Rozdział 10
Minęło ponad pięć uderzeń serca, a ona wciąż bała się otworzyć oczy. Nie rozumiała, co się wydarzyło – oczekiwała pchnięcia, po którym miał nastąpić przeszywający ból, jednak ani to pierwsze, ani drugie nie nastąpiło. Trwała w milczeniu, czekając na śmierć. Sześć uderzeń. Siedem. Osiem. Słyszała swój świszczący oddech i nic poza tym.
Nie mogąc dłużej wytrzymać niepewności, zdecydowała się otworzyć oczy. Uchyliła ostrożnie powieki, a krzyk uwiązł jej w gardle, gdy w okolicy ramienia, w odległości wyprostowanego kciuka, ujrzała zastygnięty sztylet. Zwiadowca, który z dziką furią wymalowaną na wykrzywionej twarzy, zamierzał wcisnąć weń ostrze, wisiał nad dziewczyną w pozycji, którą zgoła ciężko było nazwać wygodną. Z wytrzeszczonymi oczami i szeroko otworzonymi ustami, jakby krzyczał, pochylał się przed siebie, jedną dłonią trzymając sztylet, a drugą zamierzając docisnąć głowicę, aby zakrzywione ostrze głębiej wbiło się w ciało. Przydługie, tłuste włosy zostały odrzucone do tyłu, co powinno świadczyć o tym, iż Wenslehr zdążył zrobić solidny zamach. W normalnych okolicznościach pęd powietrza wprawiłby pasma w ruch.
Tyle, że powietrze, tak samo jak wszystko inne, włączając w to również mężczyznę, zastygło w przestrzeni. Czarnowłosa nie odczuwała pędu wiatru, zimna biegnącego od drewnianej podłogi, ani palącego ciepła, bijącego od ciała mężczyzny. Zapachy, dźwięki, nawet smak krwi, jaki gościł w jej ustach, odkąd została spoliczkowana, zostały stłumione. Nie przestały istnieć, lecz dopasowały się do załamania czasu. Stały się mętne i odległe.
Czas... on nie tylko zwolnił. On zamarł.
Oszołomiona dziewczyna wpatrywała się w nienawistne oczy zwiadowcy. Przypominały szklane, lśniące kule, które pochłonęła tajemnicza, potężna siła. Źrenice, wcześniej ziejące wrogością, obecnie ugrzęzły w miejscu, poddając się stagnacji pętli, w którą nieoczekiwanie wpadły. Choć dla Zilei, chwila wciąż płynęła, dla mężczyzny zatrzymała się, wyłamując się z porządku świata i zabierając go ze sobą.
Długo trwało, nim czas znalazł wyrwę w swoich niewidocznych sidłach, po czym zaczął się z nich wymykać, aby wrócić i popłynąć zgodnie z wyznaczonym nurtem. Pierw brązowe, krzaczaste brwi Wenslehra opadły, aby zaraz potem unieść się w wyrazie czystego zdumienia. Nie rozumiał, dlaczego ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Płatki jego nosa drgnęły, a sztylet w zaciśniętej dłoni, obniżył się o połowę cala. Wprawiona w ruch kropla potu spłynęła po jego twarzy, lądując na policzku Zilei. Otrzeźwiła ją równie skutecznie, co policzek w twarz. Drgnęła.
Linia czasu wracała na odpowiednie tory. Pojąwszy, że niebawem wszystko wróci na swoje miejsce, a sztylet, zgodnie z założeniem, wyląduje w jej trzewiach, dziewczyna zaczęła intensywnie myśleć. Musiała się pośpieszyć. W tamtym momencie najważniejsze było usunięcie się spoza zasięgu broni. Ponieważ napastnik uniósł swoje piaszczyste łapy, by spotęgować siłę ciosu, czarnowłosa miała ułatwione zadanie. Skorzystała z okazji i ostrożnie zaczęła się spod niego wysuwać. Powoli, cal po calu. Stęknęła, kiedy sztylet opadł o kolejną jednostkę, zahaczając o jej uniesione biodro. Wstrzymała oddech. Opuściła się na powrót w dół, a następnie, nie spuszczając wzroku z nietypowej pozycji mężczyzny, przesunęła w tył. Podkuliła nogi.
Dopiero znalazłszy się poza zasięgiem niebezpieczeństwa, mogła odetchnąć i ocenić, co się wydarzyło. Wymięta pościel, którą przypadkiem za sobą pociągnęła, nadal leżała na ziemi, a nachylony zwiadowca wyglądał, jakby miał z nią ostre porachunki i zamierzał podrzeć materiał na strzępy. Ostrze sunęło w dół, zatapiając się w warstwach posłania mozolnie, niczym w za grubym kawałku cielęciny.
Cios był przeznaczony dla Zilei, miał rozpłatać jej serce lub dotkliwie zranić, by dogorywając, poszła po rozum do głowy – w amoku zgodziła się wydać buntowniczkę. A jednak czarnowłosa siedziała tam, cała i zdrowa, jak gdyby nigdy nic obserwując wszystko z boku. Nie mogła uwierzyć w zaistniałą sytuację. Czas nie mógł się ot tak zatrzymać, bo akurat groziła jej śmierć! Wielokrotnie zdarzało jej się przecież narażać na ulicach Yllwern, znaleźć się o włos od Nox'ańskiego miecza. Mimo to nigdy nie ujawniła podobnych mocy. Podparła się ręką, a drugą, drżącą, odruchowo chwyciła za pulsującą szyję. Ból utwierdził ją w przekonaniu, że nadal była przytomna. Niczego jednak nie tłumaczył!
Ktoś chwycił ją pod ramiona. Spanikowała, sądząc w pierwszym odruchu, że drugi ze zwiadowców posłyszał hałas i przyszedł, sprawdzić, co dzieje się u towarzysza. Choć dziewczyna nawet go jeszcze nie zobaczyła, jej napięte ciało momentalnie się poddało. Znieruchomiało, traktując sprawę jako przegraną. Skoro kolejny napastnik zaszedł ją od tyłu, pewne było, iż zablokuje drzwi. Nie miała już broni, teraz straciła także ostatnią szansę na ucieczkę.
Tamten sapnął, ciągnąc czarnowłosą do góry. Gdy dodatkowo zaklną z wysiłku, zupełnie niemęsko, Zilea aż otworzyła usta. Rozpoznała znajomy głos.
Strach w jednej chwili z niej uleciał. „Na wszystkich Mervendelrskich bogów", pomyślała z desperacją, „to niemożliwe!"
– Mówiłam... że to diabelnie... zły pomysł. – Nie przestając dyszeć, dziewczyna ciągnęła ją do tyłu. Z dala od mężczyzny. – Nie mogłaś posłuchać... Po prostu nie mogłaś...
Sellie Winslet... Znowu ta piekielna buntowniczka
Zilea zamrugała, niepewna, czy z nadmiaru wrażeń przyszło jej zacząć majaczyć lub słyszeć głosy. Obejrzała się za siebie. Ujrzała niespotykany widok, za nią bowiem znajdowała się niby czerwona z wysiłku, ale jednak chorobliwie blada twarz jasnowłosej. Sellie Winslet we własnej osobie. Była na tyle blisko, że Yllwernka czuła na karku muskanie jej ciężkiego, gorącego oddechu. Targana równocześnie wściekłością, strachem i zmęczeniem, siłowała się z wiotkim ciałem czarnowłosej, próbując ją udźwignąć i wyprowadzić (a raczej wyciągnąć) z sypialni. Pozbyła się z głowy kaptura, spomiędzy pasm zlepionych włosów wypełzały białe, pajęcze nici, ciągnące się aż pod brodę.
Dopiero wtedy Zilea odzyskała zdolność myślenia.
– Ty też jesteś...? – zaczęła, ale surowa mina Sellie skutecznie zamknęła jej usta. Przynajmniej na sekundę. – Co ty tu...? To twoja sprawka? – ogarnęła wzrokiem pokój.
– Potem – ucięła buntowniczka. – Możesz wstać?
Przytaknęła i to był błąd. Jasnowłosa bez żadnego ostrzeżenia wypuściła ją z objęć. Zilea, która się tego nie spodziewała, straciła jedyne podparcie i poleciała na podłogę. Zakrztusiła się, gdy z jej płuc uciekło całe wstrzymywane powietrze.
– Ruszaj się – ponagliła ją Sellie. – Czas zaraz ruszy ponownie naprzód. Kiedy zacznie płynąć, całkowicie opadnę z sił. Musimy być wtedy daleko, inaczej obie utkniemy z trzema mordercami na karku.
Lekko urażona czarnowłosa wstała – tym razem bez pomocy – a buntowniczka wykorzystała ten moment zwłoki, by odebrać zwiadowcy sztylet. Ściślej rzecz ujmując, wyrwała go z jego ręki, bo utknął pomiędzy zastygłymi palcami mężczyzny.
– Trzymaj. – Wręczyła przedmiot prawowitej właścicielce. Rękojeść lepiła się od potu, ale zważywszy na okoliczności, szczegół ten był na tyle nieistotny, że obie go przemilczały. – I następnym razem w końcu go użyj, na Cythyra! Nie ma chyba na tym świecie większej ujmy, niż umrzeć od własnej broni. Co z ciebie za córka płatnerza?
Zilea nic nie powiedziała. Czuła zbyt dużą wdzięczność, z powodu uratowania skóry i odzyskania jedynej pamiątki po ojcu, ażeby odpowiedzieć na złośliwość, czy zagłębiać się w wyjaśnienia, że w gruncie rzeczy starała się bronić, tylko niezbyt jej to wyszło. Nie było zresztą na to czasu. W żadnym aspekcie tego stwierdzenia.
Wybiegły z sypialni i pędem pokonały odległość dzielącą je od kuchni. Wpadłszy do pomieszczenia, Zilea nie mogła się powstrzymać, aby nie spojrzeć na zbitą w ciasną gromadkę kucharzy, którzy poruszali się wolno, niczym muchy zatopione w lepkim miodzie. Hanisi nadal była wśród nich. Podobnie do pozostałych, przypominała kukiełkę, którą ktoś zakleił żywicą i która nieudolnie usiłowała rozprostować stawy. Ludzie, utkwiwszy w bagnie, poruszali się pewniej i żwawiej.
Spowolnienie czasu... Nawet dla Alchemiczki posługującej się kręgami transmutacyjnymi, wydawało się to nierealne, niepoprawne. Zilea łączyła wyłącznie malutkie kawałki metalu z pojedynczymi kwiatami. W porównaniu ze zdolnością Sellie zdawało się to dziecinne i niepraktyczne. Wstrzymywanie świata i możliwość dowolnego kierowania liniami czasu, rodziła wachlarz niespotykanych dotąd możliwości. Zmienianie biegów bitew, ratowanie skazańców, unikanie pochwycenia przez wroga, naprawianie błędów przeszłości...
Naraz Zilea pobladła. Uświadomiła sobie, straszną rzecz, nawiedziła ją myśl, która niemal wgniotła ją w ziemię. Ta moc miała też drugą, przeklętą stronę. Gdyby klany zabójców wiedziały o takiej możliwości jak zatrzymywanie czasu... wybuchłaby kolejna Wielka Wojna. Członkowie Berd'evel i Nox Loana, na czele ze swoimi dowódcami, posunęliby się do najgorszych zbrodni, byleby tylko zdobyć Sellie Winslet i wykorzystać ją do własnych celów. Dziewczyna stałaby się najbardziej pożądanym pionkiem w grze o władzę, a jej potężna moc gwoździem do trumny potencjalnego pokoju. Gdyby w padła w niepowołane ręce... dla świata nie byłoby ratunku.
– Ruszaj się – popędzała ją jasnowłosa, otwierając kopniakiem drzwi. Wypadły na podwórko, a następnie ruszyły w kierunku stajni.
– Chcesz zabrać konie Northenów? – wydyszała czarnowłosa.
Sellie wzdrygnęła się z obrzydzeniem na wzmiankę o zwierzętach. Niechętnie przytaknęła.
– Kiedy zgrywałaś bohaterkę i bawiłaś się z tamtą szumowiną, zdążyłam osiodłać dwie klacze. Czas zatrzymał się wyłącznie we wnętrzu posiadłości, więc uda nam się na nich odjechać.
– Ale... to kradzież. Nie mogę...
– Masz lepszy pomysł? – warknęła Sellie. Zilea wprawdzie nie przestała biec ani nie zwolniła, ale buntowniczka wolała mieć pewność, że nagle nie zrobi jakiejś głupoty. – Tamten zwiadowca widział cię z bliska, a mnie pamiętają, więc nijak nie ukryjemy się w mieście. Nie zdążymy tam nawet dotrzeć. Na tych cholernych pustkowiach widać nas jak na dłoni. Jeśli pójdziemy pieszo, a oni ruszą w pościg, nie zdołamy uciec daleko. Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam skończyć jak twój przyjaciel.
Zilea wzdrygnęła się na wzmiankę o Barusie. Więcej nie protestowała. Czuła się okropnie ze świadomością, iż okradnie pana, który okazał jej dość serca, by trzy cykle wcześniej uratować ją od nędzy. Zawsze traktował ją z szacunkiem, widział w niej człowieka, a ona miała mu się teraz tak odwdzięczyć... Konie ceniono w Dua'weth – na południu – na równi z własnym potomstwem, a na biedniejszych terenach czasem nawet i ono nie okazywało się wystarczająco wartościowe, aby stawiać je na szali ze zdrowym, zadbanym wierzchowcem. Jeden z nielicznych rodzajów zwierząt, jakie przydawały się do czegoś więcej, prócz pójścia pod tasak, ułatwiały długie podróże i świadczyły o statusie właściciela. Posiadała je głównie szlachta, a także niektórzy członkowie klanów. Rodzina królewska również mogła się nimi poszczycić. Według plotek podróżnych zajmowali najpiękniejsze, najbogatsze stajnie w kraju, a były przy tym tak duże jak port morski w Emerionie. Ich boksy zajmowały dostojne rumaki najróżniejszego pochodzenia i maści. Niektóre sprowadzono aż zza Szkarłatnych Gór, a inne, dzikie, schwytano na Złotych Pustkowiach i oswojono. Ponoć ich grzywy mieniły się niespotykanymi kolorami. Żółcią, uchwyconych na wolności promieni słońca i czerwienią, gdyż sami bogowie, zachwyceni majestatem tych zwierząt, składali na ich kłębach pocałunki. Każdy z nich był wart więcej, aniżeli wieś. Codziennie zajmowało się nimi przynajmniej po tuzin stajennych.
Mariwern nigdy nie przedkładałby wprawdzie koni nad Garaelle, aczkolwiek nie miał ich też znowu tak dużo. Strata dwóch, rodnych klaczy na początku pory opadania sporo by go kosztowała. Wtedy wypadał zazwyczaj czas krycia. Choć w innych częściach Mervendelr największą płodność osiągały w czasie pory kwitnienia, na dole kraju, gdzie stale było ciepło, dzień ciągnął się długimi godzinami, a zwierzęta bez przerwy pozostawały w ruchu, samice miewały ruję w nieco innych terminach. Pan Northen miał stracić potencjalną partię źrebiąt.
Zilea wiedziała, że bez względu na złość swojego pana, nie ma innego wyjścia. Sellie trafiła w punkt. Zrobiłaby obecnie wszystko, byleby nie skończyć jak Barus. Nie chciała umrzeć, uświadomiła to sobie, leżąc pod masywnym ciałem zwiadowcy, który celował w nią sztyletem jej ojca. Nie była gotowa na śmierć.
W stajni przywitało je niespokojne, głośne rżenie. Konie przebierały nogami, a dwie, gotowe do drogi klacze z przytroczonymi do siodeł torbami, nerwowo szarpały się na boki i memłały w pyskach wędzidła. Aby nie marnować czasu, Sellie już wcześniej wypuściła je z boksów i przywiązała za wodze do belek jak najbliżej wyjścia. Podchodząc bliżej, Zilea zauważyła, że zrobiła to dość niedbale, ale winę za to przypisała pośpiechowi. Przyłożyła dłoń do łba bliższego konia. Sellie miała nosa do pechowych wyborów. Jak na złość musiała to być akurat ulubiona klacz Garaelle, kara, o przydymionej sierści i rudawej grzywie. Mądre, teraz spłoszone oczy wlepiała w Zileę, jakby oczekiwała od dziewczyny wyjaśnień. Zwierzę zdawało sobie sprawę, iż niebawem opuści wygodną stajnię, co wcale nie przypadło mu do gustu.
– Wsiadaj i pędź tak szybko, jak tylko ta szkapa potrafi – rozkazała Sellie, otwierając na oścież drzwi stajni. – Musimy dotrzeć przynajmniej na trakt. W lesie...
Umilkła. Naraz nogi ugięły się pod nią, a ciało zachybotało się na boki. Zatoczyła się. Pobladła, pajęczyna rozciągnęła się na całej długości jej szyi, wpełzając na policzki. Pochyliła się, z trudem łapiąc powietrze do płuc.
– Na Cythrya, nie teraz! – wycharczała. – Jeszcze... chwila!
Zilea chciała zapytać, co się stało, ale jasnowłosa machnęła na nią ręką. Westchnęła, przełykając ślinę, zamknęła oczy, jakby to miało przynieść jej ulgę. Yllwernka nie wiedziała, jak pomóc, toteż zgodnie z poleceniem dosiadła klacz. Nazywała się Pauvre, a że weszła właśnie w okres rui, mimo łagodnego usposobienia, teraz zrobiła się sztywna i nieskora do współpracy. Zilea zmusiła ją do kilku pierwszych, kapryśnych kroków. Z boku, Sellie pakowała się właśnie na drugiego konia, srokatą Maseal. Na białej sierści usłanej maścistymi plamami, czarna peleryna ułożyła się niczym sukno. Zdawała się spływać po koniu. Niestety podobnie było z samym jeźdźcem. Członkini Arii słaniała się w siodle i z trudem przychodziło jej zaciskanie palców na wodzach.
– Jedź – poinstruowała Zileę słabym, łamiącym się głosem. – Jedź i nie oglądaj się za siebie.
– A ty? – zaniepokoiła się czarnowłosa.
– Nie przejmuj się mną. Dam... sobie radę. Po prostu... w razie czego... mnie złap.
Gdzieś z oddali rozległy się wrzaski i wściekłe bluzgi. Zilea obejrzała się, czując narastający ucisk w żołądku. Rozpoznała głosy Berd'evelczyków. Czas płynął znów swoim naturalnym rytmem, a zwiadowca z sypialni, któremu, jak widać, udało się wyzwolić z jarzma pętających go, magicznych nici, zwołał towarzyszy. Teraz wszyscy trzej, wściekli i żądni krwi obu dziewczyn, ruszyli w pogoń. Nie trudzili się, by zachować dyskrecję. Znaleźli to, po co przyszli.
Nie było chwili do stracenia. Zilea szarpnęła za wodzę, a Pauvre ruszyła z kopyta. Rozległ się szczęk strzemion. Dziewczyna krzyknęła jeszcze na Maseal, która niebawem dorównała jej klaczy. Sellie, bliska omdlenia, trzymała się za powiewającą na wietrze grzywę zwierzęcia. Nie była zdolna do wydawania dalszych poleceń. Poddając się tętentowi kopyt, podskakiwała w siodle, zachowując się jak pozbawiona sznurków marionetka. Kaptur opadł jej na włosy, przymykając powieki, wciskała twarz w sierść konia, co rusz przełykając ślinę. Zilea przez świst wiatru, stukot kopyt i wrzaski, słyszała jej zbolałe, zrezygnowane jęki. Pływała gdzieś na granicy świadomości, walcząc, by nie zajść za daleko i nie utracić z nią kontaktu. Widać czas, jaki odebrała, uderzył w nią ze zdwojoną siłą.
Alchemiczka zacisnęła zęby i do granic możliwości przycisnęła łydki do boków klaczy, by ta jeszcze przyśpieszyła. Chrapy Pauvre poruszyły się w geście protestu, bo już i tak pędziła tak szaleńczym cwałem, że cudem nie zgubiła jeszcze żadnej podkowy. Dziewczyna miała jej limity w głębokim poważaniu. Jej umysł w całości pochłonęła modlitwa o to, aby zdążyły dotrzeć do lasu.
~*~
Pomieszczenie mieniło się mnóstwem brązowych kolorów. Żyrandole, w których zapleciono szlachetne kamienie, pobrzękiwały w rytmie, jaki nadawały im wpadające przez uchylone okna, podmuchy wiatru. Światło zachodzącego słońca wkradało się przez umyte do czysta szyby i migotało, tańcząc po zdobiących ściany obrazach. Rzucało jasne smugi na przygaszone, namalowane na płótnach postacie. Farba zdążyła spłowieć, ciężkie ramy stracić dawny połysk, jednak martwe, wytrzeszczone oczy wciąż błądziły po sali, skrywając w sobie tą samą rozbuchaną władczość. Sportretowani niegdyś możnowładcy, niestrudzenie pilnowali porządku, a choć większość z nich dawno odeszła w zapomnienie, swymi surowymi spojrzeniami zdawali się przypominać, iż w dawnych czasach dominowali niepodzielnie na ziemiach Mervendelr. Ich twarzy nie zdobiły uśmiechy, tylko zaciętość, podejrzliwość.
Pozbawiona zbędnych mebli sala, mogła pomieścić przynajmniej trzydziestu ludzi. Na środku stał stół z mocnego, Aravernskiego drewna. Zdobiony ornamentami, identycznymi z tymi, widocznymi na krzesłach, miał zaokrąglone rogi. Ustawiono na nim cztery mosiężne kandelabry; po jednym na każdego dostojnika, po jednym symbolizującym każdy z kierunków świata. Płomienie świec dogasały, pszczeli wosk spływał strugami, gromadząc się w miseczkach.
Szafy sięgające sufitu, po brzegi wypełniały opasłe tomiszcza starych książek. Wyszywane złotymi nićmi zasłony, ciągnęły się przez całą długość ścian, jakby próbowano coś za nimi ukryć. Pan domu być świadom, że znajdowała się za nią wyłącznie ściana, aczkolwiek dla reszty zebranych mogła kryć dosłownie wszystko. Od tajnych pomieszczeń, po sowicie opłaconych zabójców, gotowych przejechać mieczem po gardle każdego z nich. Zerkali podejrzliwie w bok, doszukując się na kotarze nietypowych wybrzuszeń, czy poruszenia, świadczącego o zdradzie. Mięśnie ich ramion pozostawały napięte, twarze przypominały oblicza niewzruszonych posągów.
Pięć długich cykli minęło, odkąd klany zawiesiły broń i zdecydowały się zaprzestać krwawych walk na rzecz podzielenia kraju. Przecięły Mervendelr skażonym ostrzem, tworząc na jej miejsce Berd'evelską północ i Nox'ańskie południe. Opanowały kraj, rozdzierając go kawałek po kawałku, aż nie zostało niemal nic do odratowania. Nie mogły podporządkować sobie jedynie miast środka, w których stacjonowało większość królewskiego wojska, zdolnego do odparcia choćby i najbardziej zmasowanego ataku. Berindeln i Emerion dzieliła ponadto zbyt mała odległość, aby wybijający się nawzajem zabójcy zdołali dojść do korzystnego porozumienia, co do ich podziału. Miasta niemal od samego początku Wielkiej Wojny stanowiły niepisaną granicę, oddzielającą terytoria klanów. Ród Berindeln, na czele z królem Etilianem Hedavalem Venarce, panował niepodzielne i nawet klany nie były w stanie odebrać jego niezależności w obrębie wyciągniętego za Ziemie Niczyje zachodu. Mimo to szlachta nadal drżała ze strachu na myśl, że ktoś z ich pobratymców mógłby ulec i zbratać się z wrogiem.
Dziewczynka, dobiegająca ośmiu cykli, zachichotała. Kucający obok niej chłopiec, popatrzył na nią karcąco.
– Cicho, bo nas usłyszą – szepnął, przykładając palec do ust.
– Ale to zabawne – upierała się dziewczynka. Zacisnęła z rozbawieniem usta, po czym znów wyciągnęła szyję, by zajrzeć do sali. Jak na swój wiek była okropnie niska, musiała stanąć na palcach, aby w ogóle jej głowa sięgnęła linii okna. – Lord Albres patrzy na mojego tatusia, jakby się czegoś bał. Co oni tak właściwie robią?
Chłopiec się zawahał. Miał trzynaście cykli i twarz usłaną młodzieńczymi wypryskami. Słysząc pytanie, przygładził niepewnie wyciętą w ząbek tunikę. Idealnie dopasowana, uciskała go tu i ówdzie. Krótkie spodnie nie były tak ciasne, ale nie oznaczało to bynajmniej, że lubił je nosić. Miały brzydki, zbyt jasny jak dla niego kolor. Na domiar złego, kończyły się w połowie łydki, w całej okazałości ujawniając pończochy, które na co dzień kazała mu ubierać matka.
Dziewczynka wpatrywała się w niego wyczekująco. Jej modre oczy błyszczały z ekscytacji i zwykłej, dziecięcej naiwności. Nie rozumiała jeszcze do końca, z czym wiązała się wojna z klanami. Gdy wciągała powietrze, na jej pucołowatych policzkach tworzyły się głębokie dołeczki.
– Odnawiają postanowienia sojuszu – wyjaśnił w końcu zrezygnowany chłopiec. – Lordowie robią to co dwa cykle.
– Nie pamiętam, żeby ostatnio też rozmawiali z tatusiem.
– Bo za każdym razem, spotkanie odbywa się u kogoś innego. Ostatnie oficjalne odczytywanie paktu miało miejsce w posiadłości lorda l'Isle-Adar'a. To daleko, a ty miałaś wtedy zaledwie sześć cykli. Jesteś poza tym dziewczyną. Twój ojciec nie miał powodu, by cię ze sobą zabierać.
Jego towarzyszka, a obecnie partnerka w podsłuchiwaniu, wygięła usta w dziwnym grymasie. Uważnie obserwowała przebieg spotkania, w którym poza jej tatusiem, uczestniczyło jeszcze trzech możnowładców, a także zaufany przedstawiciel króla Etiliana. Zgodnie z wydanym pięć cykli wcześniej dekretem, władca musiał wiedzieć o każdej nowo wiązanej przez szlachtę umowie, bądź sojuszu. Nauczony doświadczeniami Wielkiej Wojny i zamierzchłymi czasami, gdy ludzie nie mieli pojęcia, komu zaufać, zdecydował się na wprowadzenie surowej decyzji; wymogu, mówiącego o tym, iż każdy, nawet pozornie nieznaczący dokument winien zostać przypieczętowany sygnaturą rodziny królewskiej. Stworzył tak zwane: „fundamentalne kontrakty", które miały gwarantować niepodważalność i wiarygodność, jako te zaakceptowane przez panującą na tronie rodzinę. Zgodnie z zasadami, złożenie podpisów odbywało się w obecności członka rodziny królewskiej lub kogoś jej zaufanego. Ów osoba pieczętowała autentyczność dokumentu własnym nazwiskiem lub specjalnie przygotowaną do tego pieczęcią.
Jako że akurat w tym konkretnym przypadku chodziło wyłącznie o odnowienie postanowień istniejącego już sojuszu, przybycie władny nie było wymagane. Etilian Venarce nigdy nie pojawiał się zresztą osobiście na terenach poza obrębem miast środka. Posiadłość lorda Ivardaen'a, choć leżąca na obrzeżach Verinu, a więc niespełna pół dnia drogi pieszo od Berindeln, również nie przekonała go do opuszczenia stolicy. Zasiast siebie, wysłał jednego z głównych doradców korony, a jako że miała to być jedynie formalność – ot ponowne sporządzenie traktatu i złożenie świeżych podpisów – posłał wraz z nim swojego pierworodnego. Istniała szansa, że młody, dopiero poznający sztukę rządzenia, Eliann, czegoś się nauczy.
Król nie przewidział, że mała Sia Ivardaen, córka gospodarza włości, skutecznie odwiedzie chłopca od tego celu.
– Lord l'Isle-Adar'a przybył aż z Sealonu, prawda? – dopytywała, czepiając się framugi okna. Eliann syknął, bo jej ręce mogły zostać przyuważone, a wtedy oboje wpakowaliby się w spore kłopoty. Wprawdzie Sia znana była z nieposłuszeństwa, ale on... Co powiedziałby jego ojciec, gdyby dowiedział się, że przyszły następna tronu, chował się po krzakach, aby podglądać zamknięte zebranie szlachty?
Choć kręcił nosem na zachowanie dziewczynki, odpowiedział:
– Z Eledoru. Sealon to jego bliźniacze miasto, które zostało zniszczone przez północny klan. – Ściągnął brwi. – Schowaj się, bo cię zobaczą.
– Kto niby, Ellie? Są tak zajęci gapieniem się na kotary, że nie zauważyliby mnie, nawet gdybym tam do nich poszła i zaczęła tańczyć na środku pokoju.
– Ile razy mam ci jeszcze powtarzać? Przestań mnie nazywać Ellie. To... uwłaczające.
– Nie wiem nawet, co to znaczy, Ellie. – Sia parsknęła cichutkim śmiechem. Jej twarz rozjaśniła się, gdy w pomieszczeniu zapanował ruch. – Patrz, szykują pióro! Zaraz będą składać podpisy.
Choć jej mowa jeszcze się nie ukształtowała, książę musiał przyznać, że polubił, kiedy zaczynała chichotać tym swoim piskliwym, skaczącym po tonacjach głosem. Robiła to z niespotykaną łatwością. Jej śmiech krył w sobie godną pozazdroszczenia żywotność, jakiej jemu samemu tak często brakowało. Wychowanego w zamku chłopca, potrafiło rozbawić niewiele rzeczy, młodziutką Ivardaen z kolei wszystko.
Znali się ledwie od kilku godzin, a już zdążył zaobserwować, że szczerzyła się na każdym możliwym kroku: widząc spadający z drzewa liść, zrywając kępki traw, czy słuchając trzepocących na wietrze skrzydeł ptaków. Przy wystawnym posiłku poprzedzającym dyplomatyczne rozmowy, ciągle się wierciła, bo jej krzesło stało tyłem do okna i nijak nie mogła obserwować spacerujących po pobliskim drzewie zwierząt. Gdy ojciec pozwolił jej w końcu na odejście od stołu, wybiegła na podwórze z prędkością porównywalną do puszczonej z łuku strzały. Eliann dołączył do niej nieco później, zaintrygowany tak gwałtowną reakcją. Znalazł dziewczynkę nieopodal domu, uważnie wypatrującą czegoś w trawie. Na pytanie, co robi, odparła, że wcześniej na pewno słyszała w okolicy Wijki, a zawsze chciała nazbierać bukiet ich błękitnych piórek. Kiedy chłopiec ośmielił się napomknąć, jak mocno te ptaki potrafiły dziobać po złapaniu w niewolę, parsknęła gromkim śmiechem.
– Nie zamierzam ich łapać, głupku. – Uderzyła go serdecznie w ramię. W pierwszym odruchu Eliann oniemiał. Nie był przyzwyczajony, aby ktoś mianował go „głupkiem", czy szturchał. Chwycił się za rękę. Podobne traktowanie kogoś z rodziny królewskiej było więcej niż niedopuszczalne.
Sia nie widziała widocznie w swoim zachowaniu nic nieodpowiedniego, bo nadal się szczerząc i pokazując pokrzywione zęby, wyciągnęła przed siebie dłonie.
– Zobacz! Starsze Wijki mają słabsze ciałka i ciągle je gubią. Jeśli się dobrze przypatrzyć, można je znaleźć na ziemi.
Chłopiec zmarszczył brwi. Ciekawość wygrała z obejściem, w drodze wyjątku, zdecydował się przemilczeć uwagę, że córka lorda powinna przeprosić za obrazę jego majestatu. Spojrzał na ręce jasnowłosej. Trzymała w nich ostrożnie jedno, niebieskie piórko. Kolor łudząco przypominał odcień jej dużych, rozbieganych oczu.
– Ładne, prawda? – Sia podskoczyła z entuzjazmem. Wcisnęła mu piórko do ręki, ale mógł je lepiej obejrzeć. – Dotknij je, Ellie. Jest bardzo mięciutkie.
Natychmiast podniósł na nią wzrok.
– Ellie?
– Od Eliana – sprostowała, choć akurat tego zdążył się domyślić. Usiłował coś powiedzieć, ale zmieniła temat: – Wiesz, że według dawnych wierzeń Wijki przynoszą szczęście w miłości? Mama mi kiedyś mówiła. Podobno są symbolem zakochanych i każdy mężczyzna, który chce starać się o rękę ukochanej, powinien podarować jej bukiet zrobiony właśnie z ich piórek. Niebieski kolor oznacza przywiązanie, gruba dudka siłę uczucia, a brak przerw w chorągiewce, czystość zamiarów.
Teraz gdy oboje siedzieli pod ścianą domu, a cała uwaga Sii została pochłonięta przez to, co działo się w jego wnętrzu, chłopiec znów zerknął na piórko, które mu dała. Nigdy nie słyszał, aby kojarzono je z miłością, ale przyznał w duchu, że spodobała mu się podobna interpretacja. Podobał mu się także niezmącony błękit Wijkowego piórka, który do złudzenia przypominał tęczówki jego nowej przyjaciółki.
– Co oni mówią, Ellie? Nic nie słyszę – pożaliła się Sia, przykładając ucho do szyby, jakby miało jej to ułatwić rozszyfrowanie wypowiadanych przez lordów słów. – Chodź tu! Ty na pewno będziesz wiedzieć.
Książę wzniósł oczy ku niebu. Wsunął piórko za pasek, podtrzymujący mu spodnie, a następnie, ku uciesze dziewczynki, podniósł się z klęczek. Stojąc przy jej boku i zupełnie nie po królewsku garbiąc się, by uniknąć wykrycia (był wyższy od niej o głowę), usiłował wyłapać z ruchomych ust lordów poszczególne zdania. Przylepiona do okna dziewczynka, wpatrywała się przed siebie, jak zahipnotyzowana. Z bliska jej oczy nabierały jeszcze większej głębi, a jasny, niebieski pigment wirował, mieszając się z granatem ciemniejącego, wieczornego nieba. Książę pomyślał mimowolnie, że chciałby je jeszcze kiedyś zobaczyć. Zarówno oczy, jak i samą Się Ivardaen.
Od tamtego dnia Eliann szukał najróżniejszych argumentów, by wrócić do Verinu. I choć znalazł go dopiero cykl później, a roztargniona Sia zdążyła w tym czasie zapomnieć o ich pierwszej rozmowie, przywiózł ze sobą kilka piórek Wijków.
*******
✯Jedna gwiazdka dla księgi, jedna gwiazdka dla Adariana✯
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro