Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

—Przykro mi, Tobiasie, że będziesz musiał spędzić trochę czasu w Siedzibie Rycerzy Zodiaku.—patrzyłem na czarnowłosego Rycerza Zodiaku, który prowadził mnie przez coś w rodzaju korytarza. - Ale sam rozumiesz, to dla twojego dobra. — dodał.

Po lewej stronie, kiedy szliśmy, podziwiałem niewielki ogród. Na jego środku znajdowała się fontanna z delfinem wyskakującym z wody. Strzelające strumienie wody układały się w rozchodzące fale. Pomysłowe, nie powiem. Chcąc podejść bliżej, należało przejść przez dwa przejścia usytuowane na linii prostej z fontanną.

— Rozumiem. Po tym, co się stało, nawet nie wyobrażam sobie wrócić do domu. - rozmasowałem kark lewą dłonią. — Mam nadzieję, że mojej siostrze nic się nie stało. Martwię się o nią. - westchnąłem zmartwiony.

Zatrzymałem się.

—Avenath, boję się.— opuściłem głowę w dół. — Przecież nie mogę tutaj siedzieć cały czas. Co, jeśli wyjdę poza teren siedziby, bo muszę zarabiać na mieszkanie i opłaty, a on znowu to zrobi? - przygryzłem dolną wargę. - Na samą myśl, że ten mógłby znowu zrobić to samo... Hmm? - spojrzałem na młodzika, kiedy ten podszedł do mnie, dość bezszelestnie.

Zdziwiło mnie to nieco. Czy może był kotowatym?

—Nie mogę ci powiedzieć, żebyś się nie bał, bo to tak nie działa. — zaczął, patrząc mi prosto w oczy. — Mogę cię jednak zapewnić, że dowódca zrobi wszystko, aby Pride cię więcej nie skrzywdził ani nie zrobił krzywdy twoim bliskim. — uśmiechnął się szczerze. —A o fundusze się nie martw.

—Jak to? — uniosłem brwi.

—Po prostu się nie przejmuj. — puścił mi oczko. — A teraz, rozchmurz się. Nie przystoi, żeby bard chodził ze spuszczonym nosem na kwintę. — wyszczerzył się, pokazując rząd białych zębów.

Wtedy dostrzegłem, jak jego kły same się wysuwają. Wyprostowałem się, bo aż mnie ciarki przeszły.

—Um... twoje kły... ten no... — pokazałem na swoje, poruszając palcem.

Przynajmniej teraz wiedziałem, kim jest Avenath. Wampirem.

—Hmm? - Ave uniósł jedną brew ku górze. - Ah! - zakrył dłońmi usta. - Wybacz! One tak same wyłażą! Nie chciałem cię wystraszyć! - zaczął się zabawnie tłumaczyć, a ja nie wytrzymałem i zacząłem się śmiać.

—To nie jest śmieszne! - Avenath zakrywał usta dłonią, a przy okazji nadymał policzki jak jakiś chomiczek.

I jak tu się z niego nie śmiać? Sam się prosił! Pomyśleć, że ten stojący przede mną młodzik nie dość, że był wampirem, to jeszcze Rycerzem Zodiaku, któremu zawdzięczałem życie. Gdyby nie on i ten drugi, to nie byłoby mnie tutaj. Nadal, jak o tym pomyślę, moje serce zaczynało szybciej bić, a po ciele przechodziły ciarki. Jeszcze ten strach i zbliżający się atak paniki. Dobrze, że będę mógł spędzić tutaj trochę czasu.

—Avenath! — do moich uszu dobiegł przyjazny głos kobiety. —Avenath! Szukałam cię!

Odwróciłem głowę, aby zobaczyć, kto nas swoją obecnością uraczył. Przełknąłem ślinę, widząc urokliwą blondynkę, która kierowała się w naszą stronę, idąc niczym szlachcianka. Koloru zboża włosy, splecione w gruby warkocz, luźno opadały na ramiona i kontrastowały z brzoskwiniową cerą. Zielone oczy, przypominające oszlifowane szmaragdy, spojrzały najpierw na towarzyszącego mi wampira, a potem na mnie. Widziałem w nich swoje odbicie. Lico kobiety powoli zaczęło zdobić się delikatnym różem.

—Hav powiedział, że mam zająć się waszym gościem. — powiedziała, ale w jej głosie słychać było nutkę stresu.

Przekrzywiłem lekko głowę w prawą stronę, trochę jak ptak. Była naprawdę ładna, a do tego coś było w niej specyficznego. Nie byłem pewien co, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo zmieni się moje życie przez właśnie tę kobietę.

—Rayanessa! —Avenath wyszczerzył się od ucha do ucha. —Miło cię znowu widzieć!—gestem ręki wskazał na mnie. — Poznaj barda Tobiasa Kergantona, którym chwilowo będziesz się zajmować — przedstawił mnie.

—Och? Wszystko w porządku? — zapytał, widząc, jak Rayanessa coraz bardziej się rumieni, a jej dłonie zaciskają się na materiale sukienki.

—T...tak, w porządku — odpowiedziała, cofając się o krok.

Białe falbany od prostej sukienki załopotały delikatnie, wprawiając cały materiał w ruch. Jaka była śliczna, kiedy się tak wstydziła. Ciekawe...czyżby z mojego powodu? A może to nie był wstyd, a strach? Sam niekiedy się tak zachowywałem, więc takie miałem skojarzenia wynikające z jej zachowania.

Podrapałem się po głowie, bo nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Avenath, podobnie jak ja wcześniej, przekrzywił głowę na bok.

—Masz przyspieszone bicie serca i oddech. Twoje policzki zrobiły się czerwone... —zaczął, ale nagle poczuł ból, gdyż uderzyłem go w ramię. — Auć! Za co to było?

Uraczyłem go wymownym spojrzeniem, żeby zmienił temat. Widać było, jak na dłoni, że Rayanessa była zawstydzona, czuła się niepewnie, a ten dureń w żaden sposób jej nie pomagał.

—Ja znam pana Kergantona.— Raya spojrzała na mnie spłoszonym wzrokiem. – Słyszałam pańskie piosenki, nie raz i nie dwa. Trudno pana nie rozpoznać.

Uciekała wzrokiem na bliżej nieokreślony punkt, ale i tak zerkała na mnie z ukosa. Uśmiechnąłem się do niej, a wtedy jej policzki zrobiły się tak czerwone, że wyglądała jak świeżutki pomidorek. Urzekł mnie ten obrazek tak bardzo, że serce mi zabiło szybciej. Jeszcze, jakby tego było mało, kiedy wzięła mocniej za materiał sukienki, poczułem, jak zapiekły moje własne policzki.

Avenath popatrzył to na mnie, to na nią, a potem uśmiechnął się szeroko. Nic jednak nie powiedział, więc tkwiliśmy w tej niezręcznej ciszy, dopóki na horyzoncie nie pojawił się przełożony wampira.

—Widzę, droga Rayanesso, że zdążyłaś już poznać naszego gośc.ia — zrównał się z Rayanessą, która była nieco wyższa od niego.

Niski, mający ledwo metr sześćdziesiąt, z iście przeszywającym spojrzeniem, pomiot piekielny był z niego.

— Tobiasie, chwilę temu przyniesiono twoje rzeczy. — wyciągnął rękę, której dłoń zamknięta została w pięść. — Proszę, klucz do pokoju. — posłał mi uprzejmy uśmiech.—Z widokiem na wioskę, tak jak prosiłeś.-dodał.

Jednak w jego spojrzeniu czaiło się coś niepokojącego.

Rayanessa spojrzała najpierw na Hava, potem na Avenatha, a na końcu na mnie.

—Na jak długo pan Kerganton zostaje w siedzibie? — zapytała, powracając szmaragdowym spojrzeniem na dowódcę Rycerzy Zodiaku.

-Tyle, ile potrzeba.—blondyn skinął głową. — Dlatego chciałbym, abyś się nim zajmowała przez jakiś czas.

-Dobrze – Rayanessa ukłoniła się lekko.

Ile ona miała w sobie klasy! Na pewno pochodziła z jakiegoś szlacheckiego rodu, co było widać po jej zachowaniu i rozmowie. Większość dam z wyższych sfer emanuje klasą, ale czułem, że w Rayanessie było coś jeszcze. Nie wiedziałem tylko, co to było.

Rozmasowałem kark lewą dłonią, czując, jak moje policzki zaczynają piec. Dlaczego ona musiała być taka... słodka? Chociaż nie jestem pewien, czy „słodka" to dobre określenie – słodkie to mogą być cukierki. Nie zmienia to faktu, że z jakiegoś powodu chciałem ją przytulić, skryć w ramionach i uchronić przed całym złem świata.

Zerkałem ukradkiem na siedzącą nieopodal mnie Rayanessę. Tkwiliśmy na tej ławce już dobre pół godziny, jeśli nie dłużej. Żadne z nas się nie odzywało, a ta niezręczna cisza była dość krępująca. Na scenie, czy podczas występów, nie miewałem problemów z rozmawianiem z kobietami czy kokietowaniem ich w łagodny sposób, o ile tak to można nazwać, ale prywatnie to już inna sprawa. Krępowało mnie przebywanie sam na sam z kobietą. Zwłaszcza gdy była urodziwa i delikatna jak Rayanessa, która starała się nie patrzeć na mnie, jak tylko dostrzegła moje czekoladowe oczy skierowane w jej stronę.

– Więc... – zacząłem. – ...pracujesz dla Rycerzy Zodiaku i zajmujesz się medycyną?

Nie odpowiedziała mi, tylko pokiwała pozytywnie głową. Rozmasowałem kark prawą dłonią. Chciałem zagaić rozmowę, ale jak widać, marnie mi to wychodziło.

– Dokładnie tak. – odpowiedziała spokojnym tonem, ale widać było, że się denerwowała.

Chciałbym jej jakoś pomóc, ale ciężko mi było wpaść na sensowny pomysł, jak sprawić, by się mniej denerwowała.

– Havnouxihr poprosił mnie o pomoc. Nie mogłam odmówić. Nie byłoby to grzeczne, kiedy ktoś taki jak on prosi o udzielenie pomocy.– ta formalność padająca z jej ust była dziwna, wręcz nienaturalna.

Czyżby aż tak się stresowała moją obecnością? Tym, że spędzamy czas sam na sam? Czy czuła ten stres podobnie jak ja? Możliwe, ale przynajmniej nie byłem odosobniony w tym uczuciu. Chociaż, jak tak na nią patrzyłem, to może, jeśli pochodziła z szlacheckiej rodziny, krępowało ją siedzenie z kimś mojego pokroju? Oby nie...

Przełknąłem ślinę i szybko uciekłem wzrokiem w bliżej nieokreślony punkt w ogrodzie, w jakim się znajdowaliśmy. Miejsce to było naprawdę piękne. Jedno z tych miejsc na terenie Siedziby Zodiaku, które nie zostało zniszczone dwadzieścia lat temu. Niektóre drzewa stały się świadkami tamtych strasznych wydarzeń, podobnie jak krzewy czy inne zielone rośliny. Wiele z nich nadal nosi ślady przypominające wszystkim o tych strasznych rzeczach. Na samą myśl, aż mnie ciarki przechodziły. Aż trudno mi uwierzyć, że poza prawdopodobnie jednym Rycerzem Zodiaku wszyscy zostali zamordowani. Czasami zadaję sobie pytanie, jak to w ogóle było możliwe? Przecież oni posiadali boską moc, jaka ich wspierała. Jeden po drugim padali jak muchy. Avenath był świadkiem śmierci jednego z nich. Nawet jak na wampira, zawsze, kiedy o tym wspomina, widzę ból w jego oczach. Domyślam się, jaką traumę musiał przeżyć, bo razem z siostrą widzieliśmy śmierć naszych rodziców. I nic nie mogliśmy zrobić. Nic. Absolutnie nic.

– Panie Kerganton... – dopiero po chwili dotarło do mnie, że Rayanessa coś do mnie mówiła, a ja nie słyszałem tego przez natłok myśli.

– Tak? – spojrzałem na nią zakłopotany.

– Wszystko w porządku? – wpatrywała się we mnie z troską w oczach.

– T...Tak, tak. Wybacz, zamyśliłem się. – podrapałem się po policzku. – Wiesz, nie musisz do mnie mówić „panie Kerganton". Tobias wystarczy – zerknąłem na nią.

Może jak przejdziemy na „ty", będzie się mniej stresować.

Czemu ona wyglądała tak uroczo i niewinnie? No dlaczego? Czemu moje serce zaczynało szybciej bić na ten widok? Musiałem wziąć się w garść. Jeszcze, nie daj Stwórco, coś sobie kobieta pomyśli i dopiero będzie. Poza tym to nie było możliwe, żeby szlachcianka mogła związać się z kimś z niższego stanu. To byłoby uwłaczające dla niej i dla całej jej rodziny. Mogłem sobie więc ewentualnie tylko pomarzyć o poślubieniu takiej kobiety.

Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem zaskoczenie na jej twarzy z chwilą, gdy pozwoliłem jej zwracać się do mnie po imieniu. Nie było to normalne, przynajmniej tak mi się zdawało. Chociaż, nie znałem tych wszystkich zasad szlacheckich i może ją właśnie uraziłem?

– Przepraszam, nie chciałem cię urazić. – przeprosiłem. – Nie znam wszystkich zasad osób żyjących w wyższych sferach. Może takie zwracanie się po imieniu to coś złego. – uciekałem wzrokiem, bo zwyczajnie było mi głupio na nią patrzeć.

Czułem, jak coraz mocniej piekły mnie policzki. Znowu! Mocniej i mocniej. Poprawiłem kołnierzyk od białej koszuli, bowiem zaczął mnie mocno uwierać. Nie dostrzegłem, jak Rayanessa sięgnęła dłonią, aby poprawić niesforny kołnierzyk. Dostrzegłem to dopiero, gdy odwróciłem głowę w jej stronę. Serce szybciej zabiło, kiedy tak spłoszeni patrzyliśmy na siebie. Dlaczego? Dlaczego tak się musiało dziać? Oboje nerwowo odwróciliśmy się do siebie plecami. Zacząłem masować rumiane i piekące policzki.

Nie uraził mnie pan... nie uraziłeś mnie, Tobiasie – miała wprawę w tym, co robiła, bo dłonie ułożyły materiał kołnierzyka wręcz idealnie. – Po prostu to rzadkość, żeby mężczyzna tak szybko pozwalał obcej kobiecie przejść w rozmowie na „ty" – wyjaśniła.

Zrobiło się jednak jakoś niezręcznie, kiedy obca kobieta, ledwo poznana, w tak delikatny sposób poprawiała mi kołnierzyk od koszuli. Nawet bardzo. Ja naprawdę nie byłem przyzwyczajony do takich sytuacji, ale dzisiaj było jakoś inaczej. Musiałem przyznać sam przed sobą, że bardzo mi się to podobało. Bardzo.

Nie wiedzieliśmy, że Hav przyglądał nam się z daleka. Miał skrzyżowane ręce na wysokości klatki piersiowej, a jego ogon poruszał się spokojnie, raz w prawo, raz w lewo.

— Dowiedziałeś się już, dlaczego to jego akurat Pride postanowił zaatakować? — zaraz za piekielnikiem pojawił się nie kto inny jak sam Marcus Takato.

Mężczyzna oparł się lewą ręką o jeden z filarów, zginając ją w łokciu. Złote oczy uważnie nas obserwowały.

— Zakochał się? — przyjrzał się uważnie mnie i Rayanessie.

— Nie, jeszcze nie wiem, ale wiem, jak to sprawdzić. — Hav oparł się wygodniej o kolumnę. — Zabiorę go do Komnaty Żywiołów i powiem, żeby zagrał na tej swojej lutni.— poruszał ogonem łagodnie, na prawo i lewo. — Zakochał? Nie wiem. Podobno zawsze się tak zachowuje, kiedy jest poza sceną. — Hav przekrzywił lekko głowę w prawą stronę. — Bije od niego taka pozytywna i czysta aura. Zauważyłeś?

— Nie pasuje mi to w ogóle do niego, wiesz? — Marcus poprawił kapelusz pstryknięciem palców. — Chociaż, jak tak go dzisiaj słuchałem, jak grał, to miałem wrażenie, że widzę zupełnie inną osobę. Znaczy, ten sam człowiek, bard, ale jakby coś było w nim innego. — złote oczy Marcusa przeniosły się na rozmówcę, który odsunął się od kolumny i postanowił nas zostawić w spokoju. — Tak, zauważyłem. Myślisz, że to przez to Pride go zaatakował?

Hav stanął tyłem do Marcusa. Opuścił na krótki moment głowę i zamknął oczy. Stał tak przez chwilę.

— Nie jestem pewien. Całkiem możliwe, ale... — Hav podrapał się po brodzie. — ...wyczułbym jakieś zmiany w jego magii, jeśli coś byłoby nie tak. Sprawdzały go aż trzy osoby, w tym jego przyjaciel.

— Skoro tak się sprawy mają, co może być z nim nie tak, skoro Pride się nim zainteresował? To nie ma sensu. — Marcus wskazał dłonią w kierunku, z którego przyszli.

— Nie wiem, ale się dowiem. — Hav ruszył przodem, podnosząc głowę. Skinął nią i udał się za Kowbojem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro