Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział I Jonathan


Wilkołak, inaczej Likantrop, bądź lykan. Istota pochodząca z mitologii słowiańskiej oraz germańskiej, która miała zdolność do przybierania wilczej postaci w czasie pełni księżyca, jak opisują księgi. W dosłownym znaczeniu to człowiek, który w pełni kontroluje swoją przemianę i nie zależy od tego, czy księżyc przybrał pełnią formę, czy też nie.
Człowiek przemieniony w wilka, jego wzrost sięga do sto dwadzieścia centymetrów. Dysponuje niezwykłą siłą, a jego zmysły są dziesięciokrotnie wyostrzone, niż u przeciętnego człowieka.
Wilkołak mimo, iż przybiera zwierzęcy kształt, zachowuje w pełni ludzką świadomość.

Fragment opisu z książki Damiena Smith'a na temat Wilkołaków.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Mroczny napastnik rzucił się na dwójkę dzieci. Młodszy rozpaczliwie powtarzał, że gdzieś w spowitym zakamarku lasu ujrzał kształt, którego nie mógł dokładnie określić. Wcześniej starszy, aby dokuczyć swojemu młodszemu bratu, opowiedział mu głupią historyjkę o duchu dziecka, które zginęło, wchłonięte w odmęty lotnych piasków. Miał rację, lecz nie do końca. Rzeczywiście się coś czaiło, ale to nie był duch... to było najgorsze zło, jakie człowiek nie mógłby sobie wyobrazić, jeśli nie ujrzy je na własne oczy. Zło podsycające twój strach zatapia ostre jak brzytwa kły w szyję... abyś potem w dniu swojego pogrzebu stać się tym, co w towarzystwie uniesionego wysoko księżyca mkniesz po mrocznym niebie, aby się zatopić w twojej potencjalnej ofierze. Sprawić, że zło, które zakorzeniło się w dniu twej śmierci, przeniesiesz na kolejną niewinną osobę...

Klakson autobusu wyrwał mnie z głębin lektury. Uniosłem głowę i przechyliłem się w bok, aby spojrzeć, co się dzieje. Autobus wpadł w korek, więc nie pozostaje mi nic innego, jak rozkoszować się ciepłem, panującym w środku pojazdu, a że już nie chciało mi się czytać, także zanurzyłem książkę Stephen'a King'a w mojej torbie podróżnej. Październikowy wiatr wieczorem był strasznie porywisty, gdyż widząc przez okno, jak wicher brutalnie szarpie za liście pobliskich drzew, od razu przypomniał mi się szpon chłodu, zdolny przedrzeć się przez najgrubsze ubranie.
Autobus nie mieścił w sobie wielu ludzi. Za mną siedziały jakieś dwie nastolatki, które chichocząc, przeglądały coś w telefonie, po cichu wymieniały zdania. Gdzieś w tyle siedział samotnie łysy, ciemnoskóry mężczyzna elegancko ubrany- pod czarnym grubym płaszczem skrywał garnitur bez krawatu. Jego oczy błądziły po ekranie telefonu. Przed nim siedziała młoda kobieta, z rudą głową opartą o szybę, pogrążona w drzemce, przykryta czule czerwonym kobiecym płaszczem. Po chwili wstałem, znudzony dalszym czekaniem i ruszyłem ku rozsuwanym drzwiom. Kierowca bez słowa otworzył je i wyskoczywszy na jezdnię, wśród oczekujących na dalszą jazdę armię aut, w mój policzek uderzył mocny cios porywistego wiatru, który od razu orzeźwił moje ciało, przenikał przez moje ubranie. Poprawiam moją torbę podróżną i czym prędzej uciekam z jezdni pełnych stalowych potworów, gotowych w każdej chwili ruszyć przed siebie. Przechodząc rozświetlonym chodnikiem, mijam różne sklep spożywcze, z pamiątkami oraz polskie i rosyjskie restauracje.
W końcu moim oczom ukazał się napis "The Shelbourne Bar".
Może tam uda mi się zdobyć nieco informacji, gdzie mógłbym się postarać o jakiś nocleg w miarę tani. Z kieszonkowy, jakich mi zostawiła Ciotka Gloria, byłem w stanie zapewnić sobie nocleg na dwa dni, jeżeli ceny nie są przesadnie wygórowane.
Urwałem w połowie drogi do drzwi lokalu, zastanawiając się, czy dobrze robię i czy kieruję się do właściwego miejsca.
- A może? - mówię do siebie, jakbym zwracał się do kogoś stojącego obok, po czym zdecydowanie wkraczam do środka. Wnętrze lokalu było wypełnione zapachem alkoholu, a w powietrzu unosił się dym papierosowy niczym mgła, która snuła się nad głowami ludzi.
Ludzie pozajmowali już wszystkie możliwe miejsca, a tym, co nie udało się ich znaleźć, sączyli alkohol oparci o ścianę w małym towarzystwie znajomych. Na początku nie wiedziałem, czy podejść do barmana, który w profesjonalny sposób prezentował swój pokaz sporządzania drinków, czy do przypadkowej osoby i zapytać o jakiś hotel, czy pensjonat.
Podszedłem do baru, za którym stał Hugo O' Neil- tak głosiła plakietka przypięta do lewej piersi na czarnej eleganckiej koszuli mężczyzny. Wyglądał mi na kogoś, kto już przekroczył dwadzieścia pięć lat.
- Witaj- przywitał mnie życzliwie barman, wbił we mnie swoje niebieskie i bystre oczy. - Coś podać?
- Coś dobrego i w miarę taniego- odparłem śmiało, przeglądając nazwy drinków, zapisanych na menu zawieszonym na ścianie nad głową barmana. Hugo z uśmiechem, jak na rozkaz wziął się za sporządzenie napoju. Obok mnie siedział na wysokim krześle przygarbiony mężczyzna o brązowych włosach, które spaliły już starość, po bokach rozciągały się siwe pasy. Niechętnie sączył swój alkohol w kolorze różu nalany do wysokiej szklanki . Po chwili spogląda na mnie z ukosa- dostrzegłem to kątem oka, co przyprawiło mnie o złe przeczucie.
Barman podsunął w moją stronę szkło wypełnione przeźroczystą cieczą, a boki udekorował  niebieską crustą z cukru. Z wymuszonym przeze mnie uśmiechem przyjąłem alkohol i upiłem łyk. Crusta osłodziła gorzki smak alkoholu.
- Jest gdzieś w mieście jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zatrzymać na noc?- pytam barmana, nim odszedł, aby obsłużyć kolejnego klienta. Hugo zatrzymał przez chwilę na mnie wzrok, po czym usłyszałem głos obok mnie.
- Ja znam takie miejsce -odparł bezbarwnym tonem mężczyzna, siedzący obok mnie. Jego szklanka była w połowie pusta. Teraz zobaczyłem, że facet wyglądał blado, a jego czoło było mokre od potu. Brązowe oczy były rozszerzone do granic możliwości, jakby mężczyzna zażył przed chwilą amfetaminę,a w głębi skrywały w sobie niewyobrażalną dzikość. Na sobie miał stary, poszarpany płaszcz.
To pierwsza dziwna osoba, jaką spotkałem w tym mieście.
- A gdzie dokładnie? - Pytam, perfekcyjnie ukrywając niepokój, który zaciskał się na moim sercu niczym pętla na szyi wisielca.
- Mogę Cię zaprowadzić, jeśli chcesz-odpowiada nieznajomy.
Wypijam jednym haustem drinka, po czym podsuwam na blat barmanowi sześć euro z paroma drobnymi. Mężczyzna odsunął od siebie niedopitą szklankę, po czym wstał i udał się w stronę wyjścia. Podążając za nim, moją uwagę przyciągnęła biała czupryna, należąca do chłopaka, który oparty niechlujnie pod ścianą prowadził z kimś cichą konwersację. Jego białe jak śnieg włosy były krótko ścięte, lekko wygolone po bokach głowy, a pod marginesem brwi lśniły pięknem jego niebieskie oczy. Spojrzał w naszą stronę, nie na mnie, lecz na mojego towarzysza, jakby od dawnego czasu odkąd tu jesteśmy, planował na niego zamach.
- Jak ci na imię, młody? - Zapytał nieznajomy. Jego ostry głos, jak potłuczone szkło wywołał u mnie ciarki.
- Jonathan
Uśmiecha się.
- Randall

Idziemy opustoszałą już ulicą, mijamy powoli oświetlone budynki, a gdzieniegdzie majaczyły w ciemności zaparkowane auta. Powoli zaczynałem się zastanawiać, czy Randall rzeczywiście chce mi pomóc, czy też czyha na moje życie. Gdy przechodzimy na drugą stronę ulicy, spoglądam na telefon. Za pięć dziesiąta. Niedaleko nas przemykały cienie kotów, które zrywały się na dźwięk naszych kroków-moje były szybkie i niespokojne, dlatego też najgłośniejsze. Randall poruszał się z gracją i pewnością.

~Co ty kombinujesz?
Randall zatrzymał się nagle, wskazał na wąską ścieżkę między budynkami.
- Pójdziemy skrótem, będziemy szybciej- zakamarek nie zachęcał do dalszej wędrówki, gdyż był całkiem połknięty przez mrok, a wylot uliczki prowadził do niewiadomej okolicy.
Nie przekonał mnie. Nie dam się wpędzić w paszczę lwa.
- Nie, wolę dłuższą drogę... - Ale zanim cokolwiek zdążyłem dodać, poczułem, że coś zaciska się na mojej szyi, jak imadło. Randall nie wiadomo kiedy chwycił mnie swoją zimną dłonią i podniósł, jakbym ważył tyle, co worek kurzu. Czułem jego napięte mięśnie ręki, która uniemożliwiła mi oddychanie. Jedynie, co mogłem z siebie wydrzeć to ciche jęknięcia. Jak bezradna ofiara w łapach łowcy.
Randall zwalnia uścisk i ciska mną w stronę ciemnego zakamarku między budynkami. Upadając, poczułem, jak płuca boleśnie odbijają się od klatki piersiowej, wywołując duszący ból, pasek od torby podróżnej puścił pod wpływem uderzenia.
Chciałem jak najszybciej wstać, lecz nie widząc, kiedy napastnik stał już nade mną.
- Żegnaj Jonathanie, na wieki wieków.
W mgnieniu oka Randall pochylił się nade mną, próbując swoimi mocnymi, pokaźnymi zębami drapieżcy rozerwać mi gardło i w momencie, gdy twarz napastnika zawisła na milimetr od swego celu, do moich uszu trafiło dzikie warknięcie, które przypominało wściekłego wilka, łaknącego świeżego mięsa. Ostatecznie czyjeś szczęki zacisnęły się wokół szyi Randalla, a ten krzyknął. To nie był ludzki krzyk.

Krzyk był podobny do odgłosu, jaki wydaje zarzynane prosie w połączeniu z rykiem godowym samca jelenia. Poczułem się wolny od ciężaru mojego napastnika, więc sprawnym ruchem wstałem na równe nogi. Cała okolica była przepełniona hałasem nie z tej ziemi, a przed moimi oczami rozgrywała się walka dwóch bestii. Rozszalały Randall, próbujący wyswobodzić się z uścisku masywnych szczęk białego basiora, który wielkością przypominał dorosłego tygrysa.

Adrenalina pobudziła mój układ współczulny, serce wali w klatce piersiowej, jak młot, a wszystkie moje zmysły stały się wrażliwsze. Wcześniej nigdy nie odbierałem tak wyraźnych zapachów, jak strach Randalla i gniew białego basiora... czułem krew, ale to nie była ludzka.

Przede wszystkim nie należała do istoty żywej. Randall wolną ręką ugodził wilka w gardło, tym samym wyswobodził się ze stalowego uścisku szczęk. Biały basior wydał z siebie pisk kopniętego psa i się odsunął. Pisk zastąpił natychmiast groźnym i przeciągłym warknięciem,  mrożącym krew w żyłach , zamieniając ją w lodowe odłamki. Wilk rzucił się ponownie na Randalla, ale ten wykonał niezwykle szybki ruch nogą i butem ugodził w brzuch basiora, a ten jak uderzony młotem trzasnął z impetem o ścianę budynku, upadł na bruk niczym wór ziemniaków.

Serce podeszło mi do gardła, gdy widziałem, jak Randall zbliżał się powolnym krokiem do leżącego zwierzęcia, które oszołomione nie było w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Unosił się tylko brzuch w rytmie niespokojnego oddechu. Randall stanął nad basiorem, zaśmiał się przeciągle, a wydobywający się z gardła śmiech przypominał szaleństwo zmieszane z chęcią mordu. Przygotowywał się do ostatniego ciosu.

- Hej!- wyrwałem z siebie resztki swojej odwagi, która zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, gdy wzrok głodnej bestii spoczął na mnie. Adrenalina, buzująca w moim ciele końską dawką zaczęła szybko przystosowywać organizm do działań obronnych, a tym samym wymusiła mnie do uwolnienia się ze słabej ludzkiej powłoki, aby zaraz przybrać postać bezlitosnej bestii.

-No chodź tu!

W jednej sekundzie przeistoczyłem się w wielkiego czarnego basiora, a moje dobrze rozwinięte międzymózgowie wyzwalało we mnie szaleńczą agresję. Randall cofnął się lekko zaskoczony, widząc, czym się stała jego niedoszła kolacja. Z ofiary stałem się łowcą. Aby pokazać Randallowi, że w każdej chwili mogę zaatakować, wystawiłem na widok rząd długich i ostrych zębów, z czego najokazalsze okazały się kły. Mięśnie były mocno napięte, w każdej chwili gotowe do działania.

- Niech to szlag!- warknął Randall i po tych słowach zaklął jeszcze obrzydliwe. Gdy biały basior ocknął się, chwiejnymi ruchami dźwignął się na swoje cztery masywne łapy. W tym momencie szansę na jakąkolwiek ucieczkę Randalla przekreślały dwie agresywne i groźne bestie, zagradzające przejście po obu stronach uliczki. Biały basior nie czekając na nic, rzucił się ponownie na Randalla i przygwoździwszy go swoimi masywnymi łapami do bruku, próbował wgryźć się mu w szyję.

Randall wrzeszczał, co sił w gardle, przeszywając noc głośnym echem. Wiedział, że nie ma szans w wąskiej uliczce, z krwiożerczymi bestiami po obu stronach. Zdecydował się na ucieczkę. Sam nie wiedziałem, jak to zrobił, że w odpowiedni sposób Randall przekręcił się, po czym zdzielił basiora łokciem w pysk. Struga krwi naznaczyła bruk, a Randall rzucił się do ucieczki. Byłem gotów na decydujący krok, który zbliży mnie do konfrontacji z nim. Jednak ten, biegnąc, odbił się od bruku, chwytając się ściany budynku, niczym pająk. Słyszałem jego zadyszkę oraz czułem intensywny zapach krwi, jakby ktoś pod nos podsunął mi młodą różę. Randall, jak spiderman zaczął wspinać się po ścianie, aby potem zbiec po dachu budynku. Niebezpieczeństwo minęło. Nastała cisza.
Po czasie, którym mogłem przybrać ludzką formę, czułem lekkie osłabienie oraz zawroty głowy- Mój organizm źle reaguje na zmiany w budowie ciała i przyspieszone procesy metaboliczne w tak krótkim czasie. Wilk zmienił się białowłosego chłopaka, którego spotkałem w barze.
Moje zaskoczenie było tak wielkie, jak doskwierający mi nadal ból w plecach. Mój wybawiciel stał teraz zgięty lekko, trzymając się za brzuch, a z kącika ust ściekała mała stróżka krwi. Miał na sobie czarną koszulę, którą szarpał porywisty wiatr, spodnie dżinsowe oraz dziwne gotyckie buty zapinane na klamrę w kształcie wilczej głowy.
- Hej, dzięki — odezwałem się w końcu. Białowłosy uniósł z trudem głowę.
- Nie, to ja dzięki za to, że nie dałeś temu gnojkowi mnie załatwić, doceniam to.
Chłopak oparł się o ścianę, podparł dłonie na kolana, przyjmując pozę, jakby szykował się na wymioty. Podniosłem moją torbę podróżną z ziemi, ze zwisającym żałośnie pękniętym paskiem.
- Widzę, że już zapoznałeś się z naszym uroczym Randallem — oznajmił, spoglądając na mnie z ukosa.
- Waszym? - Ze zdziwieniem zapytałem.
- Przez trzy miesiące moja wataha próbuje go złapać. W tym czasie przez niego i jego szajkę zginęło masę osób, głównie turyści.
Nie odpowiedziałem. To w tej okolicy znajduje się wataha? Kim jest ten cały Randall? Oraz...
- Jak ci na imię?
- Razjel Snow, a ty?
- Jonathan Ravenwood.
- Słuchaj, Jonathan, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Cię w barze z tym typkiem, nawet przez myśl mi nie przeszło, że jesteś wilkołakiem.
- Uwierz mi, taką samą myśl miałem w stosunku do ciebie.
Razjel wypełnił zaułek swym śmiechem, który natychmiast stłumił ból brzucha.
- Co ty tak w ogóle robisz w tej dziurze?
- Przyjechałem tu studiować bestiologię, ale na razie mam problem z noclegiem.
Razjel Snow wyprostował się z trudem, chwycił się za brzuch, a na jego twarzy rysował się grymas bólu. Staliśmy oko w oko.
- Moja wataha chętnie udzieli ci schronienia, jestem Ci to winien, za pomoc, a jak ubłagam mego brata, możesz być z nami do czasu, aż skończysz studia.
- To twój brat jest...
- Alfą, straszny z niego dupek, ale da się z nim żyć, zaręczam ci to.
Spojrzałem w bok, na widoczną przez wylot zaułku pustą ulicę, zastanawiając się jakim cudem ludzie nie byli w stanie usłyszeć tak okropnego rabanu, jaki miał miejsce przed chwilą. Razjel przedstawił mi propozycję niezwykle kuszącą, gdyż nie miałem innego wyjścia, ale czy nie będę jedynie ciężarem dla jego watahy?
- Nie chcę robić kłopotów, myślę, że...
Razjel przerwał mi ostro, a swoje ostatnie zdanie zakończył twardą nutą.
- Nie opowiadaj takich bzdur!
Pożałowałem, że się odezwałem. Razjel natychmiast zmienił ton na nieco łagodniejszy.
- W mojej watasze nie brakuje miejsca dla tych, co chcą walczyć z takimi bestiami, jak Randall, Jonathanie. Dopóki nie nastanie świt, nikt tu nie jest bezpieczny, zwłaszcza my, wilkołaki.
- Rozumiem- odparłem.
Razjel uśmiechnął się paskudnie, ze względu na jego brzydki siniak na policzku po ciosie Randalla.
- Wierzę ci, zwłaszcza że właśnie przeżyłeś ostrą jatkę z ghulem.
A więc Randall jest ghulem, to wyjaśnia jego nadludzką siłę i blady wygląd, oraz pokaźny rozstaw zębów drapieżnika.
- Więcej, jak będzie?
Razjel wyciągnął w moją stronę swoją dłoń. Gdyby nie opowieść Razjela o Randallu, zadałbym sobie jedno pytanie „ Czy to moja walka?" jednak nie mogłem w takiej sytuacji myśleć o sobie, życie ludzi w nocy jest zagrożone w tym cholernym mieście.
Długo wpatrywałem się w wyciągniętą dłoń Razjela, aż w końcu uścisnąłem ją.
- Niech będzie.
- A więc witaj w Watasze Świtu, Jonathan.

https://youtu.be/qEnZ49WtcDI


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hej miśki. Tekst zawiera 2434 słów. Szczerze mówiąc, kamień spadł mi z pleców, gdy  po tak dłuższym czasie, udało mi się w końcu napisać to cholerstwo xD Mam nadzieję, że za to dostanę od was skromną gwiazdkę, oraz serdeczny komentarz ;3 Gdyby ktoś dojrzał jakieś błędy, śmiało piszcie. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro