Rozdział 7
-Chcę już wrócić do domu.- ległem na łóżku, kręcąc nosem gapiąc się przy tym w sufit.-Ech...-westchnąłem przekręcając się na prawy bok.
Podłożyłem jedną rękę pod poduszkę, drugą na nią. Zamknąłem powieki, myśląc o tym, jak bardzo moje życie zmieniło się w tak krótkim czasie. Czułem się jak zwierzyna łowna, która musiała się ukrywać przed łowcą.
Znowu poczułem ten strach, na samą myśl, że mogłem zginąć. Wtuliłem mocniej policzek w poduszkę. Zrobiło mi się jakoś tak zimno. Nie chciałem znowu spotkać tego całego Prida, czuć jak uchodziło ze mnie życie. Zacisnąłem mocniej powieki, próbując zwalczyć chcę płaczu, która narastała coraz bardziej i bardziej. Nie było to jednak łatwe, bowiem utrata życia, strach przed śmiercią był ogromny. Poza tym, kto się nie bał umrzeć? Chyba tylko głupiec.
Nim się zorientowałem, już spałem na wilgotnej poduszce, wciskając się w nią, jakby była moim jedynym schronieniem.
Czułem jak się zapadam, opadam w dół, tylko po to, by po chwili otworzyć powieki.
-Hmm?- znalazłem się w jakimś ciemnym korytarzu, w którym nie było absolutnie nic.
Lita skała, ale jakże gładka, kiedy się jej przyjrzałem i dotknąłem dłonią.
-Co to za miejsce? - rozejrzałem się dookoła, ale poza długim korytarzem prowadzącym, albo przed siebie, albo za nie widziałem nic.
Nie miałem pojęcia, w którą stronę się udać.
Przełknąłem ślinę i kiedy tak rozmyślałem o wyborze drogi posłyszałem szept. Skupiłem się na nim, aby zdać sobie sprawę, że słyszę głos mojej mamy.
-Mamo?- zapytałem i rozejrzałem się ponownie, szukając źródła dźwięku.- Mamo? Mamo!- przystawiłem dłonie do twarzy, tak aby mój głos był lepiej słyszalny.- Mamo! Gdzie jesteś, mamo!
Nic to jednak nie dało, nie usłyszałem odpowiedzi, ale zamiast tego usłyszałem jakiś nieznany mi dźwięk dochodzący z mojej prawej.
Odwróciłem się w tamtą stronę, ale jak tylko to zrobiłem to bardzo silny podmuch powietrza, połączony z jasnym wręcz oślepiającym blaskiem uderzył we mnie.
Nawet nie zdążyłem się zasłonić należycie przed tym uderzeniem, ale nic się nie stało. Znaczy mnie nic się nie stało, bowiem otoczenie uległo zmianie.
Dostrzegłem, spod przymkniętych powiek, że w pomieszczeniu znajduje się coś, co emanuje silnym, jasnym wręcz perłowym blaskiem.
-Co jest? - mruknąłem do siebie i opuściłem powoli skrzyżowane ręce na wysokości twarzy.
Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że stoję przed wielkim perłowo-fioletowym kryształem wyrastającym z ziemi.
Otworzyłem buzię ze zdziwienia, bo nie bylem pewien czy nadal śnię, czy nie.
-Tobiasie...- usłyszałem głos, jakby swojej matki.
Przełknąłem ślinę, ale byłem tak wystraszony, że bałem się ruszyć, czy zareagować jakkolwiek na to wezwanie.
-Tobiasie...Nie bój się...- ponownie głos z kryształu odezwał się.
Dałem krok do tyłu.
To było dla mnie za dużo, zdecydowanie za dużo.
-Nie bój się...- prośba powtórzyła się. -...nie bój się chłopcze, nie zrobię ci krzywdy.
Ten głos, z jednej strony mnie przerażał, z drugiej, aż przyciągał mnie do siebie.
Przełknąłem ślinę. W końcu to był tylko sen, prawda? Nic mi się nie powinno stać, prawda?
Jak bardzo się myliłem, myśląc, że to był tylko sen. Nie byłem nawet świadom, jak to, co się teraz działo, było prawdziwe.
Havnouxihr, Avenath i pani burmistrz byli akurat w komnacie Kryształów Żywiołów, kiedy jeden z nich, ten do którego podszedłem zaczął emanować delikatnym, perłowo-fioletowym blaskiem.
Dowódca Rycerzy Zodiaku zmarszczył brwi.
-Co się dzieje?- podszedł bliżej kryształu, którego blask zaczął pulsować niczym bicie serca.
-Nie mam pojęcia, nigdy się tak nie zachowywał. - pani burmistrz, Margarret von Daher wyprostowała się.
Ciemne brwi zmarszczyły się, a pełne, bordowego koloru usta wykrzywiły się w lekkim grymasie niezadowolenia.
-Odsuńcie się, obydwaj.- nakazała jednemu i drugiemu odsunąć się, ale sama podeszła do kryształu, aby położyć na nim swoją dłoń.
Skupiła się na nim, pochylając głowę i zamykając powieki.
Czarne, niczym węgiel włosy, sięgające łopatek opadły częściowo na jej ramiona. Reszta przylgnęła do pleców wtapiając się kolorystycznie na tle eleganckiej, wytwornej sukni o barwie węgla.
-On...kogoś wzywa.- powiedziała całkiem poważnie skupiając się na krysztale.-...-podniosła energicznie głowę.- On wzywa tego barda!
-Co takiego?! - Avenath spojrzał na dowódcę, który tylko prychnął i pokiwał głową krzyżując przy tym ręce na wysokości klatki piersiowej.- Hav, o co tutaj chodzi? Czemu prychasz?
-Wiedziałem, że ten bard musi być wyjątkowy, skoro Pride się nim zainteresował i zaatakował, tyle ryzykując.- Hav spojrzał na Avenatha, a potem na panią burmistrz.- Phi! Marcus miał rację, że niektórych tajemnic nie widać, tylko są ukryte, zakopane gdzieś głęboko.
-Nie rozumiem...- Ave opuścił ramiona w dół.
-Patrz i obserwuj potęgę magii. - nakazał Havnouxihr.
Avenath przekrzywił lekko głowę w bok, nadal nic z tego nie rozumiejąc.
-Tobiasie, podejdź do mnie...-nie byłem pewien, czy chciałbym tę prośbę spełnić.- Tobiasie...
Strach mnie ogarniał. Czułem, że jeśli podejdę bliżej, to wszystko się zmieni, całe moje życie diametralnie się zmieni.
Nie byłem pewien, czy tego chcę. Oj nie byłem. Już tyle się w nim zadziało.
-Nie bój się Tobiasie Kergantonie, synu Argotha Kergantona z rodu Kerganton.
-Co takiego? Jakiego rodu?- nie rozumiałem, co ten głos mówił do mnie.
Jakiego rodu? Przecież moi rodzice nie pochodzili z żadnego rodu, byli włościanami, nic poza tym.
Dotknąłem dłonią lewej skroni.
-Mój ojciec nie pochodził z żadnego rodu...-zacisnąłem na moment powieki, a potem spojrzałem na kryształ.- To musi być jakaś pomyłka!
-Żadna pomyłka Tobiasie Kergantonie.- głos próbował udowodnić mi, że się mylę. - Od wieków, twój ród strzegł Pięciu Kryształów Żywiołów. Wiernie, niczym rycerze swej damy. Kergantonowie, Strażnicy, Obrońcy, Opiekunowie. Tak nazywano wszystkich z twojego rodu. - kiedy ten głos tak mówił, nie mogłem w to uwierzyć.
Nie dopuszczałem tej myśli do siebie, do momentu kiedy nie posłyszałem dźwięków dochodzących z mojej lewej. W jasnej pustce w jakiej się znalazłem z kryształem dostrzegłem obrazy. Ruchome obrazy pokazujące życie mojego rodu.
Czułem jak łzy napływają mi do oczu, bo nagle zrozumiałem, że te wszystkie oryginalne bajki wymyślane przez mamę i opowiadane mnie i Alune na dobranoc nie były historiami dla dzieci. To była nasza historia. Nic dziwnego, że nikt nigdy o nich nie słyszał, a czasami dzieciaki żartowały, czy nawet dorośli, że to zasłyszana historia pewnego rodu, Strażników Pięciu Kryształów, których nazwisko zostało zapomniane na kartach historii.
Moje serce powoli rozpadało się, jeszcze bardziej na kawałki, widząc to wszystko. Zwłaszcza, jak dziadek mordował mamę i tatę.
-Dlaczego...Dlaczego mi to pokazujesz?!- krzyknąłem do kryształu.- Dlaczego?! Dlaczego teraz?! Dlaczego?!
-Dlatego, że moc ukryta w twoim sercu dojrzała. Dojrzała, tak jak twoje serce, które zranione pozostało czyste. - usłyszałem swoją odpowiedź. - Dlatego, że Nocto pożąda tej mocy, mocy, której strzeżesz, a która uśpiona jest w twoim sercu. - na te słowa położyłem dłoń na swojej klatce piersiowej.
-Moim sercu?- zapytałem cicho. - Ale przecież...przecież...-zacisnąłem pięść na ubraniu, nie walcząc już z płaczem.- Przecież to nie tak miało być...dziadek...dziadek on nas...on mnie i Alune chciał...chciał...
-To nie był twój dziadek Jason.- głos wtrącił się w mój wywód.- Twój dziadek umarł chroniąc mnie przed Nocto. - kolejne wyjaśnienia, których nie rozumiałem. - Niestety jeden z jego popleczników przejął tożsamość twojego dziadka, aby zniszczyć wasz ród od środka i prawie mu się to udało. Gdyby nie odwaga i determinacja waszych rodziców, nie rozmawialibyśmy teraz, Tobiasie z rodu Kerganton, Strażników Pięciu Kryształów Żywiołów.
-Ale przecież na świecie jest wiele takich kryształów...w każdym dużym mieście...-wydukałem, płacząc jak dziecko.
-Nie rozumiesz Tobiasie, nikt z was tego nie rozumie. - głos jakby się zdenerwował, a może wręcz zbulwersował.- Wszystkie te kryształy to tylko część nas, niewielką, gdyż prawdziwe Kryształy Żywiołów ukryte są tam, gdzie tylko twoja rodzina dostała przyzwolenie, aby postawić swoją stopę.
Miałem coraz większy mętlik w głowie.
Każde kolejne zdanie, nowa informacja bombardowała moją głowę, moje myśli, które tłoczyły się jakby zamknięte w ciasnym pomieszczeniu.Mnóstwo pytań, na które już teraz chciałem znać odpowiedź.
Kiedy ja tak rozmawiałem, jak myślałem we śnie z kryształem moja siostra siedziała u Marcusa.
Odpoczywała na łóżku, czytając książkę, kiedy pamiętnik naszej matki, z którym się nie rozstawała zaczął emanować złotym światłem.
-Hm?- Alune odłożyła czytaną lekturę, po czym wstała z łóżka. -Co się dzieje? - podeszła do stolika, przy jakim leżał diariusz naszej rodzicielki.
Złota poświata otulała go dookoła, niczym ciepła kołderka, a spod okładki wybijał delikatny blask. Również barwy cennego kruszcu.
Alune zmarszczyła brwi, mruknęła pod nosem i wyciągnęła rękę w kierunku przedmiotu tak dziwnie się zachowującego.
Zawahała się, ale po chwili dotknęła go i otworzyła energicznie okładkę. Jak tylko to zrobiła, złoty promień oślepił ją, a podmuch odrzucił do tylu, na ścianę.
-Ugh...- syknęła z bólu, patrząc przed siebie.- Mama? - ujrzała kobiecą postać całkowicie stworzoną ze światła.
-Alune!- Marcus, który wyczuł magiczne wibracje, oraz głuchy odgłos uderzenia ciała o ścianę natychmiast przybył sprawdzić, co się dzieje,
I oczywiście musiał energicznie otworzyć drzwi od pokoju, prawie z zawiasów je wyrywając.
Sam był zdziwiony widząc to samo co Alune. Kobiecą postać stworzoną w pełni ze złotego światła, która spojrzała na wampira, a potem na moją siostrę.
-Tobiasie...-nawet nie zauważyłem, kiedy z kryształu wyłoniła się biała kobieca postać o delikatnej budowie i ruszyła w moją stronę.
Miałem spuszczoną głowę, a powieki zaciskałem najmocniej jak potrafiłem. Łzy zdobiły moje policzki.
-Nocto...ten Nocto zabrał mi wszystko...mnie i Alune...- moje zęby zgrzytnęły o siebie, gdy je tak mocno zaciskałem.
-Nocto to przeklęta istota Tobiasie z rodu Kerganton. - odezwał się głos, a potem poczułem delikatne ciepło na policzkach.
Postać uniosła moją głowę, a ja ujrzałem przed sobą twarz młodej kobiety, której wzrok, mimo że pusty emanował dobrocią i...współczuciem.
-Ale ty masz w sobie moc, która zgasi jego moc. Odwróci działanie zaklęć Nocto, uleczy tych których skaził swoim mrokiem.- palec istoty dotknął mojej klatki piersiowej.
Delikatnie, ale poczułem to bardzo dobrze.
-Twoja muzyka, tak czysta, tak piękna, tak nieskalaną ciemnością sprawia, że w sercach żywych istot i duszach tego co je otacza wzmacnia ich magię, która pozwala szybciej oczyścić się z mroku. - postać miała taki delikatny głos. - Twoje oczy...twoja matka patrzyła na nas w taki sam sposób, jak teraz ty patrzysz, kiedy przyszła poprosić nas o pomoc, ochronę ciebie i twojej siostry Tobiasie z rodu Kerganton. - na wspomnieniu o mamie, aż sobie ją przypomniałem i mimowolnie uśmiechnąłem się.
Nasza mama, ona zawsze była taka pogodna i miałem wrażenie, że nigdy nie nosiła w sobie zła. Czyste dobro. Każdemu pomagała, bez wyjątków. Taka była, nasza matka, nie mama, bo nie można mówić o niej matka. Nie zasługiwała na to. Nie po tym, jaką nas opieką i miłością otoczyła. Jeszcze po tym, co zobaczyłem, o ile to było prawdą.
-Tobiasie...-zaczął głos.- Odnajdź Aleasa d'Veroth...
-Kogo? - zdziwiłem się, słysząc nieznane mi dotąd imię.
-Znajdź Aleasa d'Veroth, Mistrza Magii Żywiołów, elfa, który przekonał się, że magia ma swój początek i koniec, że ma swoje limit, ale ich nie posiada, że magia to narzędzie, które daje życie, ale je odbiera.- dostałem swoje wyjaśnienie, ale zauważyłem, że wszystko jakby zaczynało zanikać, pokrywać się ciemnością.- Znajdź Aleasa d'Veroth, elfickiego maga żywiołów...tego, który stracił coś bliskiego, aby zrozumieć wartość magii...
-Ale gdzie go znajdę?!- zawołałem, gdy istota zaczęła się oddalać.- Gdzie go znajdę! Powiedz mi! Proszę! Powiedz!- wołałem, ale to było bezskuteczne, bo postać, jak i kryształ coraz bardziej się rozmazywały.- Zaczekaj! Powiedz mi!- wyciągnąłem rękę przed siebie, aby złapać istotę, ale ciemność mnie otoczyła.
-Hę?!- poderwałem się do pół siadu.-...-spojrzałem na swoje dłonie.
To był sen prawda? Tylko sen? To nie mogło dziać się naprawdę?
-Tobias, wszystko w porządku?- usłyszałem głos Azariaha.
-...- odwróciłem w jego stronę głowę.
Obok niego ujrzałem moją przyjaciółkę Sarę, Erestora, jednego z Rycerzy Zodiaku, który został w siedzibie i Rayanessę. Wszyscy tutaj byli i mi się przyglądali.
-Nie, to tylko zły sen...tak myślę...- rzuciłem nagle, chcąc jak najszybciej zapomnieć o tym, co widziałem we śnie.
Położyłem się szybko na bok, tyłem do nich i wtedy ujrzałem na swojej dłoni niejasny dla mnie, jaśniejący symbol.
Zacisnąłem dłoń, skrywając ją w drugiej.
Zatem to nie był sen...to wszystko działo się naprawdę...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro