Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

64 rozdział ♔ | Pojednanie z biskupem i tragedia rodu |

| Strach królewicza | Pojednanie | Kara za zuchwalstwo |

https://youtu.be/7OGYWahMyjM


Wyszehrad, Królestwo Węgier, grudzień 1334 r.

Półmrok zapadły po zachodzie słońca poczynał ukrywać pod swą czernią widoki rozpościerające się z cytadeli. Elżbieta, wracając z nieszporów zachodnim skrzydłem, przystanęła, by ostatni raz omieść wzrokiem krajobraz. Ulubiona rezydencja męża, do której z taką dumą przeniósł Świętą Koronę, symbol swego zwycięstwa, dla niej była cierniem. Wyszehrad ją odpychał, acz nie mogła się w jednym oszukiwać – widok ten rekompensował jej nieco przeżyte tutaj tragedie. Obserwowała zapalające się światła w domostwa Maros na przeciwległym brzegu, równinie, którą rycerze upodobali sobie do ćwiczeń. I latarnie portów odbiły się blaskiem w Dunaju. Po kilku pacierzach nie widziała już zarysu wzgórza dominującego nad miasteczkiem, jeno wszechogarniającą ciemność gdzieniegdzie rozrywaną płonącymi świecami.

Ruszyła dalej z dwuosobową eskortą. Długa szuba podbita futrem z popielic sięgała Elżbiecie kostek, a podczas ruchu zmiatała posadzkę. Głęboko odetchnęła, naciągając szaropielaty kaptur na głowę. Mimowolnie uśmiech wypłynął na królewskie lico na myśl, iż za dwie niedziele udać się miała wraz z synami i najbliższymi dworzanami do Óbudy, ażeby tam wspólnie spędzić święto narodzin Pana. Radowała się na samą myśl o Annie, która zgodziła się do niej dołączyć. I jej małżonek przebywał na wyprawie, zatem miały sposobność wesprzeć się w samotności. Tym bardziej, iż wojewodzina wyczekiwała drugiego dziecka, co ostatnimi czasy jej wyjawiła, a o czym miała donieść mężowi pismem w czasie Świąt. Niekiedy i jej myśli wędrowały do Karola, aczkolwiek nie chciała zadręczać nimi duszy zbyt długo. Nie pierwszy to raz i zapewne nie ostatni spędzali święta oddzielnie, nie byli przecie zwykłym małżeństwem.

Dobry humor Piastówny w mgnieniu oka zachwiany został pospiesznymi krokami. Pogłos ciżem stawał się coraz wyraźniejszy, a gdy jej oczom ukazała się wysoka sylwetka biskupa Egeru ukryta pod długim płaszczem, przystanęła, wzdychając. Miklós pochylił nisko głowę i nie zwlekając dłużej, przekazał pismo.

— Nie możesz choć raz, biskupie, dostarczyć mi pomyślnych wieści? — rzekła z delikatnym wyrzutem, dostrzegając zgryzotę w pociemniałych oczach Dörögdiego.

W pewnej mierze nauczyła się czytać z twarzy własnych urzędników i wielokroć bezbłędnie przeczuwała charakter niesionych wieści. Te nie były dobre, a jeżeli przekazywane po zmroku i to z rąk Miklósa, dotyczyć mogły wyłącznie jednej osoby.

— Ubolewam, iż kojarzę ci się jeno z nieszczęściem, królowo — odrzekł apatycznie, a gdy Elżbieta sięgnęła po zapieczętowany pergamin, kontynuował: — Listy nadesłali król i palatyn. — Zawiesił głos, chcąc bodaj odwlec złe nowiny. — Najjaśniejszy pan,  został ciężko ranny podczas odwrotu w Belgradzie.

— Jak do tego doszło?! — wzburzyła się, podchodząc bliżej. Oczy jej zaszły mgłą, a ręce zadrżały. — Rana zagraża jego życiu?

— Nie, pani, zapewne wszystko wyjaśnił ci w liście.

— Co się stało?

— Został ugodzony strzałą. Więcej nie wiem.

W moment Elżbiecie serce stanęło. Oddech spowolnił, a przed oczami pojawił się ptak przywdziewający postać strzały, która ugodziła ją w ramię. Jej sen się spełnił.

Znienacka Miklós troskliwie dotknął jej ramienia, dalej utrzymując stosowny dystans.

— Nie trap się, pani, żyje, jeno dłużej zostanie w Belgradzie, a gdy będzie w stanie dosiąść dłużej konia, udadzą się do Temeszwaru. Tam w pełni dojdzie do siebie.

Przez chwilę zawiesiła zamglony wzrok na Dörögdim, rozchylając usta i przyswajając zasłyszane słowa. Spuściła głowę, patrząc na trzymany w dłoni list. Przełknęła, przymykając oczy. Wzięła głęboki wdech, prostując plecy i przeniosła uwagę na biskupa.

— Dziękuję. Najważniejsze, że żyw. Zaiste wszystko mi wyjaśnił.

Machnęła delikatnie listem, uśmiechając się smutno, a Miklós zsunął dłoń z jej ramienia.

Długo nad czymś dumała. Wyraźnie biła się z myślami. Coś, co chciała rzec, a bodajże z braku odwagi nie chciało przepłynąć przez usta, było silniejsze, przełamując barierę.

— Każdy z nas ma sobie coś do zarzucenia. Wiele niedomówień między nami i jeszcze więcej podejrzeń. — Spostrzegła, jak wzrok biskupa dotychczas beznamiętny się ożywił. — Łączy nas przypuszczalnie wiele, lecz z pewnością jedno jest nam oczywiste. Oddanie królowi. Miałeś swoje racje, by mi nie ufać, a ja swoje, by nie ufać tobie. Dostrzegamy chyba, ileż nasza współpraca korzyści przynieść może. Zatem albo nasze haniebne czyny puścimy w niepamięć, dając szansę porozumieniu zatriumfować, albo trwać będziemy w niezgodzie, z każdym dniem pogrążając się w ciemności. — Widząc, jak dotąd zlodowaciały wzrok biskupa zaczyna topnieć, dodała: — Chyba przyznasz, iż oboje zmęczeni już jesteśmy tą batalią.

Uciekł wzrokiem na pobliskie ściany oświetlone świecami. Widziała w tych oczach iskrę, małą i niosącą nadzieję. Zaskakująco prędko spojrzał na nią, jakoby rozważył, ile oboje mają za uszami. Żadne z nich nie było bowiem święte, każde zadało sobie dotkliwy ból, każde było nieustępliwe i gotowe na wszystko w obronie własnych przekonań. Współpraca takich osobowości byłaby korzystniejsza, niż niekończąca się walka, z której niemożliwym było wyłonienie zwycięzcy.

— Twa pokora mnie zaskoczyła i wzruszyła. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Nawet zawstydziła. Przyznać ci muszę rację, pani. Tak długa walka wielce mnie wycieńczyła. Nie dość na tym, iż nie pamiętam, od czego się zaczęła, mogę rzec jedno. — Szelmowski uśmiech wtargnął w mgnieniu oka na lico biskupa. — Godną jesteś przeciwniczką.

— Byłam godną przeciwniczką — odwzajemniła zaczepkę Elżbieta, mrugając doń.

— Zaiste. — Pochylił się nisko. — Ze szczerą ulgą przystaję na tę propozycję.

Ostatni raz obdarzył ją uśmiechem i odszedł. Ona zaś cała w skowronkach maszerowała dalej w stronę komnat synów, zapominając o liście. Wpierw Oliver Paksi, teraz Miklós Dörögdi. Dobre stosunki utrzymywała z hrabiną Lackfi i jej córką, a z wiadomych powodów również z wojewodą Siedmiogrodu. W gnieździe Drugethów lojalna i trzeźwo myśląca wydawała się natomiast Maria. Najwyższym biskupem królestwa był Mieszko, a kolejnym ważnym duchownym chrzestny Stefanka, który okazał jej wsparcie. Sędzia królewski liczył się z jej zdaniem, zaś reszta baronów zasiadająca w radzie zaczęła szanować po klęsce pod Posadą. Mimowolnie zaczęła wzmacniać swoją pozycję, przesadnie nie obnażając swych zakusów na władzę.

Przechodząc obok dziennej komnaty synów, usłyszała głos Ludwika dysputujący z dwórkami, a potem głośny śmiech. Miał jeszcze nieco czasu przed pójściem spać, zatem pozwoliła mu kontynuować rozmowę. Uchyliła drugie drzwi, wchodząc do alkierza. Po lewicy stało puste łóżko następcy, a dalej po prawicy łóżko młodszego syna. Cicho przymknęła wrota, płosząc się nagle na ruch pod nogami. Przyłożyła dłoń do piersi, odetchnąwszy na widok kota, którego najchętniej wyrzuciłaby z zamku. Po zabiciu Atlasa przez Serbów już samym absurdem było, iż to właśnie prezent od nich złagodził boleść syna po stracie psa. Musiała jednak dla Stefanka ustąpić, choć sierściuch irytował ją samą obecnością w murach zamku.

Bezszelestnie podeszła do łoża i spojrzała z miłością na syna. Blondynek leżał spokojnie. Gdy zbliżyła się, aby ucałować jego głowę na dobranoc, wypatrzyła zaciśnięte mocno oczy i piąstki na przykryciu. Pogłaskała dłuższe włoski, lecz nie drgnął. Wyprostowała się i używając tego samego fortelu co niegdyś na Karolu po turnieju, podeszła do drzwi, otwierając je i zamykając.

Nie musiała długo czekać. Rozrywający serce matki szloch poniósł się po komnacie. Prędko wróciła do łoża i spróbowała odwrócić syna, lecz uparcie się wzbraniał.

— Stefcio, co ci? — spytała rozpaczliwie, siłując się z jego rączkami. Dwulatek nie dawał za wygraną, jakże to podobieństwo do brata i ojca ją irytowało. Nawet jemu los nie poskąpił rodzinnych cech. — Zaufaj mi. Powiedz, co cię zasmuciło?

Po chwili walki zaczął opadać z sił. Wtedy wstała i siadając na łóżku, mocnym chwytem wsunęła go na uda, przytulając. Zaczekała, jak atak histerii minie, a chłopiec nieco ochłonąwszy, otworzył oczy.

— Przepraszam... ja nie chcę się bać! — zaskamlał płaczliwie, zakrywając oczy dłońmi. — Chcę być tak odważny, jak Ludwik!

— Synku...

Jeno to słowo zdołało ulecieć z jej ust. Poczuła zator w gardle. Wiedziała już, iż synowie nie uporali się do końca z atakiem Dragana i Zorana, a na pewno nie młodszy. Miewał koszmary, budził się z krzykiem w nocy, lecz z czasem się uspokoił. Tak przynajmniej myślała. Być może to Ludwik układał go do snu, by jej nie trapić.

Głaskała główkę, nie zmuszając malca do spojrzenia na nią.

— Kochanie. To, co przeżyliście, było wstrząsające i nie powinno się zdarzyć. Wybacz mi. Nie zdążyłam was uchronić przed niebezpieczeństwem. — Powoli począł zsuwać dłonie z twarzy. — Masz prawo do strachu, synku. Nie wstydź się. Z czasem to przejdzie. — Ucałowała rozgrzane czoło, trącając nosem mały nosek. — Pamiętaj. Jesteśmy z tobą, zawsze blisko. Okazywanie uczuć rodzinie to nie ujma. Nam możesz zaufać, z nami zapomnisz i przezwyciężysz strach.

Pogłaskała mokry policzek, widząc, jak Stefanek nieustannie na nią patrzy wielkimi, błękitnymi tęczówkami. W mgnieniu oka uniósł się i przytulił mocno. Zsunęła się wraz z nim na posłanie i przykryła, nie odsuwając od siebie. Nerwowy oddech ustawał, a twarzyczka wytracała zatroskany grymas. Wycieńczony strachem odpływał we śnie.

Wtenczas Ludwik wszedł do komnaty. Stanął przy swoim łóżku, patrząc na nich nieodgadnionym wzrokiem, lecz nie dla niej. Wyglądał, jakoby miał sobie za złe, iż nie zdążył uspokoić brata przed przyjściem matki. Już wiedziała. Na swój sposób starszy syn próbował odjąć jej zmartwień. Podziękowała mu uśmiechem, na który nieco rozpromieniał.

— Kiedy wróci pan ojciec? — spytał jeszcze ostatkiem dziecięcej świadomości Stefan, wtulając twarz w pierś Elżbiety.

Pytanie ją ocknęło. Sięgnęła do ukrytej w połach sukni kieszeni i wyciągnęła odruchowo skryty w niej list od męża. W tym wszystkim zapomniała o jego ranie. Przełknęła, przerzucając uwagę znad listu na Ludwika. Przewiercał ją czarnymi oczami, mrużąc oczy i brwi układając w ten sam sposób co ona, gdy była czymś zainteresowana. Zrobił kilka kroków w przód. Ona jedną ręką przytulała Stefana, zatem wystawiła list w stronę następcy, unosząc chyżo brew.

— Bez ciebie nie dam rady.

Ośmiolatek wziął pergamin w ręce. Przez chwilę podziwiał odbitą w laku pieczęć ojca, ostatecznie ją łamiąc. Rozwinął pismo, oddając je posłusznie matce, a przejmując je, Elżbieta uśmiechnęła się półgębkiem. Był mądrym chłopcem. Zasiane w nim matczyne nauki poczynały kiełkować i nie raz to udowodnił. Nadszedł czas, by okazać mu zaufanie.

Skinęła głową, poszerzając uśmiech. Nie mogąc chyba uwierzyć w zaistniałą sytuację, Ludwik przez chwilę zwlekał. Ściskając co jakiś czas dłonie, podszedł powoli do jej boku i przyklęknąwszy, zaczął wraz z nią czytać list nadesłany przez Karola. 

Temeszwar, Królestwo Węgier, styczeń 1335 r.

W granicach królestwa Andegawen nie musiał wdziewać całej zbroi i nawet nie zamierzał tego robić. Rana w prawym ramieniu przestała ropieć i zaistniała szansa na zagojenie, choć dalej ból z niej promieniował zwłaszcza przy prędszych ruchach. Z początku, gdy zaraz po ataku strażnicy wnieśli go w mury belgradzkiej twierdzy, medycy obawiali się zatrutej strzały. Obrażenie dziwnie obrzękło, a ze środka ulatywała maź o niepokojącej barwie. Od razu przystąpili do wysysania potencjalnej trutki z organizmu, z którą zmagali się przed kilka dni, podczas gdy ciało króla trawiła gorączka. Po ponad dwóch niedzielach walki o jego życie i odpieraniu pojedynczych ataków serbskich oddziałów, byli w stanie przeprawić władcę przez Sawę i przewieźć do Temeszwaru. To tu większość pozostałej przy królu armii spędziła Święta, a Tomasz Szécsényi odebrał dobre wieści od małżonki, za które nie raz i nie dwa kielich przechylał podczas biesiad.

— Tyle dni minęło, a ty dalej radosny niczym dziecko — zadrwił Wilhelm, w eskorcie króla zmierzając do osiodłanych koni.

— W końcu będę je miał! — huknął z pasją wojewoda, łącząc dłonie na plecach. — Z każdym kolejnym dziecięciem euforia jeno rośnie! Co jednak możesz o tym wiedzieć, palatynie? — Mrugnął zaczepnie do Neapolitańczyka. — Twoja żona jeno córkę ci powiła.

— Mądrze prawisz — wtrącił Karol, obdarzając Drugetha surowym spojrzeniem, widząc, jak gotuje się do słownej utarczki. — Od takich nowin w głowie nie przestaje szumieć nawet za piątym razem, coś rzec ci możemy z hrabią na ten temat. — Skinął w stronę Lackfiego i powrócił do Tomasza. — Raduj się, póki jeno możesz. Jak zareagował Kónya?

Panowie dojrzeli jak Szécsényi zasysa powietrze przez zęby. Dziedzic nie był obecny w ich gronie, niby to doglądając siedmiogrodzkich oddziałów. Narodziny Gáspára nie były z entuzjazmem przez niego odebrane, co nie było tajemnicą w gronie dostojników. 

— Wolę o tym nie mówić, najjaśniejszy panie. Temat to drażliwy.

— Nie mam w zwyczaju wściubiać nosa w rodzinne sprawy mych urzędników. — Karol nagle przystanął, zwracając się w stronę Tomasza i zacisnął dłoń na jego ramieniu. — Wysoko cenię twego syna. Kónya to odważny i dzielny rycerz. Ufam, iż kiedyś będzie on zaufanym człowiekiem Ludwika. Niech ma się jednak na baczności. Jeśli zacznie źle życzyć dzieciom Anny lub jej samej, moja żona może stanąć w obronie siostry, a tego chyba byśmy nie chcieli.

Andegawen puścił mu oczko i przychylnie uśmiechnął. Ruszyli w stronę dziedzińca, dochodząc do koni. Siwiec stał w sąsiedztwie wierzchowca Drugetha, który sprawdzając siodło, rzekł do Karola:

— A czy tobie, królu, będzie dane wziąć jeszcze w ramiona niemowlę?

Na to pytanie hrabia z wojewodą wymienili się wątpliwymi spojrzeniami, co nie umknęło stojącemu nieopodal Walterowi. Król nie odpowiedział, póki słudzy nie pomogli mu dosiąść konia. Wyprostował się, ułożył w dłoniach wodze, sprawdzając zakres ruchu ramienia i skierował Siwca w kierunku bramy.

— Wielce radowałyby mnie narodziny kolejnego dziecięcia, lecz czy wypada mi prosić o więcej, gdy królowa dała mi już piątkę synów?

Spojrzał również na Hermána i Tomasza.

— Zaiste, nie wypada — odparł ponaglony hrabia.

— Wprawdzie brakuje nam jeszcze córki — kontynuował. — Jednakowoż niestosowne jest rozpamiętywanie tego, czego nie mamy, gdy posiadamy już tak wiele. Szybciej wnuka mogę doczekać.

Szécsényi rozszerzył oczy, zrobił to potajemnie i Wilhelm. Nie mogli się nadziwić ze zmian, jakie zachodziły w królu. Wydawał się coraz bardziej pokorny i wdzięczny za to, co dał mu los i co sam wywalczył. Jego porywcza i temperamentna natura zdawała się wyciszać, gdy już myśleli, iż to nigdy nie nastąpi.

— Dosyć czczego gadania! — krzyknął nagle Karol. — Ruszamy!

~~~~~~

Oddziały możnych wedle znanej powszechnie kolejności ruszały za królem. Pech chciał, iż Kónya Szécsényi prowadził siedmiogrodzkie oddziały wraz z Istvánem Lackfim i jego ferajną. Nie umknęła mu atmosfera górująca nad nimi i z dnia na dzień jeno gęstniejąca. Dowiedział się już, iż szczególną niechęć do rodu Lackfi żywił János Bátor i Máté Pánki, gorzej, że Bátor był jednym z zaufanych ludzi jego ojca. Spiął konia, podjeżdżając do Istvána.

— Druhu, mam zagwozdkę. — Zerknął za ramię na Emeryka i Jánosa, mierzących w siebie niechętnie. — Wiesz może coś, czego ja nie wiem o naszych drogich familiares¹? — Skupił na sobie jasny wzrok dowódcy. — Trudno żyć w zgodzie naszym ludziom. Nie zgadzają się w wielu kwestiach i kryją wiele zajadłości w sobie.

— Zatem nasza w tym głowa, by niechęć nie przeobraziła się w co groźniejszego — dodał István. Bił odeń niezwykły majestat, co Kónya już dawno zauważył, jakby urodził się do czegoś więcej. — Ojcowie złożyli na nasze ręce odpowiedzialność za bandery. Spokój w ich szeregach leży w naszej gestii. — Wtem zasępił się, patrząc przed siebie. — Jeszcze raz pomówię z braćmi. Świeża to krew, bitki spragniona, lecz nie winna ona odbywać się w sprzymierzonych oddziałach.

— Słusznie — odparł młody Szécsényi. — Ja zajmę się moimi pobratymcami.

Skinęli sobie porozumiewawczo. Kónya zawrócił konia, przywołując do siebie dwóch możnych.

— Máté i János — westchnął z niechęcią. — Jedno wam rzeknę, drodzy panowie. Na wyprawach wszyscy jesteśmy jednością. Walka wewnątrz armii odebrana zostanie za najwyższą zdradę, nie muszę chyba tego przypominać? Żywię nadzieję, iż zaprzestaniecie siać zamęt i nienawiść względem Szeklerów. Oni nie chcą z nami zwady. — Uniósł dłoń, gdy Pánki chciał coś wtrącić. — I my jej nie potrzebujemy. Przemyślcie me słowa. Odpowiedź w emocjach może was pogrążyć.

Kónya na odchodne zmierzył ich przeszywająco wzrokiem i odjechał. Bátor i Pánki spojrzeli na siebie ledwo powstrzymując złość. Nie mogli sprzeciwiać się synowi wojewody, a Tomasz zawierzał mu bezgranicznie. Do szewskiej pasji doprowadzała ich jednak współpraca rodu Lackfich i Szécsényi. Trudno było im powściągnąć ogień rozniecony w nich doszczętnie. Musieli go ugasić, choć nie mieli w sobie za grosz chęci, by to zrobić. 

Wyszehrad, koniec stycznia 1335 r.

Podczas porządków w stajni prócz sprzątania kojców przez stajennych, Elżbieta samodzielnie wyczesywała ulubione okazy. Towarzystwo tych ogromnych zwierząt napawało Piastównę spokojem. Nie tylko ją. Przed drugim kojcem stał śnieżnobiały siedmiomiesięczny ogier. Árva², źrebię Orgony i od czasu śmierci klaczy koń Ludwika, stał przywiązany do tej samej belki co Vihar, karosrebrny wierzchowiec pielęgnowany przez królową. Poza nimi reszta koni wyprowadzona została na poranny rozruch. Elżbieta nuciła pod nosem, przechodząc płynnie do wyczesywania długiej grzywy. Nie przerwała czynności, nawet gdy Oliver Paksi wszedł do stajni, kłaniając się w pas.

— Pani, wieści od szpiegów z Pragi.

Urzędnik wyciągnął dłoń, aby przekazać list, lecz Elżbieta skwitowała ten gest uniesieniem brwi. Skinęła głową, nakazując, by streścił jej wieści bez konieczności ich czytania, dalej uwagę skupiając na wiekowym ogierze.

— Dotyczą Jana Luksemburskiego — zaczął zgodnie z jej poleceniem. — Z początkiem miesiąca pojął on za żonę niejaką Beatrycze z Burbonów.

— Biedna dziewka — wtrąciła.

— Ślub odbył się we Francji, w której dalej gości — kontynuował, znając już dobrze kąśliwość królowej wobec Luksemburgów. — Co ciekawe twój człowiek w Tarencie napomknął bez związku, a jednak może być to ważne, iż pono Katarzyna rozważała ją dla swego starszego syna.

Elżbieta zatrzymała dłoń, zerkając nań zaciekawiona. Zmarszczyła czoło, odpływając myślami, by zaraz spytać:

— Robert starszy od mego Ludwika o kilka wiosen — rzekła jakby do siebie. — To ile ma Beatrycze?

— Piętnaście, pani³.

Rozszerzyła oczy, wracając do wyczesywania grzywy. Sama w tym wieku została wydana za Karola. Taka była ich rola. Miały przypieczętowywać sojusze i wzmacniać układy nie jeno handlowe. W pierwszej chwili poczuła współczucie do tej dziewczyny z drugiej zaś strony delikatną ulgę na myśl o Katarzynie.

— Zatem można by rzec, iż Jan pokrzyżował zakusy cesarzowej⁴? — spytała, ironizując ostatnie słowo, nieco śmieszyło ją bowiem używanie tytułu, chociaż cesarstwo nie istniało już od wielu lat. Uniosła mimowolnie brew, a gdy Oliver przytaknął, niestosowny szyderczy uśmiech wypłynął na jej lico. — Do czegoś się ta czeska szumowina przydała — parsknęła pod nosem, przeczesując grzbiet Vihara. — Dla nas sojusz Luksemburczyka z francuskim królem był jasny niczym to, iż po nocy wstanie dzień. Lepszy ten sojusz, niżeli zacieśnienie relacji Tarentu z Francją.

Po rozmowach z małżonkiem i wymianach grzecznościowych listów z większością księżnych z neapolitańskiego rodu nie miała zaufania do żadnej z nich. Największą podejrzliwość żywiła właśnie do księżnej Tarentu, tytularnej łacińskiej cesarzowej, Katarzyny de Valois i księżnej Durazzo, Agnieszki z Périgord. Tym bardziej ból zadawał jej pobyt ukochanego Jędrusia w Neapolu. Niemniej tam mieszkała bodaj jedyna kobieta wzbudzająca w niej choćby najmniejsze poczucie zaufania – królowa Sancha, uchodząca za niezwykle dobrą i pobożną niewiastę.

— Masz słuszność, pani. Wystarczy, że to księżna wywodzi się z królewskiego rodu. — Wtem Paksi zbliżył się do Piastówny. — Pozwolę sobie zwrócić uwagę na jej niezwykłą pozycję. Dochodzą nas słuchy, iż jej dwór bardziej okazały i światły niż ten w Neapolu. Harda z niej kobieta. Oby nie przypomniała sobie o swej młodszej siostrze, Blance, boć zdolna wykorzystać jej możliwe wpływy.

— Nie sądzę, by darzyły się głębszymi uczuciami poza obojętnością, a może i niechęcią. Nie będą skore do współpracy, jestem o tym przekonana. Blanka dla Katarzyny jest zapewne nierozważną trzpiotką. — Elżbieta odłożyła szczotkę i poklepując pysk konia, oddaliła się w towarzystwie Olivera. — Istnieje między nimi nie tylko znacząca różnica wieku. Choć mają tego samego ojca, powiły je różne matki⁵. Mylę się?

— Zadziwiająco dużo wiesz, pani, o rodzinie naszego króla.

— Nie jeno o niej. Chcę wiedzieć wszystko zwłaszcza o największym wrogu mego ojca. A Blanka de Valois jest nie tylko przyrodnią siostrą Katarzyny, acz również żoną przyszłego króla Czech.

Po wypowiedzianych słowach Elżbieta ruszyła w stronę podwórza, zerkając przez chwilę na Ludwika. Nie uszło jej uwadze, iż czujnie ją obserwował i nasłuchiwał rozmowy, co przestawało jej wadzić. Miał prawo wiedzieć.

Rzadki śnieg okrywał zamek, mieszając się z kolorem murów i drzew. Zadziwiająco krótko tej zimy ziemie królestwa spowijał gęsty puch. Pominąwszy chłód, ta pora roku posiadała również niezwykły urok, który kojarzył jej się ze srogimi zimami Krakowa i Sącza.

— Wiadomo coś o królewskich oddziałach? — spytała, pocierając dłonie.

— Wyruszyły z Temeszwaru. Nie znamy ich dokładnego położenia.

Pokiwała machinalnie głową, wpatrując się w jabłoń ogołoconą z liści trwale górującą nad narożnikiem placu. Odzwierciedleniem była kobiet pozostałych w domostwach bez mężów. Żyły, jakoby ograbione z życiodajnych uczuć, którymi karmiły się podczas ich obecności, a bez których nie czuły się w pełni szczęśliwe. Anna, Maria, Leila, nawet dziwnie zamyślona Dalia. Każda z nich skazana była na czekanie. Każde z niewieścich serc ciągnęło do tego drugiego, będącego daleko na południu.

Kecskemét, Królestwo Węgier

Był to ostatni wspólny postój. Po nim armia miała rozdzielić się, zmierzając do domów. Prócz walki podczas wypraw najwięcej na nich było biesiad, zawodów, gier i uciech. Jedzenia jak jedzenia, acz niebotyczną ilość beczek z trunkami to żołnierze byli w stanie wyczarować z najdziwniejszych miejsc napotkanych po drodze.

Zapadł zmrok, ogniska rozświetliły las, a śpiewy poczęły rozbrzmiewać, niosąc się echem po obozowisku.

— Jak słowo daję, nigdzie nie uświadczycie większych śpiewów i hulanek niż podczas wypraw. Nie ma tu miejsca na dworską etykietę. — Zoltán parsknął śmiechem, przechylając kolejny kielich. I on się nie wzbraniał przed ostatnimi chwilami zabawy w gronie żołnierzy. Po tak długim czasie niektórzy uważali się za braci. Relacje podczas wspólnej wędrówki, posiłków, nocnych wart, a co najważniejsze walki zacieśniały się na lata.

Karol również dostrzegał w wyprawach zalety. Nie odgradzając się od armii, pozwalał poznać się nie jeno możnym i szlachetnie urodzonym, ale i zwykłym wojom walczącym dla wspólnej sprawy. Znany był ze swej otwartości na poznawanie poddanych, zwłaszcza gdy to dla niego i królestwa mieli przelewać krew. Zatem z niewymuszoną chęcią dawał im coś w zamian. Siebie i swą wdzięczność. Lubował przechadzać się pomiędzy ogniskami, przy których wspólnie zasiadali żołnierze o rozbieżnych charakterach. Fascynująca była dlań ta różnorodność. Mężowie wspólnie śpiewali, grali w kości, urządzali zawody w skoku przez ogień, w walkach wręcz i piciu, śmiali się, niekiedy nawet płakali wzruszeni wspomnieniami, a czasem i kłócili.

Przechodząc obok poruszonej grupki, zaśmiał się jeno pod nosem i skierował do swego namiotu. Podchodząc do zaufanego grona dworzan, nakazał im usiąść. Sam do nich dołączył i zgarniając kielich, wzniósł toast.

— Za bezpieczną i prędką podróż do domu! — krzyknął, zawieszając wzrok na uniesionym naczyniu. — Panowie, wszelkie wasze zasługi zostaną nagrodzone. — Wtem skierował się do pierworodnego rodu Lackfi. — Prawdziwe z ciebie objawienie Istvánie⁶. Rejzy pod twym dowództwem okazały zbawienne i wyjątkowo udane. Udowodniłeś nam swe oddanie i wyjątkowy hart ducha. Hermánie, pewno duma cię rozpiera, a i reszta twych synów okazała waleczne serca.

— Najjaśniejszy królu — zabrał głos Pál, najmłodszy z obecnych. — Pragniemy wyrazić swą wdzięczność z możności udziały w wyprawie mimo braku doświadczenia.

— Przeszliście nie lada chrzest bojowy. — Karol uśmiechnął się i zmierzył ich po kolei. Istvána, Andrása, Mihálya, Pála i nie dojrzał Emeryka. Powodził wzrokiem dookoła. — A gdzież to się podział piąty? — spytał Hermána.

— Najmłodszy to syn, nieokrzesany, o burzliwym charakterze, panie. Pewno wciągnęły go obozowe rozrywki. Wybacz mu. — Pochylił nisko głowę.

— Nie mam czego wybaczać. Młodość rządzi się własnym prawami. A ty Tomaszu? — Spojrzał na wojewodę. — Gdzie podziałeś Kónyę?

— Pono coś niecierpiącego zwłoki go zatrzymało. Niedługo do nas dołączy.

Karol skinął, rozumiejąc działania ich synów. Wszak sam też był niegdyś temperamentnym młokosem chłonącym życie niczym woń wiatrów. Teraz ino temperament mu pozostał.

— Hrabio! Istvánie! — rozległ się krzyk jednego z szeklerskich popleczników. Nikt nie drgnął, popijając wino, przeczuwając błahą sprawę, atoli była poważniejsza, niż im się początkowo zdawało. Człek spocony stanął przed obliczem dworu, kłaniając się naprędce i zerkając na Lackfich. — Stało się chyba co złego. — Przełknął ślinę, zerkając z przerażeniem to na Tomasza Szécsényi to na Hermána. — Nieszczęście. — Oddychał krewko, acz mówił cicho, jakoby nie chciał wywołać burzy, mogącej na zawsze zmienić rozkład sił i to na najwyższych szczeblach władzy. — Musicie iść ze mną.

~~~~~~

Zaczesał palcami długie włosy, drugą dłonią ocierając zroszone kroplami potu czoło. Dalej nie chciał dopuścić do swej głowy, iż to, co widzi, jest prawdą. Uniósł ciemne oczy na stojących obok pobratymców. János Bátor i Máté Pánki zerkali po sobie beznamiętnie. Nie widział w nich ni skruchy, ni żalu, ni złości. Nic, co pomogłoby mu ocenić, co między nimi zaszło. Zrobił kilka kroków, klękając przy ciele Emeryka. Głowę miał odwróconą w przeciwną stronę, zatem wsunął pod nią dłoń, truchlejąc z nagła. Poczuł wilgoć oblewającą palce i nim ją wyciągnął, zwrócił go w swą stronę, patrząc na martwe lico. Najmłodszy z watahy Lackfi miał jeszcze otwarte oczy i usta lekko rozchylone.

Kónya sapnął nerwowo, widząc krew na swej dłoni, którą prędko wtarł w kaftan.

— Coście zrobili?! To syn hrabiego. — Uniósł się, wzrok zmącony gniewem, bezsilnością i strachem wbijając w winnych tej tragedii. — Syn hrabiego! — krzyknął ponownie, łapiąc Bátora za szyje. — Przez was cała współpraca z Lackfim przepadnie. Co wyście na Boga uczynili?!

— Jego śmierć była wypadkiem — wtrącił nieco bardziej przerażony Máté Pánki. — Chcieliśmy jeno dać mu nauczkę. To miała być kara za zuchwalstwo. Nic więcej. 

— Jakim prawem?! — Kónya puścił Jánosa, aby uderzyć w twarz drugiego z oprawców. — Jeno Bóg może wymierzyć sprawiedliwość! Za kogo wy się macie?! Splamiliście ręce niewinną krwią, a co gorsza szlachecką. Krew tego Szeklera spłynie i po mieczu wojewody. Nie rozumiecie tego?!

— Nie cieszyły nas zażyłe relacje wasze z tymi przybłędami! — ocknął się nagle z letargu János, ukazując swe prawdziwe oblicze nieznane dotąd Kónyi. — To my winniśmy panować nad całym Siedmiogrodem. To nasza spuścizna.

Młody Szécsényi rozszerzył ze zdziwienia oczy. Nawet nie podejrzewał tak wielkich, a co gorsza zajadłych podziałów.

— Żyjesz ułudą — rzekł tonem ostrym niczym brzytwa. — Siedmiogród to my i oni. Węgrzy, Szeklerzy, Hunowie, Sasi. Stanowimy jedność. Razem bronimy naszej ojczyzny, ramię w ramię. Szeklerzy z oddaniem pieczę sprawują nad wschodnią granicą. A wy? Kim wy jesteście, byście mogli równać się z tymi dzielnymi w boju wojownikami? Hmm? — mruknął, by zaraz chwycić Bátora za twarz mocniej, niż ostatnim razem. — Nikim. Kundlami chowającymi się za plecami mego ojca. Za plecami wielkiego wojewody, który teraz na waszej bezmyślności ucierpi.

Odrzucił brutalnie Jánosa, a ten runął na ziemię. Omiótł jadowicie Pánkiego, ostatecznie wzrok utkwiwszy w martwym ciele Emeryka. Nigdy nie czuł tak wielkiej złości, nawet gdy doszły go słuchy o narodzinach przyrodniego brata. Ten gniew nie mógł równać się z żadnym innym doznanym przez niego uczuciem. Podszedł do Lackfiego i uklęknął przy wiotkim ciele. Jeszcze raz dotknął zimnego nadgarstka. Nachylił się nad twarzą w nadziei, iż żywotne ciepło uleci z pozornie sinych ust.

Cisza. Jeno podmuch wiatru musnął ucho Kónyi, który nader szybko poderwał się z kolan. Pokiwał machinalnie głową, zaprzeczając, jakoby miał co wspólnego z obrazem zastanym przez dwór z Tomaszem i Hermánem na czele. Podczas gdy wbijał w hrabiego błagający o przebaczenie wzrok pozostali synowie Lackfiego dobiegali do grona, a z nimi sam król i reszta gapiów.

— Synu, co tu zaszło? Czy ty...? — zaczął Tomasz, lecz Kónya prędko poderwał się z ziemi i podszedł do hrabiego, który wzrok utkwił w leżącym za nim dziecku.

— Nie miałem z tym nic wspólnego. Przyszedł po mnie Miklós Bacskai. Widocznie widział, co tu zaszło i postanowił mnie poinformować. — Spojrzał błagająco na Istvána, który właśnie doszedł do boku ojca. — Bracie, wybacz, że nie zdołałem zapobiec tej tragedii. Ja...

— Zamilcz lepiej — wtrącił surowo Karol, wychodząc przed szereg, po czym Kónya pochylił kornie głowę. Król zawisł nad jego uchem, szepcząc: — Zabierz ich stąd, nim...

Nie zdołał skończyć, gdy poniosły się dźwięki ciosów i urwanych krzyków. András, Pál i Mihály nie wytrzymali. Ruszyli w stronę Pánkiego i Bátora niczym stado wygłodniałych wilków na owce, a Kónya i István za nimi, by powstrzymać ich od bestialstwa, jakiego mogli się dopuścić w imię zemsty.

Podczas gdy oni rozprawiali się z jedynymi mężczyznami wyglądającymi na winnych mordu ich brata, Hermán opadł przed nim na kolana. Ręka drżała mu podczas zamykania oczu ukochanego syna. Dotykał jego ciała, jakoby szukał miejsca, którego ucisk zbudziłby go ze śmiertelnego snu.

Patrząc na tę gehennę, Karol poczuł zimne dreszcze na plecach. Te same towarzyszące mu przy śmierci Władzia i pochówku Karolka i Elżbietki. Wróciły doń wszystkie boleści, ale również pragnienie spokoju, którego potrzebował, a na który hrabia nie mógł liczyć. Czara przelała się, gdy zrozpaczony Hermán wziął Emeryka w ramiona, wykrzykując swój gniew i żal w jego brzuch, a nad nim dalej kotłowali się młodzieńcy.

— Dosyć! — krzyknął wściekle, wchodząc między nich i mocnym pchnięciem, rzucając na ziemię Pánkiego i Bátora. Twarze ich ociekały krwią, a ubrania zwisały w strzępach. Wówczas Kónya i István zdołali uspokoić trójkę braci. — Miejcie, choć krztynę przyzwoitości dla zmarłego! — Zagroził palcem wszystkim obecnym. — A zwłaszcza dla hrabiego! Zasługuje, by w spokoju pożegnać syna. — Wtem Karol skinął w stronę młodego Szécsényi. — Zabierz te ścierwa. W odpowiednim czasie się nimi zajmiemy. Odpowiadacie za nich — zerknął również na Tomasza — tym razem głową.

Pokłonili się nisko i nakazali swym strażnikom zabrać pobratymców. Nie umknęło Karolowi, iż Tomasz i Kónya nie chcieli odejść. Poniekąd rozumiał to działanie. Mordercy należeli do ich oddziałów, lecz oni pewno nie chcieli płacić za cudze przewiny przyjacielskimi stosunkami z Szeklerami, które budowali przez lata.

Poruszył obolałym ramieniem, nadwyrężonym atakiem na siedmiogrodzkich możnych, psiocząc pod nosem. Niemniej prędko odsunął od siebie ból fizyczny, bo nie mógł on równać się z cierpieniem Lackfich. Znał on bowiem to uczucie zbyt dobrze.

Jako król, nie mógł myśleć jednak o Hermánie jeno jak o cierpiącym ojcu, ponadto był hrabią Szeklerów. Skinął w stronę Zoltána, który wpatrywał się zaszokowany w braci i ojca wiszących nad martwym ciałem jednego z nich. Dostrzegając jego gest, podszedł prędko, nieco się otrząsając.

— Zawiadom skrybę. Niech spisze list do mej żony z tego, co żeś tu ujrzał w mym imieniu i niezwłocznie poślijcie gońca do Wyszehradu. — Spojrzał smutno na pogrążoną w cierpieniu rodzinę. — Elżbieta musi wiedzieć, co tu zaszło. Jest naszą sojuszniczką w sprawach Siedmiogrodu.

— Wedle rozkazu, panie. 

Wyszehrad, Królestwo Węgier, luty 1335 r.

| Kilka dni później |

Wieści od małżonka wyprowadziły ją z równowagi, jak i wybite z równowagi mogły zostać wraz z zabójstwem Emeryka relacje wśród możnych. W tym wszystkim cieszyło ją jedynie zaufanie, jakim obdarzał ją Karol. Widział w niej nie jeno polityczną sojuszniczkę, ale również zaufaną partnerkę. Równie jak on wietrzyła nadchodzącą tragedię i musieli coś zaradzić na morderstwo, które wbije pewno klin w samo serce układów.

Zasiadała na szerokim krześle, przypominającym domowy tron, który służył do przyjmowania gości w zaciszu jej dziennych komnat. Łokieć opierała na oparciu okutym krwistoczerwonym atłasem, a dłoń skryta w rękawiczce gładziła linię podbródka. Mrużyła mimowolnie oczy, głęboko nad czymś myśląc. Szczególną uwagę skupiała na rychłej audiencji, o którą poprosiła Leila. Bodajże doniesiono już jej o śmierci brata, zatem nie wiedziała, czego spodziewać się po buńczucznej wojowniczce. Tym bardziej, gdy głowę i ciało Elżbiety nawiedzały co pewien czas niezrozumiałe bóle.

Spojrzała w kierunku okna, w samotności wyczekując przybycia dziewczyny. Nim zdążyła wzrok nacieszyć zimorodkiem siedzącym we wnęce, rozległo się pykanie do drzwi i zaraz potem sługa zapowiedział przybycie córki Hermána i Bettiny. Zezwoliła jej wejść, zostając z nią sam na sam.

Zazwyczaj błękitne oczy strażniczki przypominały poszarzałe niebo, a włosy ciemne i pofalowane niczym wody Dunaju, były wypłowiałe i potargane. Twarz zdawała się zapadnięta, oczy zaś podkrążone i opuchnięte zapewne od łez. Nie przypominała tej nieustraszonej dziewczyny, która uratowała jej życie w Șoimoș.

— Już wiesz. — Przerwała męczącą ciszę. — Jak mogę ci pomóc? Chcesz wrócić do domu? Nie musisz prosić, zezwalam. Zapewne sprawiłabyś matce ulgę. Potrzebuje teraz wsparcia.

Leila pokiwała przecząco głową.

— Matka ma przy sobie Nikolasza. — Na pytające skinienie Elżbiety, dziewczyna kontynuowała: — Nikolasz to mój starszy brat, acz młodszy od Istvána i Adrása. Jest trzeci. Sprawuje pieczę nad domostwem i rodzimymi ziemiami podczas nieobecności ojca. — Spuściła wzrok, bawiąc się palcami. Wyraźnie chciała się ośmielić, zatem Piastówna cierpliwie czekała. — Przyszło mi do głowy, że ty, pani, mi pomożesz... Ty, która... — urwała, patrząc na nią z zakłopotaniem, jakoby dopiero teraz dotarło doń, co chciała rzec.

— Która pochowała trójkę swych dzieci — dokończyła, nie mając jej tego za złe. Sama doskonale wiedziała, iż ludzie pod wpływem śmierci bliskich osób robią rzeczy, na które nigdy by się nie odważyli.

— I siostrę — dodała zadziwiająco Leila, na co królowa nieznacznie się uśmiechnęła.

— Siostry i braci — poprawiła ją. — Moi bracia zmarli, gdy byłam dzieckiem. Z Kunegundą nie byłyśmy sobie tak bliskie, jak ci się zdaje. Jednak z Jadwinią... — Zamyśliła się nad słodką i niewinną twarzą siostry. — Z nią było inaczej.

— Wybacz, nietaktem jest cię o to pytać i przypominać.

Królowa wstała z tronu i podchodząc do strażniczki, dołożyła dłoń do jej policzka. Jak przeczuwała, był rozpalony niczym węgielki. Ten żar przebijał nawet przez rękawiczkę.

— Jest to prawda, Leilo. Choć boli i choćbyśmy nie wiem, jak uparcie próbowali wyprzeć ją z głowy, jest to prawda. Należy ją przyjąć, pogodzić się z nią. Ja nauczyłam się żyć z własnym bólem. Potrafię mówić o zmarłych dzieciach i rodzeństwie. 

— Ja nie potrafię, pani. Nie mam tyle siły co ty. — Wielkie kryształki łez spływały po bladym licu. — Może zdołasz wesprzeć mnie dobrym słowem. Jeśli uznasz to jednakowoż za nazbyt duże spoufalanie...

— A czy to już nie jest nazbyt duże spoufalenie? — zaśmiała się pogodnie. — Nie musisz się o to martwić. Pytaj.

Po chwili ciszy wzięła głęboki wdech.

— Czy kiedyś przestanie boleć?

Elżbieta pokiwała głową, a na jej lico wypłynął smutek pomieszany z chęcią wsparcia.

— Nie, atoli z czasem ból stanie się znośniejszy i wytraci ciężar łamiący duszę.

— Mówisz, pani, bym pojechała do domu. — Leila mimowolnie położyła swą dłoń na dłoni królowej, która gładziła jej lico. Wyglądała jak zagubione dziecię. — Nawet jeśli bym chciała, nie wiem, jak pomóc... doradzić matce.

— Cały szkopuł w tym, iż na to nie ma rady, Leilo. Każdy przeżyć żałobę musi na własnych warunkach. Nie można nikogo przymuszać do rozmowy. Wszak, jeśli ktoś jej pragnie, należy jej to umożliwić. Najważniejsza jest bliskość. To wiem na pewno.

Piastówna sama się zawahała, lecz wkrótce poparła słowa działaniem. Przysunęła dziewczynę do siebie i powoli przytuliła, gładząc jej głowę. Leila krótko trwała w zawieszeniu, sztywna niczym kłoda. Po chwili drgnęła, dłonie wsuwając na plecy królowej. Nie wytrzymała dłużej. Przylgnęła doń mocno, dając upust emocjom i się wypłakując. Napierała jak mała skrzywdzona dziewczynka, marząca, by ukryć się w ramionach matki przed cierpieniem świata. Elżbieta dobrze znała ból straty i nie chciała, by strażniczka poszła w jej ślady. Nie mogła popełnić żadnego głupstwa pod wpływem impulsu i przerastających ją emocji. Żałowałaby tego, zmuszona żyć z poczuciem winy. 


Dziękuję kochani, że doszliście do końca i zarazem Witam! 

Ten rozdział jest nieco krótszy, ale nie widziałam już potrzeby mieszania wątków. Zakończyłam wyprawę na Serbię, ale rozpoczął się nowy temat, czyli morderstwo Emeryka. Wiadomo tylko, iż miało to miejsce podczas wyprawy w akcie "zazdrości". Rzeczywiście ród Lackfi miał wyjątkową pozycję, która tylko rosła podczas rządów Karola, ale to przede wszystkim ze względu na osiągniecia. Synowie Hermána byli wyjątkowo utalentowani i politycznie i wojskowo. Za Ludwika István, jak i András byli dowódcami wojsk węgierskich i byli niezwykle lojalni względem władcy. Reszta synów może nie robiła zawrotnej kariery, ale była również rycerzami koronnymi.

Morderstwo rzuciło się też cieniem na relacje na linii Lackfi-Szécsényi, a jak wiadomo, są to jedne z najsilniejszych rodów. Dlatego pojawiło się w tej kwestii szybkie działanie Karola, żeby poinformować Elżbietę, ponieważ to ona jest w najlepszej komitywie z Tomaszem, ale również z rodziną Lackfi.

Sporo osób było ciekawych, jak atak Dragana wpłynie na rodzinę. Jak widać, największy negatywny skutek przyniósł dla królewiczów. Stefan ma nieco ponad dwa lata, więc to on najgorzej to przeżył i jak wspominałam wiele razy, relacja Elżbiety i Ludwika miała najbardziej zacieśniać się podczas nieobecności Karola, więc to wykorzystałam. Andegawenowie byli bardzo rodzinni, więc Ludwik zajął się bratem, a ta niby mała rzecz sprawiła, że Elżbieta zdecydowała, by zacząć włączać następcę w ważne sprawy. Ten fragment niezwykle dobrze mi się pisało <3

+ wątek z pojednaniem Miklósa i Elżbiety. W końcu musiało to nastąpić, zwłaszcza że Piastówna buduje swoją pozycję, więc potrzeba jej sprzymierzeńców.

Teraz najbardziej zagmatwana kwestia – Katarzyna de Valois 😂 Nie omieszkałam nie wykorzystać jej do wątku ślubu Beatrycze i Jana. Chciałam tu pokazać zapobiegliwość Elżbiety, którą rzeczywiście się kierowała i zdolność przewidywania działań na różnych frontach. Natrafiłam na dosyć nieczytelną notkę o tym, jakoby Katarzyna chciała zeswatać syna z Beatrycze, ale mowa tutaj o Filipie, czyli najmłodszym synu, który miałby w roku 1335 dopiero 6 lat, a Beatrycze 15. Tę sporną wersję wykorzystałam tak, że rozważania dotyczyły najstarszego syna Roberta. Kobitki z Tarentu czy wspomnianego Durazzo, czyli Agnieszki de Périgord, są o tyle ważne w historii Węgier, że będą miały czynny wpływ na akcję w Neapolu i tak naprawdę również Katarzynę de Valois można uznać, za jedną z osób odpowiadających za śmierć Andrzeja.

Długo myślałam nad sceną Leili i Elżbiety, nad tym, jak ma przebiec, ale ostateczna wersja bardzo mi się podoba, ponieważ podsumowuje osobę Piastówny. Przeżyte przez nią tragedie w tym poronienie i śmierć synów wywarły na nią duży wpływ, a że Leila jest osobą bliską jej sercu i nie tylko jej, oraz która uratowała jej życie nie pozostaje bierna. Mam nadzieję, że wyszło to naturalnie.

Mam też cichą nadzieję, że powoli rzuca się w oczy zmiana zachodząca w Karolu 🤗

Do zobaczenia w następnym rozdziale, w którym będzie nietypowa scena Elżbiety i Karola!



¹ Familiares – tak określono osoby, które zabiły Emeryka. Czyli jest to "bliski znajomy, mieszkaniec lub gość w [królewskim] domu, członek rodziny, szerszej rodziny obejmującej służących, powierników i bliskich współpracowników". To słowo ma szeroki zakres, wiadomo, że ze śmiercią byli powiązani János Bátor, Máté Pánki, Miklós Bacskai i Tamás Baksa, którzy należeli do orszaku Tomasza Szécsényi.

² "Árva" – oznacza Sierotę.

³ Beatrycze de Burbon urodziła się najpewniej w 1320 roku, jak podają strony w języku francuskim i węgierskim. Strony polskie i czeskie zawierają datę 1318, ale przy czeskich są znaki zapytania, zatem nie ma pewności. Z tego względu, że Beatrycze pochodziła z Francji, przychylam się do wersji francuskiej.

⁴ Mowa tutaj o Katarzynie de Valois, tytularnej łacińskiej cesarzowej i księżnej Tarentu. Paradoksem i trochę ironią w tej tytulaturze jest fakt, że cesarstwo łacińskie istniało w latach 1204-1261, a tytuł ten używany był do 1383 roku. Dodam, iż jej najstarszym synem był Filip ur. 1319 r. Synowie Katarzyny i ona sama byli powiązani ze śmiercią Andrzeja Andegaweńskiego.

⁵ Katarzyna de Valois i Blanka de Valois były przyrodnimi siostrami, ale między nimi było 13 lat różnicy. Katarzynę urodziła Katarzyna I de Courtenay w 1303 roku, a Blankę Matylda de Châtillon w 1316. Miały jednego ojca Karola de Valois.

⁶ István Lackfi miał się zasłużyć w wyprawie. Nie wiadomo dokładnie, jak i w jakim odniesieniu, lecz najpewniej to on również prowadził oddziały Szeklerów, więc może mieć to związek. Podejrzewa się, że również jego zasługi i obietnice nadań dla rodu, były zapalnikiem do morderstwa Emeryka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro