian zyskał tak niecodziennego towarzysza, wolał zajmować myśli nim, aniżeli zmęczeniem. A kruk zdawał się wykazywać wręcz nieskończonymi pokładami cierpliwości, przyjmując bez urazy każde nieprzyjemne słowo, które zmęczony mężczyzna ciskał w jego kierunku.
Po zmroku w końcu pozwolił sobie na odpoczynek. Odnalazłszy wystarczająco ukrytą polankę, rozpalił ognisko i wykończony opadł na trawę. Nóg nie czuł już od dawna, oparzenia pod karwaszami wyglądały paskudnie, a w kręgosłupie, przy każdej próbie pochylenia, odzywał się piekielny ból. Ciemnowłosy zagryzł jednak zęby i znalazł dość siły, by przygotować posiłek złożony z tuzina ziaren kaszy i ćwiartki mięsa (po namyśle ćwiartkę zmienił w połowę, a tuzin w całą garść). Popił jedzenie dwoma łykami wody. Po złudnym napełnieniu żołądka rozłożył na trawie pelerynę i ułożył się na niej na wznak, zaciskając palce na rękojeści miecza. Choć zmagał się z coraz cięższymi powiekami, pozostawał czujny. Usiłował znaleźć odpowiedź na dręczącego go pytania odnośnie do obecności Berd'evelskiego wojska na terenach Nox Loana. Jedna, czy dwie grupy zwiadowcze nie stanowiłyby osobliwego zjawiska, klany bezustannie przenikały na wrogie ziemie, by nawzajem kontrolować swoje poczynania, a w międzyczasie uciszać spiskowców. Problem pojawiał się, gdy z dwunastu niezauważalnych dla niepożądanych oczu osób, nagle robiło się ich dwustu, albo i więcej. Coś takiego zakrawało już o naruszenie podpisanego siedemnaście cykli wcześniej rozejmu. Mogło skutkować istną lawiną kłopotów, być przyczyną kolejnych, zbierających żniwa bitew.
Znów zapłonąłby tamten piekielny ogień.
Adarian wzdrygnął się, mimo upałów, czując na karku chłód. Wiszące nad nim gwiazdy, zapłonęły palącym światłem, kiedy przypomniał sobie o okropnej nocy, która odebrała mu wszystko, co zdawało mu się, że kochał. Wyraźnie, jakby znów się tam znalazł, poczuł swąd palonej skóry, usłyszał rozdzierające duszę krzyki. Zacisnął powieki, gdy uczuł na języku realną suchość. Nienawidził, gdy umarli z przeszłości budzili się, by atakować jego umysł wspomnieniami. Jakby cząstka każdego, kto wtedy zginął, zagnieździła się w Dorthenskim sercu, odbierając tym samym jego właścicielowi jakąkolwiek kontrolę nad uczuciami. Zjawy przenikały jego wspomnienia, płonące obrazy migotały, podobnie jak połyskujące, rozedrgane gwiazdy. Niebo ścieliły tysiące wyrwanych spod jarzma ciemności świateł. Były niczym pochodnie, którymi ktoś bezustannie machał mu tuż przed twarzą – płomienie parzyły policzki, żar spływał na trójkątne ramiona, dosięgając pozbawionych większości nerwów dłoni...
Najgorzej zaczynało się jednak dziać, kiedy wraz z pomarańczowym blaskiem, nadchodziły ciała. Skwierczące od ognia, zwęglone korpusy, pozbawione głów tańczyły przed oczami bezsilnego mężczyzny, za każdym razem, gdy ten wykończony przymykał powieki. Pozbawione ust, nie wydawały z siebie dźwięków. Mimo to je słyszał – wyraźne, leniwe słowa, jakby szeptane mu wprost do uszu. Wyrażały zawód, prawiły o niesprawiedliwości, która spotkała niemal każdego, a jego niesłusznie ominęła. Nie miał prawa radować się życiem. Miał pokutować za tych, którzy bardziej od niego zasługiwali, by tamtej nocy uniknąć śmierci.
Po plecach Adariana lał się pot. Przygryzł język, by jawa przestała mieszać się z rzeczywistością, a powykrzywiane pnie drzew z cieniami trupów. Dopiero czując smak miedzianej krwi, zmusił umysł do działania i powrotu do obecnych czasów. Odetchnął. Wciąż pozostając w bezruchu, leżąc i przyciskając do piersi miecz, powoli uspokoił oddech. Gdy dezorientacja nareszcie minęła, rozluźnił dłonie, które dotąd bezwiednie zaciskał. Mimo rękawiczek zdawały mu się paskudnie nagie, wystawione na działanie muśnięć ciepłego wiatru.
Adarian leżał jeszcze chwilę, usiłując zająć myśli prostymi obrazami, takimi jak widok czarnego nieba, czy podrygujących gałęzi drzew. Podziałało. Jego umysł stopniowo się wyciszał, a serce zwalniało, wracając do zdrowego rytmu. Znów czuł zapach ściółki i dotyk otulającej go zewsząd trawy. Wczepił się w nią palcami, mrucząc pod nosem suche przekleństwo.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio przechodził tak poważny atak. Trwał wprawdzie kilka sekund, jednak dla mężczyzny zdawał się ciągnąć przez całą wieczność. Widać zmęczenie, niedożywienie, a na koniec pojawienie się klanu Berd'evelczyków, połączyły się i jakimś cudem zdołały wpłynąć na jego podświadomość. Obudziły dawno zapomniane głosy, które od kilku cykli udawało mu się skutecznie zagłuszać.
Nagły dźwięk łamanej gałęzi przywrócił mu trzeźwość myślenia. Adarian, który zaledwie chwilę wcześniej czuł się, jakby jego udręczona dusza miała ulecieć w powietrze, otworzył szeroko oczy i raptownie rzucił się do przodu. Nie minęła sekunda, a już stał stabilnie na nogach (przysparzając sobie tym samym ostre zawroty głowy), z mieczem wycelowanym w stronę, z której dochodził szelest liści. Nie zamierzał tanio sprzedać skóry, bez względu, czy zza krzaków miała wypełznąć horda wściekłych żołnierzy, czy przypadkowa banda włóczykijów.
Ogień z paleniska dogasał, przez co nie od razu dostrzegł przeciwnika. Był tylko jeden. Czarny kształt, zdający się pochłaniać całe okoliczne światło i przekuwać je w ziejącą, nieprzeniknioną ciemność, wyłonił się spomiędzy zarośli, przewyższając Adariana co najmniej o głowę. W przestrzeni niósł się dziwny, metaliczny dźwięk, jakby pobrzękiwania dwóch, obijających się o siebie łańcuchów. Bestia, bo kształtów człowieka niewiele wyzierało z ów ciemnej masy, poruszała się na czterech, cienkich nogach. Zarzucając masywnym łbem, szła wprost w kierunku, gdzie stał mężczyzna. Na grzbiecie miała coś na wzór nierównego garba.
Ciemnowłosy cofnął się o krok, zaciskając zęby. Znał wiele historii o leśnych demonach, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, uważać ich za choć po części prawdziwe. Słyszał, że nie imał się ich zwykły miecz, czy strzały, obcy był im także strach. Większość z nich wynurzała się z porzuconych ciał wychudłych wieśniaków, aby następie polować w najczarniejszej głuszy na samotnych wędrowców. Przybierały postać drapieżnych zwierząt o otwartych, wyłamanych paszczach, wyłupiastych ślepiach i zakrzywionych zębach, tak długich, że wbijały się w ich gardziele, wywołując wiecznie trwający ból. Ulgę odczuwały tylko wtedy, gdy nienaturalnie rozwierały paszcze, by wgryźć się w miękkie ciała swoich ofiar. Choć zaspokajały własny, trwający cyklami głód, upolowanym zdobyczom przynosiły jedynie bolesną, długą śmierć. Zdzierały skórę, by wyścielić nią później legowiska, wysysały szpik dopóty, dopóki nie pozostała na człowieku nawet pojedyncza kosteczka.
Adarian uniósł wyżej miecz. Bestia podchodziła powoli w krąg światła, nie spuszczając wzroku ze swojej najnowszej zdobyczy. Z bliska jej cień zdawał się jeszcze większy. Gdyby skoczyła na mężczyznę, przygniotłaby go potężnym cielskiem i byłoby po nim.
Musiał zareagować pierwszy. Już miał się zamachnąć, by mimo wątpliwości sukcesu, spróbować zranić potwora, kiedy ten nareszcie pojawił się na tyle blisko, by dogasające płomienie, objęły blaskiem jego krótkie futro, jak również długi pysk. Adarian otworzył w zdumieniu usta. W tym samym momencie zwierzę wydało z siebie pierwszy, przecinający ciszę, dźwięk.
Zarżało jak koń.
Wyglądało jak koń.
– Co do...? – Mężczyzna nie wiedział, co powiedzieć. Żył już na tyle długo, że nawet najdziwniejsze zrządzenia losu dawno przestały go dziwić. Niemniej jednak pojawienie się na szlaku Thebeln samotnej, w dodatku objuczonej klaczy (dostrzegł na jej grzbiecie porządne siodło), graniczyło z niespotykaną wręcz rzadkością.
Wciąż gapiąc się na stojącą przed nim klacz, opuścił miecz i zrobił krok do przodu. Zwierzę machnęło głową, po czym ani trochę się nie bojąc, przysunęło ją w kierunku unoszącej się ręki. Dotyk ciepłego pyska upewnił Adariana w przekonaniu, że nie śnił. Naprawdę stał przed nim koń z krwi i kości.
Od razu ocenił, że zwierzę było zadbane i raczej nieprzystosowane do długich, wyczerpujących podróży, co pozwalało mu myśleć, że nie wyrwało się spod bata któregoś z podróżujących traktem kupców. Było karej, nieco przydymionej maści, a sierść miało tak dokładnie wyczesaną, że nie ulatywał z niej praktycznie kurz. Ktoś natrudził się, by oporządzić konia, a nawet zapleść jego pomarańczową grzywę w eleganckie warkocze. Te nie wyglądały już tak dobrze, były porozrzucane na boki i pełne drobnych liści. Klacz musiała się spłoszyć, a następnie uciec jakiejś wytwornej damie, gdy ta wybrała się na spacer po okolicy. Tego, że był to koń spacerowy albo rozpłodowy, mężczyzna był niemal pewny. Miał do czynienia ze zwierzęciem należącym do bogatego pana.
– Co tu robi szlachecki koń? – zachodził w głowę, obchodząc konia. Klacz w tym czasie zajęła się obwąchiwaniem jego peleryny. Obecność człowieka ją uspokoiła, bo od razu wyprostowała stulone uszy i przestała rozdymać chrapy.
Adarian oparł dłonie na biodrach. Uważnie przyjrzał się zwierzęciu, oceniając jego walory. W jego głowie narodził się pomysł, aby wykorzystać nadarzającą się okazję. Klacz była po prawdzie dość mała i drobno zbudowana, ale spokojnie powinna dać radę iść z nim w siodle przez kilka dni z rzędu. Z jej pomocą ciemnowłosy mógł skrócić podróż do Atarionu niemal o połowę, a po dotarciu, sprzedać zwierzę za pokaźną sumkę któremuś z ziemskich zarządców. Może nawet sypnęliby wystarczającą ilością monet, aby starczyło mu w końcu na fortepian Le Murgathe.
Zatarł z zadowoleniem ręce, czując, że szczęście najwyraźniej postanowiło mu sprzyjać. Wystarczyło teraz tylko dotrzeć do ostoi rozpustników i dobrze wszystko rozegrać.
~*~
Nazajutrz rano Zilea i Sellie obudziły się skoro świt. Zaspokoiwszy pragnienie zdecydowanie niewspółmierną z suchością gardeł porcją wody z bukłaka, zadeptały resztki ogniska, aby następnie przykryć je liśćmi i nie zostawiać po sobie widocznych śladów. Gdy upewniły się, że zabrały wszystkie rzeczy, zgodnie z planem dosiadły markotną Maseal, aby ruszyć w dalszą podróż.
Na szlaku Thebeln przywitał je kurz, którego drobiny unosiły się na tle wschodzącego ponad drzewa słońca. Wspinające się po nieboskłonie promienie, rzucały gdzieniegdzie na piaszczystą drogę złociste, ciepłe smugi. Tam, gdzie zderzyły się z powstałą z gałęzi zaporą, tworzyły natomiast załamane cienie. Kładły się na ziemi, kreśląc na niej najróżniejsze wzory.
O tak wczesnej porze, na pierwszy rzut oka, trakt zdawał się wymarły, nieporuszony ręką człowieka. Cisza pełzała po pniach pobliskich drzew, otulając swoimi mackami pracujące bezszelestnie mrówki i budzące się ze snu, niemrawe ptaki. Zilea nie mogła się doczekać momentu, kiedy te zaczną swój koncert, czym przerwą nieznośne milczenie. Na razie musiała zadowolić się głośnym oddechem Sellie splatającym się z kłusem Maseal. Połamane gałęzie trzeszczały pod kopytami klaczy, a wtórowało im w tym melodyjne dzwonienie sprzączek siodła i podrygujących mieczy buntowniczki.
Wspólna podróż w jednym, jak się okazało, małym siodle, nie należała do najprzyjemniejszych, a już z pewnością do najwygodniejszych. Ani jednej, ani drugiej nie uśmiechało się siedzieć w nim przez kolejne kilka godzin, jednak gdyby ktoś zapytał, zgodnie przyznałyby, iż była to zgoła lepsza alternatywa, niż całodniowa, piesza wędrówka w skwarze Południa.
Nie przewidziały tylko jednego. Kiedy słońce znalazło się w zenicie, ani myśląc oszczędzić Alchemiczek, zaświeciło z mocą, która zaraz wylała na ich twarze pierwsze strużki potu. Jak się okazało przylegające do siebie z oczywistych względów ciała, ogrzewały się wzajemnie równie skutecznie, co opadająca na zad klaczy peleryna Sellie. Nie minęło wiele czasu, a policzki Zilei zalały się rumieńcami gorąca i zachowały się na nich aż do wieczora, z kolei członkini Arii, która przez większość dnia trzymała wodze, co rusz musiała wycierać dłonie, bo robiły się mokre i śliskie. I nawet jeśli żadna z dziewczyn nie powiedziała w trakcie jazdy choćby słowa na temat uciążliwych warunków, obie z podobnym żalem wpatrywały się w podskakujące u siodła sakwy, kryjące chłodną wodę. Nie pomogło zdjęcie peleryny, czy bezustanne podwijanie spódnicy Zilei (która wieczorem i tak skróciła ją niemal o połowę, by ułatwić sobie jazdę w rozkroku). Gdy nareszcie zatrzymały się na popas, obie całe lepiły się od potu, a ich gardła były wyschnięte na wiór.
Nie licząc nieznośnych upałów, pierwszy dzień minął im bez komplikacji. Maseal w miarę współpracowała i szła równym tempem, nie spotkały też na szlaku innych wędrowców, czy kupieckich karawan. Choć mogłyby zapewne dostać od nich kilka dodatkowych bukłaków wody, czy porcji jedzenia, nie napotkawszy na szlaku żywej duszy, czuły się zgoła pewniej, bezpieczniej. Podejrzenie, że każdy z napotkanych po drodze ludzi mógłby współpracować z klanami, napawało je niepokojem. Nie wspominając o tym, że obie były młodymi, urodziwymi pannami. Gdyby wpadły w ręce większej grupy, zarówno broń Sellie, jak i magiczne moce, którymi dysponowała, byłyby bezużyteczne.
Po zapadnięciu zmierzchu, udało im się znaleźć odpowiednio dużą wyrwę między drzewami, gdzie mogły spędzić noc. Rozpaliły niewielkie ognisko, aby odstraszało ciekawskie zwierzęta, po czym podzieliły się wodą. Ledwie zdołały zjeść po kawałku chleba, a już zmęczone padły na ściółkę, momentalnie zapadając w głęboki, niespokojny sen. Nie miały siły o niczym rozmawiać.
Dopiero następnego dnia, Zilea zaczęła zadawać pytania.
– Skąd właściwie pewność, że ta cała Czara Kruka rozwiąże nasze problemy? – odezwała się, kiedy wzorem poprzedniego poranka, niechętnie uprzątnęły obozowisko i ruszyły na szlak. Bolały ją kości, a zdrętwiałe ręce mrowiły. Dziewczyna chciała zająć czymś umysł, aby uciszyć tym samym protestujące przed ponowną jazdą ciało.
Siedząca za nią Sellie, równie wykończona, ziewnęła dyskretnie.
– Nikt nie ma co do tego pewności. – Opuściła na chwilę wodze, by przetrzeć powieki. – Możemy wyłącznie spekulować, że kielich zadziała i uda nam się w nim uwarzyć jakikolwiek eliksir.
Zilea zapatrzyła się na drogę. Nic nie powiedziała, ale też wcale nie musiała. Jej spięte ciało mówiło za nią, wyrażając tysiące niewypowiedzianych słów. Nawet jeśli zgodziła się pomóc odszukać i odtworzyć kielich z utraconych niegdyś części, jakiś fragment jej niespokojnego, rozchwianego serca, wciąż nie wierzył w powodzenie misji Arii. W każdej sekundzie stawała w szranki z własnymi obawami; zupełnie jakby strach przyjął postać szkaradnego, lecz potężnego członka klanu zabójców, który z szyderczym uśmiechem na ustach, zagrodził jej wszystkie ścieżki wyboru. Wpatrywał się w nią jak w szkodnika, którego bez trudu zgniótłby opuszkiem palca, gdyby zamierzała się zanadto zbliżyć.
Yllwernka zastanawiała się, czy potrafiłaby w którymś momencie, wzorem Sellie, zakraść się do niego od tyłu i kopnąć swój strach w wystawiony zad. Przezwyciężyć go. Jego, a także wspomnienia o tylu przepełnionych wiarą ludziach, którzy usiłowali udawać Mervendelrskich bohaterów. Przez ostatnie siedemnaście cykli pojawiało się takich wielu (nie to, żeby nikt nie starał się wcześniej uratować kraju przed klanami). Rano zakładali zbroję i dobywali tarczę, by jeszcze tego samego dnia, wrócić na niej do domu w kawałkach.
Jasnowłosa, jakby wyczuwając wątpliwości towarzyszki, postanowiła wlać w nią nowe pokłady nadziei. Kontynuowała:
– Jedno wiemy na pewno. Czara Kruka z pewnością istniała – powiedziała, nie kryjąc zadowolenia. Zilea zazdrościła jej takiej pewności. W tamtej chwili, słysząc przekonanie w głosie buntowniczki, do głowy by jej nawet nie przyszło, że Sellie była tak samo rozdarta wewnętrznie jak ona. – Aria jest w posiadaniu dziesiątek starych, dawno zapomnianych tekstów, które potwierdzają wiele przypadków użycia kielicha. Zdajesz sobie sprawę, Zileo, że zawarte w nich słowa, spisały ręce Alchemików takich jak ja, czy ty? Nie znaleźliśmy wprawdzie żadnego manuskryptu samego Cythyra, ale na niektórych listach pisanych przez jego „braci" – nazywał tak najbliższych mu Kimeh'cla – widnieją pieczęcie z kruczym piórem. Nawet członkowie Arii nie mają do nich dostępu. Są bezcenne!
– Dla was są cudem, a dla klanów zabójców stanowią zagrożenie i przekleństwo – zauważyła trzeźwo Zilea. – Zawierają namacalne dowody na istnienie Alchemików.
– Dokładnie! Dlatego niemal nikt nic o nich nie wie. Listy, księgi, czy nawet krótkie wiadomości, które dawniej przekazywano sobie przy kolacji... Nic, co powstało przy pomocy Alchemików, a już tym bardziej, co porusza ich tematy, nie może wpaść w niepowołane ręce. Aria, ma się rozumieć, nie chwali się na prawo i lewo, że szuka zwojów spisanych jeszcze za czasów sprzed Wielkiej Wojny. Kryją się w nich tajemnice, których Nox Loana i Berd'evel nie mogą nigdy poznać.
Maseal zwolniła, po czym całkowicie się zatrzymała, by zerwać wyrastający z ziemi pęk świeżej trawy. Zilea skorzystała z okazji, by odwrócić się do jasnowłosej. Unosiła brwi.
– Tajemnice o Czarze Kruka? Jest ich aż tyle?
– A co myślałaś? Czara to coś więcej, niż naczynie do wytwarzania Cele'aderum. Ponoć przelana weń woda, miała dawniej setki zastosowań, począwszy od leczniczych właściwości, a kończąc na zapewnianiu wiecznej młodości. Może cię to zdziwi, ale początkowo kielich miał trafić do ludzi... Nie, to nie żart, nie rób takiej miny. Cythyr tak naprawdę nigdy nie chciał, by Czara została zniszczona, sam przyczynił się przecież do jej powstania. Właściwie to był twórcą większości magicznych artefaktów, o jakich po dziś dzień słyszy się w gawędach starszyzny. Uważał swoje talenty za dary, które zostały mu zesłane przez dobroduszne gwiazdy. Wiedział, że powinien się nimi dzielić, dlatego przypłynął do Mervendelr. Pragnął zaznajomić ludzi ze swoją niepowtarzalną magią, by zgodnie z obietnicą, jaką złożył gwiazdom, zapewnić im dobrobyt.
Brzmiało to wszystko naprawdę pięknie, jednak Zilea pomyślała mimowolnie o czasach sprzed Northenów. Czasach, gdy nocami spała na błotnistej drodze wśród kostek zdechłych szczurów, a za dnia skamlała do mieszkańców Yllwern, błagając o najlichszą monetę. Wspomniała swoich rodziców, matkę, która imała się wszelkich prac, byle tylko zapewnić córce marną porcję pożywienia. Czarnowłosa aż za dobrze pamiętała smak cierpkich, podgniłych owoców, które kobiecie udawało się jeszcze wtedy znaleźć na targu. Mrożący krew w żyłach chłód bijący z dziur, w jakich szukała schronienia po jej śmierci.
– Jakoś niezbyt mu się powiodło – stwierdziła spokojnie.
Sellie zgodziła się z nią potaknięciem głowy.
– Nic dziwnego. W prastarych księgach istnieją wzmianki o Alchemikach, którym od początku nie podobały się poczynania Cythyra. Traktowali go jak brata, nie!, jak ojca, a jednak nie umieli zrozumieć drogi, jaką obrał. W przeciwieństwie do niego, uważali się za elitę. W ich mniemaniu byli uprzywilejowaną grupą, Alchemikami wybranymi przez samych bogów, by ci mogli w ich imieniu stanąć na czele ludzkości. Pierwotnie zawsze kończyło się tylko na pomrukiwaniach, gdy jednak powstała Czara Kruka, wszystko się zmieniło. Cythyr pozostawał na równi z ludźmi, tymczasem Alchemicy zamierzali wznieść się ponad nich, tam, gdzie mieszkały gwiazdy. Chcieli zatrzymać dobrodziejstwa Czary wyłącznie dla siebie, utrzymać jej istnienie w sekrecie. To właśnie wtedy, z zakazanych składników postanowili stworzyć eliksir nad eliksiry, który miał im zapewnić nadzwyczajną siłę i wzmocnić ich umiejętności po tysiąckroć. Jeśli by im się to udało, udowodniliby, iż Verlaine nie miał prawa określać ich przywarami odpowiadającymi wyłącznie marnej egzystencji człowieka.
– Zatrzymaj się na chwilkę... Dobrze rozumiem? – Zilea się zamyśliła. – Ten sam Eliksir, który niegdyś ponoć doprowadził do śmierci większości Alchemików, teraz ma pomóc potomkom tych Alchemików? Przecież to nie ma najmniejszego sensu.
– Nie, nie, nie! Ależ to nie tak. – Sellie zaprzeczyła tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a spadłaby z siodła. Zilea chwyciła ją za bluzkę, bo dziewczyna zaczęła niebezpiecznie zsuwać się na bok. – Źle zrozumiałaś. To nie Eliksir zniszczył Alchemików. Zrobili to ci, których Kimeh'cla uważali za gorszych i nigdy nie mieli dość rozumu, by docenić drzemiącą w nich siłę.
– Zwykli ludzie?
– Gorzej. Najbardziej nieodpowiedni ze wszystkich tych, którzy kiedykolwiek mogli dowiedzieć się o Czarze. Ci, którzy wyrwali Neshere spod panowania Venarce'ów. Dobrze wiesz o kim mówię, Zileo. To właśnie oni później mianowali się przywódcami klanu Berd'evel.
Zilea zacisnęła palce na siodle z taką siłą, że aż zbielały jej knykcie. Berd'evelczycy. Barus. Wojownik w jej pokoju. Musiała odetchnąć kilka razy, nim uspokoiła się na tyle, by opanowanym głosem zadać pytanie:
– Co się więc stało?
Sellie spojrzała w bok. Jej serce również oplatały ciernie narastającej nienawiści.
– A jak myślisz? Ludzie to ludzie – prychnęła przez zaciśnięte zęby. Zilea nie potrzebowała się nawet odwracać, by wyczuć, że jej humor się zmienił. Kolejne zdania ociekały jadem. Jasnowłosa wypluwała je z siebie z odrazą, której nie powstydziłaby się nawet, gdyby faktycznie wypiła silnie trującą toksynę i usiłowała się jej pozbyć z przełyku. – Liczy się dla nich jedynie władza. Wystarczyło, że ci przeniewiercy zza Szkarłatnych Gór usłyszeli o magicznej miksturze dającej niewyobrażaną potęgę, a zaraz udali się na Czarcie Wyspy, by zagarnąć ją dla siebie. Przybyli pod osłoną nocy, by potem, jeśli wierzyć manuskryptom, ukryć się w starych ruinach, nieopodal miejsca, gdzie Alchemicy tworzyli Eliksir. Kiedy ten został skończony, wyszli ze swoich ciemnych nor, by... by... – zadrżał jej głos. Z trudem przełknęła ślinę – by wymordować każdego obecnego wtedy na wyspie Kimeh'cla – powiedziała na wydechu. – Po tej tragicznej nocy wrócili jak gdyby nigdy nic do Mervendelr, aby wykorzystać Eliksir do własnych celów. Rozumiesz, Zileo?! Wyrżnęli w pień tylu niewinnych ludzi... Tylko po to, by nikt nigdy nie dowiedział się, jak później zdobyli władzę!
Zilea poczuła na ramieniu mocny, rozpaczliwy uścisk. Zamknęła oczy.
– Dzięki mocy Eliksiru pokonali pozostałych Alchemików, prawda? – zapytała, domyślając się zakończenia. – To wtedy zebrali dość wyznawców, aby mógł powstać ich klan zabójców.
Sellie z rezygnacją przyłożyła czoło do pleców czarnowłosej.
– Choć słyszeli o kielichu, nie mieli bladego pojęcia, że wyłącznie w nim da się odtworzyć Cele'aderum. Początkowo sami próbowali go uwarzyć; byli aż tak zaślepieni obietnicą zdobycia większej potęgi. Chociaż robili co się dało – nie wahali się nawet przelewać krwi własnych popleczników – ich starania spełzły na niczym. Mieli składniki, znali specjalne formułki, ale nigdy nie dowiedzieli się o najważniejszym elemencie, bez którego Eliksir, choćby usiłowało go stworzyć tysiące najmądrzejszych uczonych, nie zyskałby nigdy żadnych właściwości: o zamkniętej w kielichu mocy Cythyra. To trochę tak, jakby dostali miecz o tępym ostrzu. Wiedzieli jak nim kogoś zabić, a jednak z oczywistych względów nie mogli tego uczynić. Głownia była bezużyteczna.
– A co z Alchemikami? – chciała wiedzieć Zilea. – Jakoś nie śmiem wierzyć, że Berd'evelczycy nie usiłowali... zasięgnąć od nich rady.
– Na szczęście dla Mervendelr, te bezmózgi uznały, że wybiły wszystkich parających się magią Kimeh'cla – mruknęła dziewczyna. – Myśleli, że w tamtym okresie nie było ich już na świecie. Nie oszczędzili nikogo, kto mógłby im pomóc odkryć brakujący element układanki. Ha! „Mógłby"... – zaśmiała się szorstko z własnego żartu. – Guzik prawda, a nie „mógłby". Każdego z naszych pobratymców zmuszono by do wyjawienia sekretu Eliksiru torturami. Przecież w dzisiejszych czasach tylko tak się „prosi" o przysługi.
Zilea zerknęła z niepokojem za siebie, ale Sellie nadal wciskała twarz w zagłębienie na jej plecach. Yllwernce ciężko było stwierdzić, czy wciąż mogła traktować ich wymianę zdań, jako rozmowę, czy członkini Arii zaczynała już mówić wyłącznie do siebie.
– Wystarczyły niespełna dwie pory, aby wybuchła Wielka Wojna – mruczała, prawiąc wyrzuty wiatrom południa. Te w odpowiedzi unosiły zaczepnie kosmyki jej włosów. – Dwie pory, w trakcie których ludzie uznali się za dość silnych, aby przejąć rolę upadłych, hulaszczych bogów.
– Eliksir musiał im się przecież w końcu skończyć – podjęła Zilea.
– Naturalnie. Po kolejnej porze, chyba zaczynała się akurat pora kwitnienia, bo gdzieniegdzie Aria znalazła wzmianki o tym, że lód na jeziorach pękał, a północne i wschodnie ziemie ścieliły się kwieciem, klan stracił ostatnią porcję Cele'aderum. Wykorzystał go co do kropli, chciwy i spragniony jego mocy tak, jak spragniony może być chyba tylko wędrowiec, zapuszczający się na Złote Pustkowia.
Dotarły do miejsca, gdzie droga stawała się szersza. Zilea zadarła głowę, aby zaraz ją opuścić, z powodu oślepienia górującym nad nimi słońcem. Te łypało ciekawskim okiem na szlak i podróżujące nim Alchemiczki. Przerzedzały się korony drzew, a czyste, pozbawione chmur niebo, ścieliło się niebieskim, jednorodnym tłem nad sowicie obdarowanymi liśćmi gałęziami.
Yllwernka przymknęła powieki, ciesząc się panującym na trakcie bezruchem. Żadnych podejrzanych spojrzeń szpiegów Nox Loana, żadnych niepotrzebnych hałasów, czy nieprzyjemnych zapachów zza targowych stoisk. Choć ryzykowała, dołączając do Sellie, a żar bezustannie lał się z nieba strumieniami, nie oszczędzając nikogo, ani niczego, czuła, że kroczyła odpowiednią drogą.
Nie zmieniało to faktu, że jej matka zalałaby się krwią, gdyby widziała, gdzie znalazła się jej jedyna córka.
Zilea przejechała językiem po spierzchniętej wardze. Czy obrała tę samą ścieżkę, co jej ojciec? Czy tak jak jemu, miało przyjść jej zginąć?
– Brak Eliksiru nie powstrzymał Berd'evelczyków – odparła zamiast wyrazić na głos swoje ukryte myśli.
– Zmienili podejście i zdecydowali się na bardziej „ludzkie" sposoby podboju świata – przyznała Sellie. Poruszyła głową. – Zabijali się nawzajem, a ostatni żyjący Alchemicy, z obawy, by nie powtórzyła się tamta straszna noc, przestali obnosić się ze swoją magią. Nie używali więcej alchemii, wmieszali się w tłum.
– To ich potomkami jesteśmy?
– Ściślej mówiąc: drugą krwią. Ojcowie naszych ojców i matek przekazali nam swój dar, by Alchemia nie odeszła wraz z ich ostatnim oddechem. To również oni wrócili na Czarcie Wyspy, z zamiarem zniszczenia Czary Kruka. Nie było to jednak możliwe, bo magia, którą Cythyr złożył kielich, była zbyt potężna, niemożliwa do ujarzmienia przy pomocy zwykłej, prostej alchemii. Kimeh'cla próbowali wszelkimi sposobami, jednak bez Cythyra niewiele mogli zrobić. Zdecydowali się więc podzielić Czarę na pięć elementów i ukryć każdy z nich w innej części Mervendelr. Pragnęli uchronić tym samym świat przed kolejnymi, śmiertelnymi żniwami. Nie dopuścić go kolejnego złożenia kielicha...
Niespodziewanie Sellie poderwała się z powrotem do góry. Zachwiała się, ale szybko złapała równowagę. Gorzej z Zileą, która w żadnym razie nie spodziewała się tak gwałtownej reakcji. Zaskoczona nagłym podrywem towarzyszki, poleciała do przodu. Zamachała rękami w powietrzu, po czym niczym wystraszony kot, wczepiła się mocno w grzywę Maseal. Klacz zaprotestowała, czując szarpnięcie.
– A ty jak uważasz? – Jasnowłosa przygryzła kciuk. Spoglądała intensywnie w dal, jak gdyby gdzieś za którymś z rosnących przy ścieżce krzaków miały kryć się odpowiedzi na wszystkie jej pytania. – Dobrze, że Alchemicy podzielili kielich? Mnie mimo wszystko, wydaje się, że więcej dobrego zrobiliby, gdyby odtworzyli Eliksir i dzięki niemu pokonali za jednym zamachem oba klany. Owszem, była ich garstka, ale mieli przecież Alchemię.
Zilea wzniosła oczy ku niebu, darując sobie uwagę o urokach wspólnego podróżowania. Odetchnęła się do tyłu, aby znów stabilnie usiąść w siodle. Poważnie zaczynała rozważać, czy nie iść dalej piechotą.
– Nie wiem – powiedziała zgodnie z prawdą. Odgarnęła włosy, których spora ilość, przez nagłe szarpnięcie, znalazła się nie tam, gdzie powinna. Mianowicie: na jej twarzy. – Mam wrażenie, że żadna opcja nie jest lepsza od tej drugiej. Dopóki Czara jest podzielona, klany nie mają do niej dostępu, ale ludzie boją się walczyć, bo wiedzą, że i tak polegną. Jeśli zaś Arii uda się ją na powrót stworzyć, Alchemicy zyskają broń, o której jak nic zaraz dowie się wróg. Wtedy niechybnie rozpęta się druga Wielka Wojna, w której zginie jeszcze więcej niewinnych.
– Jak dla mnie nadal druga opcja jest bardziej korzystna – upierała się jasnowłosa.
Yllwernka westchnęła. Zastanawiała się, czy wśród jej argumentów znalazłby się taki, który przekonałby buntowniczkę do jej racji. Było to chyba jednak złudne marzenia skoro Sellie wolała zamknąć się na pesymistyczne myśli, dopuszczając do głosu wyłącznie własne, głównie naginane w zależności od sytuacji do granic możliwości opinie. Pozwoliła sercu wierzyć w nowe, mogące nigdy nie nadejść jutro, żywić złudną nadzieję, że któregoś dnia wzejdzie świt pozbawiony towarzyszących mu krzyków umierających.
– Nie sądzisz, że klany i tak już coś podejrzewają? – zapytała czarnowłosa bez entuzjazmu, chcąc tym samym dyskretnie stłumić nieznikającą gorliwość towarzyszki. Nie to, żeby takowa jej przeszkadzała. Po prostu była aż zanadto... obiecująca. Zilea nie chciała poddawać się entuzjastycznym, odległym wizjom, jakoby dwie samotne Alchemiczki mogły cokolwiek zdziałać, przechylić stworzoną z kości przodków szalę zwiastującą kolejny, być może jeszcze boleśniejszy upadek Mervendelr.
Póki mogła wybierać między zaraźliwym optymizmem, a czarnowidztwem, wolała chyba mimo wszystko zdecydować się na snucie najgorszych potencjalnych scenariuszy. Jakby nie patrzeć dzięki temu, w razie jakby im się nie powiodło, uniknęłaby rozczarowania i dużo głębiej odetchnęła, gdyby jakimś cudem odniosły sukces. A ten, jak już wspólnie ustaliły z jasnowłosą podróżniczką, stanowił wyjątkowo odległy cel.
– Nawet jeśli któremuś z klanów coś obiło się o uszy, pozostaje nam mieć nadzieję, że uznali informacje o istnieniu Czary Kruka za zwykłe plotki. – Sellie na chwilę spoważniała. – Nox Loana i Berd'evel wiedzą obecnie tylko o tym, co chcieliśmy lub byliśmy im zmuszeni pokazać. Chociaż nie udało nam się przed nimi ukryć, że zrzeszamy żyjących na tutejszych ziemiach Alchemików, ich zatrute korzenie nie sięgnęły na szczęście dość głęboko, by natknąć się na wzmianki o ich dawnych rękopisach. Chwilowo oba klany sądzą, że ktoś poszukuje Kimeh'cla, aby z pomocą garstki posiadających wyjątkowe zdolności osób, zapoczątkować nieudolne powstanie. Nie są świadomi istnienia Arii, ani prawdziwości kielicha Cythyra. Wiedzą, że coś się zbliża, ale chwilowo błądzą we mgle.
– A może właśnie zdają sobie sprawę, że jakaś większa grupa buntowników poszukuje Czary Kruka – zasugerowała Zilea. – Może właśnie dlatego Berd'evelczycy z coraz większą śmiałością zapuszczają się w głąb południowej części kraju.
Sellie przygryzła w zamyśleniu wargę. Oblizała ją, czując w ustach wyłącznie suchość. Jej zaróżowiona, obecnie pociemniała od wystawiania jej na ciągłe działanie słońca, skóra nie była w tak złej kondycji od bardzo dawna. Choć nie pojawiły się na niej jeszcze pęknięcia, z których wypływałaby krew, dziewczyna z coraz większym utęsknieniem wypatrywała na na granicy wzroku rzeki, która umożliwiłaby im uzupełnienie kurczących się w zastraszającym tempie zapasów i wzięcie choć krótkiej kąpieli. Już wolałaby chyba całkowity brak wody w bukłakach, niż świadomość, że posiadały życiodajny płyn, ale z każdą upływającą godziną były zmuszone oszczędzać go coraz bardziej i bardziej.
Wróciła myślami do pytania Zilei.
– Słuszna uwaga. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli klany wzięłyby na poważnie czynniki zwiastujące powstanie, do tej pory podział na północ i południe skutecznie uniemożliwiał im rozpoczęcie otwartych poszukiwań swoich potencjalnych... nazwijmy to, wrogów – cmoknęła. – Chwilowo na naszą korzyść działa fakt, że członkowie Arii są rozrzuceni po całym kraju, co uniemożliwia klanom znalezienie ich wszystkich. „Nas" wszystkich – zreflektowała się od razu, mając w pamięci swoje postanowienie, aby wciąż przypominać Zilei, iż teraz ona również należała do jej... rodziny. – Oczywiście wolelibyśmy, żeby nikogo z naszych nie złapali, ale nie można przecież wykluczyć takiej ewentualności. Prędzej czy później my też możemy popełnić jakiś karygodny błąd. Wszyscy jesteśmy świadomi ryzyka. Wiemy, że wielu z nas może zginąć. Już zginęło...
Wypowiedziawszy ostatnie zdanie, sposępniała. Zilea, która doskonale pamiętała rozmowę członków klanu, jakoby wcześniej jasnowłosa nie podróżowała sama, nie ośmieliła się zadać kotłującego się w jej umyśle od dłuższego kilku dni pytania.
Co stało się z poprzednim towarzyszem Sellie Winslet?
I tymi, którzy byli przed nim...
*******
Zgadnijcie, co :D
Wracamy do tej opowieści!
✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro