Rozdział 1
— Wstawaj, leniwcu — poczułem, jak palec siostruni wciska się w mój policzek.
— Daj mi jeszcze pospać...— odtrąciłem jej dłoń, próbując przekręcić się na lewy bok.
— Mówiłeś to jakąś godzinę temu, wiesz? — ton jej głosu świadczył o lekkiej irytacji.
– Mhmhmh... pomachałem dłonią, jakby odpędzając upierdliwą muchę.
— Jak tam chcesz, Tobias. — musiała kucać przy łóżku, bo czułem, jak się opiera o nie. — Nie ja będę się tłumaczyć ze spóźnienia na bal charytatywny, na którym mam grać.
Miałem zamknięte powieki, które otworzyłem dopiero po jej ostatnich słowach.
— Alune! — krzyknąłem na pół pokoju, patrząc na siostrę i podnosząc się do półsiedzenia. — Czemu mnie nie obudziłaś?!
— Budziłam cię. Powiedziałeś, że zdążysz i chcesz jeszcze pospać. — pokazała palcem na zegar wiszący na ścianie. – Masz pół godziny. — widziałem jej złośliwy uśmieszek, gdy zrywałem się z łóżka, ledwo się na nim utrzymując. — Już mam ci kopać grób, czy dopiero za chwilę?
— Co?! — przeniosłem brązowe spojrzenie na czasomierz i pobladłem. — Pół godziny?! Jak ja zdążę w pół godziny na drugi koniec miasta?!— nerwowo poszukiwałem ubrań.
— Nie mój problem. – Alune wzruszyła ramionami, stojąc w przejściu do pokoju. — Trzeba było wstać, jak cię budziłam, durniu.
— Gdzie one są?! Gdzie?! — zaglądałem do szafy, do kufra, szukając ubrań, które były mi potrzebne.
— Tobias, ćwoku. — Alune pokiwała głową, pokazując palcem na wieszak stojący na końcu pokoju.
– Ach, tak. – rozmasowałem kark, widząc swoje kolorowe wyjściowe ubranie wiszące na wieszaku.
— Z tobą to czasami gorzej niż z dzieckiem, wiesz? — wywróciła oczami, po czym wyszła z pokoju. — A niby to ty jesteś ode mnie starszy, panie mam trzydzieści dwa lata.
Wykrzywiłem usta w grymasie, słysząc to, co do mnie mówiła.
— Przestań się nade mną znęcać, mała kapucynko! — krzyknąłem za nią, przenosząc wzrok na ubranie.
Cała Alune! Mimo tego, jaka była, kochałem ją. Moją cudowną, najukochańszą młodszą siostrę o ledwo trzy lata. Tyle dla mnie potrafiła zrobić, i ja dla niej też. Cieszyłem się, że miałem ją obok siebie. Niech ktoś spróbuje ją skrzywdzić, to zrobię mu jesień średniowiecza z tyłka.
Złapałem za ubranie i poszedłem do łazienki, schodząc po schodach. Zerknąłem na Alune, która krzątała się w kuchni. Czasami przypominała naszą matkę – długie, brązowe włosy zawsze rozpuszczone i ta chusta na głowie. Zawsze nosiła spódnice albo sukienki. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek nosiła spodnie, chyba że tego nie pamiętam.
— Co się gapisz, durniu? — ponagliła mnie.— Pospiesz się!
Pokazałem jej język i czmychnąłem do łazienki.
To był najszybszy prysznic, jaki w życiu wziąłem. Nawet nie zdążyłem się porządnie uczesać. Kudły sterczały mi na wszystkie strony, ale trudno. Ten jeden raz, niech będzie. A jeśli ktoś się przyczepi, to powiem, że miało tak być i już!
Wybiegłem z kamienicy, w której mieściło się nasze dwupoziomowe mieszkanie. Mało co nie zleciałem ze schodów, gdy noga omsknęła mi się na jednym ze stopni. Dobrze, że w porę złapałem się barierki, bo inaczej mógłbym sobie nie tylko obić tyłek, ale i coś złamać.
Biegłem przed siebie z kromką chleba w buzi. Nawet solidnego śniadania nie mogłem zjeść przez swoje gapiostwo.
Ulice Larnwick, jak na wczesną porę, były dość ruchliwe. Minąłem ulubiony kramik z przekąskami. Tym razem jednak nie mogłem się tam zatrzymać. Pomachałem starszemu sprzedawcy, panu Stalkingowi, i ruszyłem dalej. Musiałem uważać, aby nie potrącić idących po chodniku. Jeszcze mi tego brakowało, żebym wpadł na kogoś. I tak miałem coraz mniej czasu!
Cały czas myślałem, jak tu dostać się na drugą stronę miasta, na Stroosk Avenue.
To była jedna z dzielnic, którą śmiało mógłbym nazwać najpiękniejszą i najbardziej zieloną. Znajdowały się tam dwa ogromne ogrody, połączone alejkami stylizowanymi na wiktoriańskie. W każdym razie mieliśmy tam Ogród Anioła, który mógł poszczycić się mianem jednego z najstarszych miejsc w Larnwick. Przetrwał także atak sakiki sprzed dwudziestu lat.
Ogród Anioła to bardzo tajemnicze miejsce, szczególnie wieczorami, podczas ostatnich dni wiosny, kiedy można dostrzec czerwoną, lekką poświatę unoszącą się nad ogrodem. Stał się też ulubioną kryjówką archanioła Rafaela. Kilka razy widziałem go, jak kręcił się po ogrodzie, a kiedy zauważony, umykał speszony.
Ogród Spokoju za to był zakątkiem tak magicznym, że nie widziałem innego, piękniejszego miejsca! Można tam zobaczyć fioletowe rośliny z całego świata. Nie wiem, czy to sprawka magii, czy może wprawnych rąk ogrodników, ale każda roślinka ładnie rośnie, a niektóre zakwitają co jakiś czas.
I to właśnie Ogród Spokoju był moim celem. Jednak, żeby dostać się tam z Clellem Coam, potrzebowałbym jakiegoś transportu, ewentualnie skrzydeł.
Zatrzymałem się na skrzyżowaniu, rozglądając się nerwowo na boki.
— Cholera jasna — podrapałem się po głowie. — Spóźnię się! — przygryzłem dolną wargę.
Ten bal charytatywny był dla mnie ważnym przełomem. Miałem okazję nieco lepiej się zareklamować. Owszem, znali mnie w Larnwick jako barda dającego występy w karczmach, na prostych imprezach, takich jak chrzciny czy wesela, a czasami nawet pogrzeby. Jednak daleko mi było do bycia jakimś gwiazdorem. Nie to, co inni, owiani sławą bardowie. Chociaż, tak po prawdzie, może i troszkę zależało mi na renomie, to jednak bardziej preferowałem sprawianie innym radości, zawsze kiedy mnie słuchali. Te szczęśliwe iskierki w oczach i uśmiechy! Nie ma nic lepszego na pokrzepienie bardziego serca niż taki widok! Dobrze, że nie wiedzieli, co takiego pozwalało mi tworzyć te wszystkie dzieła. Ach, moje serducho, takie zranione!
Chyba się szczęście do mnie uśmiechnęło, bo dostrzegłem parowy tramwaj jadący w stronę, w którą zmierzałem.
Kupiłem bilet i wskoczyłem na niewielki tarasik znajdujący się z tyłu pojazdu. Trzymając się rury, podziwiałem okolice.
Larnwick było naprawdę piękne. Kto by pomyślał, że udało się je odbudować po tym straszliwym ataku. Nie zapomnę tamtego okresu. Miałem ledwo jedenaście lat, kiedy stolica Aglar stała się celem. Pamiętam doskonale, jak pracując z rodzicami i siostrą na polu, dostrzegliśmy kłęby dymu unoszące się nad miastem. Sakiki były odpowiedzialne za śmierć wielu mieszkańców. Do tej pory, chociaż w to nie wierzę, nie wiadomo, dlaczego to zrobiły. One, z tego co wiem, same tak z siebie nie atakują. Ale co ja tam wiem! Jestem tylko zwykłym bardem.
W moich brązowych oczach odbijały się stylizowane na średniowieczne zabudowania. Zastanawiałem się, czy w Starym Świecie naprawdę wyglądały podobnie. Czy może trochę je unowocześnili? Wcale bym się nie zdziwił!
Odwróciłem się, aby popatrzeć na mieszkańców, którzy jechali ze mną. Kilka wiekowych osób, rodziny z dziećmi, jakaś grupka młodych. Zabawne, że nie każdy z nich był człowiekiem. Jak się dobrze przyjrzeć, łatwo było rozpoznać elfy, które od niedawna zamieszkiwały Ziemię, anioły, demony czy khajinitów, a nawet wampiry i lykanie. Ciekawe, że teraz nikomu ta odmienność innych prawie w ogóle nie przeszkadzała, bo za czasów sprzed Apokalipsy wiele magicznych ras musiało się ukrywać. Musiało im być ciężko żyć w cieniu.
Westchnąłem. Jeszcze trochę i będę na miejscu!
Zamek królewski, który również znajdował się w Stroosk Avenue, przyciągał wielu, nie tylko turystów, ale i rodzimych mieszkańców. W sumie, co się dziwić? Larnwick było piękną stolicą Aglar, jednego z państw Zjednoczonego Kryształowego Królestwa Ziemi. Tutaj zawsze coś się działo, więc na nudę nie mogłem narzekać, tym bardziej że sam ją odganiałem i to nie raz.
Mój wzrok zatrzymał się na iglicy katedry. Ach, kolejny piękny zabytek. Wiele razy przychodziłem tutaj, nie tylko żeby pomodlić się do Prabóstw, ale po prostu posiedzieć. Taka przyjemna aura biła od tego świętego miejsca. Może dlatego, że zbudowano ją od serca dla Solary i Apokalipsy.
Przetarłem nos, słysząc dzwoneczek dający znać, że jesteśmy na miejscu.
Zeskoczyłem na brukowaną kostkę. Rozejrzałem się. Jeszcze musiałem przejść spory kawałek, więc pobiegłem przed siebie. W stronę ogromnej bramy, za którą rozpościerał się sporych rozmiarów łuk wykonany z białego kamienia. Mieściły się na nim przeróżne, wyrzeźbione kwieciste wzory. Pasowały do tego miejsca idealnie.
Byłem już tak blisko celu! Widziałem udekorowane kolorowymi wstążeczkami drzewa i dwa białe namioty. Pewnie to tam ustawiono miejsca do siedzenia.
Z daleka dostrzegłem znajomą rosłą sylwetkę oraz kapelusz ze złotymi zdobieniami. Marcus Takato, członek Rady Miasta, opiekun wampirów. Możliwe, że czekał na mnie, bo co chwila zerkał na zegarek i rozglądał się. Och, rany, to mi się trafiło! Swoją drogą, ciekawiło mnie, dlaczego mógł sobie tak, za dnia chodzić jakby nigdy nic? Może to jakieś specjalne zaklęcie, które pozwalało mu na takie coś?
— Spóźniłeś się, bardzo nieładnie — jego głos był o dziwo przyjemny dla ucha i nie czułem, żeby miał mi za złe tę drobną wpadkę.
Spojrzałem w górę. Mimo że sam byłem rosłym facetem, mierzącym metr osiemdziesiąt, ten wampir miał aż dwa metry, a może i trochę więcej. Złote ślepia lustrowały mnie bardzo uważnie. Jego spojrzenie było zadziwiająco przyjazne, bez śladu gniewu czy złości. Czarne kosmyki włosów opadały na jego lico, zlewając się z czarnym kapeluszem.
—Przepraszam, panie Takato. —próbowałem złapać oddech. — Wstyd się przyznać, ale zaspałem!
Ku mojemu zaskoczeniu, zaśmiał się ciepło, a potem zmierzwił mi włosy, jakbym był jakimś gówniarzem.
—Wyspałeś się chociaż? —zapytał, poprawiając gumkę trzymającą spięte w kucyk włosy.
— Tak, proszę pana. – ruszyłem za nim, kiedy skinął głową, sugerując, że trzeba iść. — Dobrze, że Alune ze mną mieszka. Co ja bym zrobił bez mojej siostry? — westchnąłem.
— Mów mi Marcus albo Kowboj, proszę — odpowiedział z uśmiechem, co mnie zaskoczyło.
Tak szybko pozwolił mi mówić do siebie na „ty".
Chociaż, co się dziwić? Marcus uchodził za jednego z najmilszych członków Rady Miasta. Opiekował się Krwiopijcami, ale i innymi. Mimo że był wampirem, nie czułem tego w jego towarzystwie. Ubierał się jak kowboj z czasów Dzikiego Zachodu – kapelusz, krawat bolo, koszula, jeansowe spodnie i kowbojki. Bardzo luźny strój, mało formalny jak na kogoś o jego stanowisku, ale miał klasę. Czułem się przy nim jak wypłosz w tym swoim kolorowym ubranku.
Trudno mi było uwierzyć, że potrafił być bardzo niebezpieczny. Przypomniałem sobie, jak walczył w ratuszu, kiedy jeden z sakiki wparował do środka. Nikt nie wie, czemu ten stwór pojawił się akurat tamtego dnia. Do tej pory mieszkańcy i przyjezdni rozprawiają o tamtym zdarzeniu. Miałem tylko cichą nadzieję, że sytuacja sprzed dwudziestu lat nie powtórzy się.
— O, jest i nasza zguba! — odezwała się kobieta o blond włosach i niebieskich oczach.
Na jej głowie siedział fioletowy Prikacz z małym kapelusikiem. Patrzyła na mnie z ciekawością, a ja zastanawiałem się, kim jest. Taka znajoma twarz.
— Jaki ty jesteś urokliwy! —złapała mnie za policzki i pociągnęła lekko.
Czułem, jak robię się cały czerwony. Może i kokietowanie podczas występów mi nie przeszkadzało, ale poza sceną to inna bajka.
— Kochanie, zostaw pana, bo się tu nam zaraz ze wstydu spali.—do moich uszu dobiegł męski, basowy, ale przyjemny głos.
To był Bhaal Hakte, tutejszy sędzia najwyższy. Jednym z najbardziej wybitnych znawców prawa, który starał się być sprawiedliwy w wydawaniu wyroków. Teraz rozpoznałem kobietę – to była Sarameda Hakte, żona sędziego i córka Najciemniejsza, a także jedna ze Strażniczek Miasta, dokładniej Strażniczka Miecza.
Jego fioletowe oczy lustrowały mnie uważnie. Wyglądał nienagannie – biała koszula, błękitny krawat dopasowany do sukni jego partnerki, czarny garnitur i lśniące lakierki. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Nie najlepiej odnajdywałem się w takim ekstrawaganckim towarzystwie.
Widząc moje zakłopotanie, Marcus położył mi dłoń na ramieniu i lekko poklepał.
— Bądź sobą — posłał mi szczery uśmiech.
Łatwo mu było mówić takie rzeczy! Byłem jedynym, który wyróżniał się w pstrokatym wdzianku na tle innych. Wszyscy, nawet jeśli mieli luźne stroje, zachowali elegancję. A ja? Taki kolorowy pajacyk, na którego każdy patrzył. Na szczęście, nie wszyscy robili to w pogardliwy sposób. Dobrze, że Marcus był obok. Zastanawiało mnie, dlaczego tak się przy mnie kręcił?. Może miał przykaz opiekować się mną w jakiś sposób?
Zaprowadził mnie na przygotowaną prostą scenę. Biały podest z krzesełkiem o tym samym kolorze. Z tyłu mnóstwo pastelowych balonów. Przełknąłem ślinę. Myślałem, że nie będę się tak denerwować, ale się pomyliłem. Kiedy zobaczyłem, ile ważnych osób jest tutaj, aż stopy mi w ziemię wrosły. Nie mogłem się ruszyć, ale zaraz wielka dłoń delikatnie pchnęła mnie w stronę sceny.
Marcus był naprawdę niemożliwy. Nie wiem, jak on to robił, ale samymi gestami i spojrzeniem dodawał mi otuchy. Posłałem mu zakłopotany uśmiech, a potem zająłem miejsce na krzesełku.
Dzisiaj nie miałem plumkać na mandolinie i śpiewać radosnych przyśpiewek, więc skrzypce mi towarzyszyły... znaczy POWINNY. Dopiero teraz zorientowałem się, że nie zabrałem ich ze sobą. Taki wstyd! A wszystko przez moje gapiostwo!
Na szczęście, ktoś przewidział taki obrót spraw i zaraz koło mnie pojawił się starszy jegomość we fraku, który podał mi białe skrzypce ze złotymi zdobieniami. Jakie one były piękne! Ten, kto je wykonał, był naprawdę wielkim mistrzem.
Spojrzałem przed siebie. Wszystkie oczy były zwrócone w moją stronę. Serce niemal mi wyskoczyło z gardła, gdy eleganckie istoty z wyższych sfer patrzyły na kogoś tak prostego jak ja. Wziąłem głęboki wdech, potem wydech. Nie ma, co się stresować. Nie przy takiej publiczności już grałem!
Ułożyłem skrzypce na ramieniu, wsparłem na nich brodę. Smyczkiem musnąłem raz, potem drugi po strunach instrumentu. Zamknąłem powieki, a za moment po ogrodzie rozeszła się spokojna, ale radosna melodia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro