Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

49 rozdział ♔ | Ostatnia próba Luksemburczyka |

Do gry wkraczają panowie 😏


| Ostatni najazd | Zjazd monarchów | Nowa Piastówna |

https://youtu.be/pvUE0qGvqB4


Poznań, Królestwo Polskie, początek października 1331 r.

Szczęk czeskich balist niósł się od trzech dni po okolicach wielkopolskiej stolicy. Głazy ciskały w mury miasta, włócznie dziurawiły bramy, lecz pomimo zdecydowanego szturmu, obrona nie padała. Opór załogi poznańskiej, z każdym tchnieniem Luksemburczyka, przynosił znaczne straty w jego ludziach. Koszty wyprawy rosły, a śladu po Krzyżakach nie było. Zdawał sobie sprawę Jan, iż działanie księcia śląskiego, a wnuka Łokietka, Bolka, miało na celu utrudnienie mu połączenia się z wojskami białych płaszczy. Niechętnie przyznać musiał, że młokos dopiął swego. Wzburzona krew nie pozwalał mu jednak ustąpić. Z chorobliwym błyskiem w oku patrzył w kierunku rycerzy, którzy na jego rozkaz niestrudzenie atakowali Wielkopolan, padając przy tym, jak muchy.

Zwierał pięści, szczękę zagryzał, a pięty nieustannie wbijał w polską ziemię, jakby odcisnąć chciał na niej piętno. Jednak nim dłużej patrzył na pogrom swych ludzi, frustracja i gniew w nim narastały. Dopnę swego! Odbiorę co moje. Nie cofnę się przed bandą wieśniaków!  

Uderzał palcami w podłokietnik, ostatecznie wstając z miejsca. Kroczył przed namiotem w tę i z powrotem, gotów dołączyć do walki. Może i by to uczynił, gdyby nie Čeněk, który pędził doń z zafrasowaną miną.

— Panie, wieści z Płowców! — Pochylił się prędko, przechodząc do konkretów. — Krzyżacy starli się tam z polskim królem. Komtur chełmiński, Otto von Lautenberg, pod osłoną nocy pośpieszył do Torunia, nie pochowawszy nawet poległych. Komtur Henryk Reuss von Plauen zaś i czterdziestu innych jeńców pojmano do Krakowa. Polskiemu królowi udało się przerwać wasze plany, majestacie. Krzyżacy ustąpili.

— Tchórze! — warknął, waląc pięścią w stół i przewracając go z hukiem. — Nie dotrzymali słowa! My się nie poddamy!

Čeněk spojrzał na niego poważnie, kręcąc głową.

— Panie, odradzam — rzekł odważnie, wiedząc, czym to może się dla niego skończyć. — Bez nich mamy mniejsze szanse. Poprowadziłeś siedem setek ludzi, jeno dwie przetrwały. Wielkopolanie nie zamiarują ustąpić. Ponoć posłowie króla zmierzają do ciebie z rozkazem zawarcia rozejmu.

— Przybędą na marne — prychnął pod nosem. — Ja nigdy się nie poddaję. Zdobędziemy Poznań, a później Kraków.

Luksemburczyk spojrzał w stronę miasta. Nie miał zamiaru ustąpić, będąc tak blisko celu. Pragnienie polskiej korony i dominacji zaślepiła go na tyle, by przysłonić mu ciała czeskich rycerzy, którymi zasłane było pobojowisko. Nie wycofałby się, gdyby nie kolejne wieści godzące bezpośrednio w Królestwo Czech.

— Niedola, majestacie! Tragedia! Pogrom! — Leoš pędził konia w ich stronę, ledwie go zatrzymując.

— Mówże! Posłowie Władysława dotarli? — spytał Jan, myśląc, iż goniec jak zwykle wyolbrzymia kłopot.

— Oby dotarli jak najszybciej, boć trzeba nam wracać do Czech! — Mówił pośpiesznie, sięgając po kubeł z nieznaną mu cieczą. Przechylił go, a kontynuując, niemalże pluł: — Węgierska armia najechała na Morawy. Pustoszy wszystko na swej drodze!

— Odwet? — Zdziwił się, na co Leoš przytaknął. — Pewno królowe maczały w tym palce — szepnął do siebie, znając dobrze polską królową i słysząc o córce, coraz wyżej podnoszącej głowę na wyszehradzkim dworze. Machnął jednak ręką na ostrzeżenie gońca. — Pff... Carobert za własną głupotą zdziesiątkował trzydziestotysięczną armię pod Posadą. Wiele szkód nie wyrządzi, a ja zbyt dużo stracić mogę odwrotem. Teraz albo nigdy.

— Trafne słowa, panie. Teraz albo nigdy. — Leoš nie ustępował. Wymownie podkreślił ostatnie słowa, skupiając na sobie uwagę Luksemburczyka. — Carobert odbudował armię¹ prędzej, niż przypuszczaliśmy. Piętnaście tysięcy zbrojnych niszczy Morawy, a drugie tyle czeka na granicy na czele z królem.

— Ile? — Jan zachłysnął się śliną, klepiąc pierś.

— Blisko trzydzieści tysięcy, majestacie, a może więcej. Król wydał jeden rozkaz... grabić i niszczyć wszystko, co napotkają na swej drodze. Mieszkańcy cierpią katusze i błagają o pomoc.

Jan pragnął polskiej korony, jak niczego innego na świecie, ale nie mógł jej zyskać za tak wysoką cenę. Nienawiść do Wielkopolan, polskiego króla, a nawet i do Krzyżaków, rozrywająca jego umysł i dodająca sił do walki, teraz skłaniała się i ku węgierskiemu monarsze.

— Dobrze — rzekł niechętnie, przygryzając zęby. — Zbyt dużo szkód wyrobi ta wyprawa. Poczekamy na wysłanników Władysława, a wy dobierzcie ludzi i ruszajcie na Morawy. Macie uspokoić Caroberta.

Morawy

On nie pałał się jednak uciekaniem się do tak bezecnych chwytów. W walce i strategii kierował się honorem. Nie wyrażał zgody na krzywdzenie niewinnych ludzi, acz w tym przypadku, jeno bezwzględne postępowanie mogło zawrócić Jana spod Poznania. Na pagórku, tuż u podnóża kniei, obserwował czarną chmurę dymu unoszącą się nad wsiami. Zabronił jednak niszczyć domy, czy zabijać wieśniaków, ale z dymem szły magazyny, stodoły, hodowle i spiżarnie. W końcu pokrzywdzony i głodny lud był jednym z najgorszych zmor władcy.

Kolejny to raz wybawiał z opresji teścia, tym razem z pomocą Bolka, który wzniecił bunt, angażując w niego czeskich żołnierzy². Teraz i on musiał dopiąć swego i skierować uwagę Luksemburczyka na Morawy. Po udanym rozejmie zawartym przez Jana z Ludwikiem Bawarskim, rozpadzie koalicji, opanowaniu dużych terenów przezeń w Italii, aż w końcu jawnym zaatakowaniu węgierskiego sojusznika, grabież przyszła Karolowi z łatwością i z niemałą satysfakcją patrzył, jak napadany lud, jawnie zawodzi nad rządami Jana.

Poklepał szyję Siwca, którego sprezentowała mu małżonka i uśmiechając się pod nosem, popędził ogiera w stronę obozu. István Lackfi przejął zwierza, a wtem Tomasz Szécsényi stanął u boku Andegawena.

— Wieści o Amadeju? — spytał Karol, na odchodne pogłaskawszy pysk konia. Skinął w stronę wojewody, zmierzając z nim do namiotu.

— Twój teść dotrzymał słowa. Za pięć dni kuratela dotrze do Zwolenia.

— Wiesz, co robić. — Karol, stając przed wejściem do namiotu, mocniej naciągnął futro na ramiona. Ostatni tydzień października okazał się chłodniejszy niż zazwyczaj. Spojrzał na barona, na którym chłodny wiatr widocznie nie robił wrażenia. — Moja żona ci ufa — napomknął, wbijając w niego błękitne, mrożące krew w żyłach spojrzenie. — Już raz udowodniłeś względem niej swą lojalność.

Na twarz Tomasza wypłynęło zdziwienie.

— Co masz na myśli, panie? — Zbliżył brwi, próbując pewno przejrzeć Andegawena. — Jestem wierny wam obojgu. Dbając o dobro królowej, dbam i o twe dobro. Chroniąc ciebie, chronię i ją. Jeśli w czymś ci uchybiłem, jeśli pomoc królowej odebrałeś za odwrócenie się od ciebie, to wiedz, że to nieprawda.

— Pojmuję i jestem za to wdzięczny — wtrącił mu w słowo, lekko się rozchmurzając. — Niemniej jednak to od ciebie wolałbym usłyszeć, iż Dušan targnął się na życie mej żony.

— Nic się przed tobą nie ukryje, panie — pochylił kornie głowę — ale królowa nie chciała dokładać ci trosk. Uszanowałem jej decyzję. Dušan został ukarany tak, jak karani zostają zdrajcy. — Wyprostował dumnie plecy, dłoń dokładając do serca. — Synowie Palastiego i Dominik Dombaj zawiśli za krzywdę, którą wam wyrządzili. Jeśli zechcesz, sam zacisnę pętlę na szyi Amadeja.

— Zrób to. — Chwycił jego ramię. — I proszę, trzymaj królową z dala od Aby.

— Wedle rozkazu. — Pochylił się Tomasz na pożegnanie i odszedł.

Pod wieczór do obozowiska dotarła grupa zbrojnych z zaufanymi doradcami czeskiego króla. Leoš i Čeněk przewodzili spotkaniu, przedstawiając postulaty i próbując odwieźć Caroberta od najazdu podkreślając, iż Luksemburczyk nie dąży do zatargu pomiędzy Królestwem Czech i Węgier.

Zatargu ze mną nie chce, ale dalej mu się polska korona marzy — zadrwił Andegawen, po czym przemówił niewzruszonym tonem:

— Przekażcie swemu królowi, że jeśli pragnie zgody, sam pofatyguje się na spotkanie, inaczej nie wycofam wojsk z Moraw. Odejdźcie.

Granica węgiersko-czeska³, 11 listopada 1331 r.

Spotkanie królów przybrało inny charakter niż przed czteroma laty. Atmosfera, przez napięte stosunki, zdawała się gęsta niczym dym wdzierający się w nozdrza Morawian mieszkających przy granicy z Węgrami. Swąd spalenizny czuć było w obozie, w którym miało dojść do pojednawczego spotkania. Czuł go i Luksemburczyk, gdy zmierzał na wierzchowcu do największego namiotu usłanego złotymi liliami.

Wchodząc pewnie do wnętrza, stanął twarzą w twarz z Andegawenem. Błękitne spojrzenie, niezmiennie podszyte dumą, teraz emanowało i pogardą dla rozmówcy.

— Imponujący był to pokaz siły, królu — rzekł z drwiną, na co Karol uniósł kącik ust.

— Obejdzie się bez twego czczego gadania, królu — odciął równie dobitnie, wskazując mu miejsce na jednym z dwóch wysokich krzeseł umiejscowionych w niewielkiej odległości od siebie. Na umiejscowionym pośrodku stole stały dwa pozłacane kielichy napełnione najlepszym węgierskim winem syrmeńskim z okręgu Szerémség⁴. — Rad jestem, żeś odstąpił od Poznania — zagadnął pierwszy, patrząc nań znad kielicha.

— Nie z własnej woli, żem to uczynił, ale nie mogę głuchy pozostać na pomstowanie mych poddanych. — Skosztował wina, unosząc brew na słodycz i wyjątkowy aromat. Nie dał jednak poznać po sobie, iż trunek przypadł mu do gustu. — Królu, dążysz do wojny?

— Jeśli będzie ona konieczna, pierwszy sięgnę po miecz. — Odstawił kielich, łącząc dłonie nad pasem. — Rękę, która sięga po cudzą władzę nadaną z woli Boga, należy odciąć.

— Mocne to słowa wypowiedziane przez króla, który niemal padł ofiarą takiegoż myślenia. Czyż to właśnie Zach nie próbował odciąć ręki, dzierżącej berło do niej nienależące?

Uniósł brew, widząc, iż twarz Andegawena nawet nie drgnęła. Cisnęły mu na usta słowa o tym, iż i on po Przemyślidach winien ubiegać się o tron Węgier, jednakowoż szanował dokonania króla siedzącego naprzeciwko na tyle, by nie prowokować go do walki.

Carobert wtem przekręcił lekko głowę, świdrując go beznamiętnym spojrzeniem. Bił od niego chłód, ale czuł Jan i dziwny niepokój, jakoby patrzył w swe własne, nieprzewidywalne lico.

— I wszyscy z tych absurdalnych pobudek zginęli i ginąć będą. — Nie dał się sprowokować. — Już drugi raz udaremniłem twój atak na prawe rządy. Zawsze będę stał po stronie teścia, jeśli to konieczne, rozpętując i wojnę.

— Żadna królowa niewarta jest takiegoż poświęcenia. Przecie to z powodu małżonki nadstawiasz karku, ryzykując wojnę z silnym przeciwnikiem. — Zakpił otwarcie, obracając kielich w dłoni. Miał świadomość, że powiedział to do króla, który po katastrofalnej klęsce w rok odbudował równie liczną i dobrze wyszkoloną armię.

— Królowa Węgier warta jest każdego poświęcenia — rzekł to tak mocnym i szczerym do bólu głosem, iż Jan wiedział, że naprawdę tak myśli.

— Zatem każda węgierska królowa warta by była tak wielkiego poświęcenia? — spytał nagle, lekko wychylając się w jego stronę i wymownie wzrok wbijając w Karola, który dobrze wiedział, co ma na myśli.

— Nie, tylko Elżbieta — odrzekł prowokująco i zaraz uśmiechnął się, boć wybuchowy charakter Jana dał o sobie znać.

Omotała go — skwitował w myśli Luksemburczyk, zagryzając zęby. Ścisnął pięść, waląc nią o podparcie. Nie skomentował zniewagi względem własnej siostry, która zmarła podczas porodu Andegaweńskiego pomiotu. Ileż dobra mogło przynieść to pacholę, a za to na lata podzieliło monarchów, wbijając między nich klin. Przełknął gorzkie słowa i rzekł:

— Przyjechaliśmy się tu pojednać królu...

— Nie zależy ci na pojednaniu — orzekł błyskotliwie Karol, unosząc brew. — Jeno na Czechach i Polsce — podkreślił dobitnie rodzinny kraj swej małżonki, próbując utrzymać nerwy na wodzy. — A tego pogodzić nie idzie. Za każdym razem, gdy sięgniesz, królu, po nie swoją koronę, po polską koronę, ja zacznę odbierać ci to, na czym równie mocno ci zależy. Morawy. Cal po calu. Wioska po wiosce. Każdy winien znać swe granice.

Jan za wszelką cenę chciał dyktować warunki, zatem uchylając złowieszczo głowę, rzekł:

— Zaniechaj zatem układów z Habsburgami. Zdolny byłeś do ataku na Czechy, ale cię ubiegłem, najeżdżając wpierw Śląsk i Wielkopolskę.

— Wygodne to dla ciebie.

— Dla ciebie nie, królu, boć pokrzyżowałem ci plany.

Karol zadrwił z tych słów, wyciągając nogi daleko przed siebie.

— Najwidoczniej istniejemy jeno po to, by niweczyć sobie plany — zadworował.

— Albo po to, by nie wchodzić sobie w drogę.

— To jest akurat niemożliwe.

— Pazerny jesteś, Caroberto — zawył Luksemburczyk, unosząc kielich. Dopiero wtedy ujrzał załamanie opanowania u węgierskiego króla. Wzdrygnął się na jego podwyższony ton, zaraz wciągając powietrze niczym rozwścieczony byk. — Ubiegasz się o rodzinny Neapol, mając w zanadrzu plan i na pozyskanie krakowskiego tronu. Uważaj, bo od przybytku koron kark ci się złamie.

— Miło, że się o mnie troskasz, choć niepotrzebnie. Wystarczająco długo nosiłem na barkach pogrążony w wojenne pożodze kraj — rzekł pewny swego. — Sięgam po to, co mi należne dzięki żonie. Ty najlepiej winieneś to pojmować. — Uniósł wymownie brew, widząc, że duma Luksemburczyka nie pozostawi tego bez komentarza. — Gdyby nie córka Wacława, nie siedziałbyś teraz tutaj. — Spojrzał na górne łączenie namiotu, ignorując celowo rozwścieczone spojrzenie. — A tobie nawet przybyć się nie chciało na jej pochówek.

Jan poderwał się na te słowa, podchodząc do węgierskiego króla nader blisko tak, iż Karol, odchylając głowę, widział jego twarz.

— Miarkuj się, panie. Nie chcesz chyba, bym zapomniał, żeś mi równy.

Luksemburczyk wyciągnął palec, lecz Karol wstał równie gwałtownie. Wzbudził w nim respekt, boć w ciągu czterech lat przybrał na ciele od choroby, o której Jan nie mógł wiedzieć, acz skutki jej było widać na pierwszy rzut oka.

— Nie zapomnisz, Janie, bo wówczas sam zacisnąłbyś na swej szyi stryczek.

Wbijali w siebie zawistne spojrzenia. Nie zdawało się, ażeby spotkanie przyniosło pozytywne skutki.

— Nie dojdziemy do zgody, ale możemy zawrzeć porozumienie — przemówił Karol, splatając palce na plecach. — Postarajmy się nie wchodzić sobie w drogę⁵.

— Co proponujesz, królu?

Jan powielił ruch i wyprostował plecy, dumnie wypinając pierś. Zrobił to i Karol.

— Odstąpię od Moraw i ograniczę układy z Ottonem. Ty zaś zaniechasz roszczeniom do polskiej korony.

— A pokrycie wyrządzonych szkód? — dodał zaczepnie.

— Tyś szkód nie wyrządził w Poznaniu?

Przez chwilę Jan był poważny, nagle zaśmiewając się pod nosem. Machnął ręką, zgadzając się na taki układ, który był jeno słowny, zatem nie musiał długo obowiązywać. Wprawdzie nie darzyli się zbytnią sympatią, ale musieli przyznać, iż godnymi byli rywalami.  

Okolice Zwolenia, Królestwo Węgier

Koleba mozolnie ciągnęła za małą eskortą po niebezpiecznym trakcie. Wiódł przez wąską pradolinę rzeki Zolná, która miała doprowadzić ich do dorzecza, a wkrótce potem wprost pod mury zwoleńskiego zamku. Aura ciemnego lasu wzbudzała jednak w podróżnych niepokój. W oddali dało się dosłyszeć wycie wilków, a strach podrzucał przed oczy wyimaginowane postacie czające się pomiędzy drzewami.

Niewiasta jadąca na czarnym wierzchowcu, tuż przed kolebą, rozglądała się co jakiś czas po ścianie zarośli oddzielającej trakt od głębi. Wraz z zachodem tonęła w ciemnościach, gdzieniegdzie przebijając krwistym blaskiem słońca.

— Kiedy dotrzemy do miasta? — spytała jednego z zaufanych strażników brata jadącego na czele.

— Zdążymy przed mrokiem, księżniczko, nie obawiaj się.

— Nie obawiam — odburknęła, unosząc ramiona.

Nie lubiła, gdy ktoś uważał ją za strachliwą. Nie była taka, ale czuła przez skórę, że nie tylko ją przerażał mijany krajobraz. Niektórzy mężczyźni również niepewnie zerkali na krzewy. Pewno i im włosy stawały na rękach. Potarła odruchowo ramię, odrzucając pukiel jasnych loków na plecy i futro poprawiając pod szyją.

Wtem serce jej stanęło w piersi na hurkot, który zaczął zbliżać się do nich od tyłu. Odwróciła się raptownie, a zza zakrętu wyjechała grupa konnych, która ledwie zdążyła wyhamować. Otaczali ich, kolejno zatrzymując konie. Jeden nieoczekiwanie głośno zarżał tuż przy wierzchowcu księżniczki, która pisnęła, próbując udaremnić mu poderwanie kopyt do góry. Jeno się przeżegnała w myśli. Padła jak długa, boć śliska suknia, zsunęła się z siodła, a wraz z nią i ona.

— Panienko! — Właściciel nieporadnego zwierza, zeskoczył zaraz, podając jej rękę. — Nic panience nie jest? — rzekł po węgiersku.

Chwilę zajęło jej otrząśnięcie się z upadku. Chwyciła głowę, a czując, iż jest cała, uniosła wzrok na przerażonego mężczyznę. Zamiar miała huknąć na niego, acz troska bijąca z szarych oczu zmiękczyła jej serce. Ponadto był od niej starszy. Lico jego, choć pełne życia, niepozbawione było delikatnych zmarszczek. Wywróciła oczami, otrzepując płaszcz z liści i ziemi. Zaraz podszedł do nich drugi człek, jeszcze starszy, dla odmiany o oczach intensywnie zielonych.

— Wybaczcie, ale nie rozumiem — odrzekła zgodnie z prawdą, choć przeczuwała, co Węgier miał na myśli. Nie potrafiła mu jednak odpowiedzieć, boć tego języka uczyła się dopiero od kilku dni. Powiodła wzorkiem do swego strażnika, który zaraz przy niej stanął.

— Na szczęście ja cię rozumiem — wtrącił się do rozmowy mężczyzna o zielonych oczach i blond włosach. — Jestem Jan — pochylił się delikatnie — oddany sługa króla Władysława.

— O Niebiosa! — wykrzyknęła impulsywnie, łącząc dłonie. — Polacy! — Ciekawa spojrzała zaraz na drugi orszak z andegaweńskimi liliami na proporcach. — Cóż tu robisz, panie, wraz z... — Wymownie na niego spojrzała.

— Wieziemy ważną... — zastanowił się, nie pozwalając sobie na powiedzenie prawdy — przesyłkę do Wyszehradu. To zaś Tomasz Szécsényi. — Wskazał na Węgra, który nie odrywał spojrzenia od młódki. — Wojewoda Siedmiogrodu, ważny baron.

Wtem dziewczyna zerknęła na niego, nieco speszona dociekliwym spojrzeniem. Nie umknęło jej uwadze, iż w moment jeden z jego sług począł na ucho tłumaczyć mu rozmowę.

— Również zmierzamy w tamte rejony. Zatem udanej podróży. — Uśmiechnęła się do obydwóch panów i lekko dygając, powróciła do swego wierzchowca.

Strażnik, podążając za nią, nachylił się nad jej uchem i szepnął, kątem oka obserwując obcych jeźdźców:

— Księżniczko, może winniśmy ruszyć z nimi? — Spojrzał na nią poważnie. — Węgrzy mają kobierce królewskiej rodziny, a ten drugi jest dworzaninem twego wuja.

— Skąd pewność? — Zerknęła pokątnie na dziwny powóz i na Polaków, rozpoznając herby z Małopolski i Kujaw. — Czyli mamy pewność. — Odchyliła głowę. — W Polsce przecie wrze przez to czeskie ścierwo, zatem nic dziwnego.

— Panienko! Nie tak cię matka wychowywała — wysyczał przez zęby strażnik, karcąc niesforne dziewczę.

— Tak, tak. — Machnęła na niego ręką, odwracając się w stronę mężczyzn, którzy usadzali się już na koniach i szykowali do drogi. Odwzajemniając uśmiech wojewody, skierowała się do Polaka: — Panie, zechcecie nas poprowadzić do Wyszehradu? Nieznane są nam te knieje, a trakty pewno niebezpieczne.

— Nie wypada, by dama jechała w towarzystwie zbrodniarza — skomentował prośbę Tomasz Szécsényi po węgiersku.

— Nie wie, że wieziemy Amadeja — odrzekł Jan i uśmiechnął się do wojewody, udając, że mówi coś pozytywnego. — A co to panienkę sprowadza na Węgry?

— To, co wszystkich Polaków — zaśmiała się szczerze. — Szansa na lepsze życie. A przy kim będę bezpieczniejsza podczas podróży, jak nie przy samym panu wojewodzie? — zwróciła się do Tomasza tym razem po łacinie, posyłając mu urokliwy uśmiech, który odwzajemnił. Strażnik jej zaś przerzucił oczami, parskając pod nosem na jej zagrywkę.

— Zatem ruszajmy! — krzyknął Szécsényi, na co poniosły się węgierskie okrzyki. 

Wyszehrad

| Kilka dni później |

Nie była w stanie wyjść z podziwu i zamknąć ust, gdy przekraczała wpierw bramy miejskie Wyszehradu, później zaś obwarowania palatium. Zatrzymując się przed szerokimi schodami prowadzącymi do masywnych wrót, pogrążona w zachwytach nad architekturą i pięknymi krajobrazami, machinalnie chwyciła wystawioną w jej stronę dłoń Tomasza. Z jego pomocą zeszła z konia i nie puszczając go nawet na pacierz, podeszła pod pierwszy stopień. Dopieroż, gdy się ocknęła i spojrzała w dziwnie lśniące oczy wojewody, puściła rękę, poprawiając nerwowo włosy. Po upływie paru chwil wskazał jej drogę, nie odstępując jej na krok.

Po wejściu na dziedziniec wdrapali się na piętro. Prędko ujrzeli w drugim skrzydle dwie osóbki, za którymi kroczyła niczym cień kobieta w długim, białym płaszczu, spod którego z każdym krokiem wyłaniała się ciemna, połyskująca suknia. Młódka stanęła jak wryta, przejęta widokiem królowej. Tak wiele o niej słyszała, acz nigdy nie było dane im się spotkać.

Elżbieta stanęła przed nimi, wcześniej zezwalając synom pójść przodem do ogrodów. Nie spojrzała jednak na towarzyszące Tomaszowi dziewczę, wyczekując odeń wieści.

— Twój ojciec, najjaśniejsza pani, dotrzymał słowa — zaczął . — Król zaś spotkać się miał z Luksemburczykiem, nie mam jednak jeszcze wieści o przebiegu rozmów.

— Zatem niech się spełni nasza wola — rzekła chłodno, mając na myśli karę śmierci dla Amadeja. Następnie skupiła uwagę na młódce, która spuściła wzrok onieśmielona. — A kogo to z sobą przywiozłeś?

Zrobiła krok w stronę blondynki, która nie rozumiała w pełni węgierskiej mowy. Długie, rozwiane loki opadały jej na skronie, czoło zaś miała okryte cienką przepaską. Elżbieta uniosła delikatnie szczupły podbródek i zerkając na Tomasza, ożywiła się, gdyż dziewka miała do niego bardzo podobne oczy. Wprawdzie mogła uchodzić za jego siostrę lub córkę, acz wiedziała, że doczekał się on samych synów z pierwszego małżeństwa, a siostry nie posiadał.

— Jestem, Anna, córka Eufrozyny i Władysława, księcia oświęcimskiego — przedstawiła się po polsku, boć nie ufała towarzyszom podróży na tyle, by wyjawić im tożsamość. Skłoniła się najniżej, jak potrafiła, tak, by nie wylądować z przejęcia na posadzce.

— A zatem siostra Jana, który opowiedział się po stronie Luksemburczyka, na moim dworze. — Zabrzmiała niezwykle szorstko, czym wytrąciła Tomasza z zauroczenia dziewczyną. 

— Pani, nim wysnujesz mylne wnioski, proszę, wysłuchaj mnie... — Anna uniosła błagalne spojrzenie, nadal pozostając w zniżeniu.

— Nie teraz — przerwała jej Elżbieta, zerkając na wojewodę. — Tomaszu, dobrze się czujesz? Zdajesz się...

— To, pani, jeno zadowolenie z przywiezienia więźnia — wciął jej zdecydowanie w słowo, uciekając wzrokiem od młodszej Piastówny, co nie umknęło uwadze Elżbiety. 

— Yhm. — Zerknęła na nieświadomą niczego Annę. Chyba nie tylko jego. Uśmiechnęła się powściągliwie, dodając po łacinie, aby i krewniaczka zrozumiała: — Zatem odprowadzisz naszego gościa do ochmistrzyni, niech wskaże jej komnatę. Ty zaś — skierowała się do księżniczki — dołącz jutro do mnie na śniadaniu. Porozmawiamy. Chyba że wcześniej wstaniesz na jutrznię.

— Jak sobie życzysz, pani. — Anna pokłoniła się należycie, nieco pewniej obdarzając królową uśmiechem. — To będzie dla mnie zaszczyt.

Tomasz próbował uciec wzrokiem od spostrzegawczej królowej, boć rumieńce rozlały mu się niekontrolowanie po twarzy, co w istocie wydało się Elżbiecie urocze. Do tej pory znała go, jako oddanego urzędnika i doradcę, teraz zaś zdawał się przejawiać bardziej ludzkie cechy. Nie uchodził za człeka wylewnego. Na dworze swych uczuć jawnie nie okazywał nawet synom. Uśmiechnęła się, kręcąc głową, po czym ruszyła za synami do ogrodów. Nie wiedząc co z sobą zrobić, Tomasz poderwał się do szybkiego marszu, przez co Anna musiała unieść poły sukni, by dotrzymać mu kroku.

~~~~~~

Śpiew sióstr zakonnych za każdym razem odprężał Elżbietę i wprawiał z rana w dobry nastrój, modlitwa zaś przynosiła ukojenie. Spoczywała w drugiej ławce, palcami u lewej dłoni przekładając zawinięty na nadgarstku różaniec. Nie często wstawała tak wcześnie, dlatego towarzyszyło jej jeno kilka sióstr i Adela. Nie spodziewała się ujrzeć nikogo więcej, acz nagle blondynka przeżegnała się, wchodząc do kaplicy i za pozwoleniem zajęła miejsce obok niej.

— Ranny z ciebie ptaszek — rzekła, nie patrząc na Annę, a na francuski relikwiarz. — Przekonana byłam, że dołączysz do mnie dopiero na śniadaniu.

— U nas to pewno rodzinne, pani.

Elżbieta uśmiechnęła się na te słowa z aprobatą. Po wyjeździe Kujawianki przyzwyczajona była jedynie do obecności Mieszka. Teraz zaś kolejna krewna zagościła na jej dworze, choć niezamierzenie.

— Nie będę ukrywać przed tobą prawdy. Moja matka planowała oddać mnie do klasztoru jak mą starszą siostrę. Od czterech wiosen jest dominikanką w Raciborzu, zatem uczestnictwo w jutrzni nie jest mi obce.

— Dlaczego zatem zwlekała z odesłaniem ciebie?

— Nie chciała rozstawać się ze mną. Sama mnie nauczała, lecz z biegiem lat malało we mnie pragnienie zamknięcia w klasztorze. Gdy matka zmarła, pozostawiając mnie pod opieką brata, miałam siedemnaście wiosen. Obawiałam się, że Jan odeśle mnie do klasztoru, ale tego nie uczynił.

— Spadła na ciebie łaska. Nie posłano cię tam, gdzie nie chciałaś. — W jej głosie dało się usłyszeć dziwną melancholię. — Jesteś jednak bardzo dojrzała i trudno będzie znaleźć ci męża, jeśliś po to tu przyjechała. Chyba że — odwróciła się w stronę blondynki — dostałaś inne zadanie.

Biła od niej podejrzliwość. Po zamachu trudno było jej zaufać obcym ludziom, tym bardziej nie zamiarowała spokojnie obejść się z siostrą księcia, który jawnie działał na niekorzyść jej ojca i przysiągł lojalność Luksemburczykowi. Królowa Jadwiga niegdyś opowiadał o Eufrozynie, ale niewiele mówiła o Annie, która wydawała się bystra i pewna swego niczym matka.

— Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale daleko jest mi do poglądów brata i daleko mi do tej czeskiej szumowiny. — Wymsknęło się księżniczce, na co Elżbieta ledwie powstrzymała niestosowny w tej chwili uśmiech. — Byłam blisko z ojcem, opowiadał mi o królu Władysławie, któremu był oddany. Słyszałam też o buncie i obronie Wawelu. Twoja matka jest bardzo odważną kobietą.

— To prawda — odpowiedziała spokojnie, acz widać było, że jest to temat, który pozostawił po sobie blizny.

— Nie było cię wtedy w Krakowie? — spytała, patrząc w jej twarz. Elżbieta to wyczuła, boć zaraz się odwróciła, dostrzegając w oczach Anny prostoduszną ciekawość.

— Odesłano mnie do Klarysek w Sączu. — Nieco ociepliła wejrzenie. — Zatem jak możesz przypuszczać, dobrze znam życie w celi. Nie jest to miejsce dla każdej niewiasty.

— Zatem niemiłe było ci to miejsce? — Była wielce ciekawa jej oceny, boć starsza siostra z trudem przywykła do trudnych warunków w klasztorze.

— Byłam dzieckiem. Książęcą córką, dlatego traktowano mnie nieco inaczej. — Zaraz przed oczami stanął jej krajobraz sądeckich łąk i klasztornych ogrodów, po których biegała w towarzystwie Adeli. Jakże wiele czasu minęło od tego czasu. Brunetka, siedząc po jej drugiej stronie, popatrzyła na nią, odwzajemniając uśmiech. Wystawiła rękę, którą ujęła. — Obie z Adelą nie miałyśmy wpływu na nasz los. Z różnych przyczyn trafiłyśmy do jednego klasztoru, który stał się dla nas domem, a siostry rodziną. Było to dla nas najbezpieczniejsze miejsce w świecie. Jednakże — nachyliła się nieco nad młodszą Piastówną — nie mogłabym przywdziać habitu.

— Dlaczego, pani? — Zdziwiła się Anna. — Czyż każda niewiasta nie jest skazana na ten los? Wiele królowych i księżnych, po śmierci mężów, wstąpiło do zakonów.

— Nie podzielę ich losu. — Elżbieta zachichotała, poczuwszy nić sympatii do krewniaczki. Poklepała dłoń Adeli i ją puściła. — Jeśli raz posmakujesz wygód węgierskiego dworu, nie zechcesz zamieszkać nigdzie indziej.

Anna westchnęła głośno. Wystarczył dzień na barwnym i pełnym przepychu zamku, by to pojąć. Ludzie tu byli zupełnie inni od tych na Śląsku. Uśmiechnięci, pełni życia, ubrani w kolorowe stroje na wzór francuski, czego nadaremnie było szukać w księstwie. Dwór zdawał się nigdy nie zasypiać. Z każdego skrzydła dochodziły radosne rozmowy i dźwięki nieznanych jej instrumentów. I te zapachy, od których nadmiaru zdążyło jej się już zakręcić w głowie.

— Pani, mogę spytać, kim jest pan Tomasz Szécsényi? — spytała nieśmiało, spuszczając subtelnie wzrok.

Elżbieta odchrząknęła, uciekając do Adeli rozświetlonymi od rozbawienia tęczówkami.

— To jeden z oddanych baronów mego męża. Wojewoda Siedmiogrodu i od pewnego czasu mój nieoficjalny doradca. — Przygryzła wargę, po czym nie mogąc się powstrzymać, dodała: — Całkiem niedawno został wdowcem, jeśli cię to interesuje.

Anna podskoczyła na miejscu.

— Skądże! — Uciszyła się zaraz, zważywszy na miejsce, w którym się znajdowały. — Jeno ciekawi mnie, kto pomógł mi tutaj dotrzeć. Tyle, pani. Ponadto jest ode mnie znacznie starszy. — Przyłożyła dłoń do zarumienionych policzków, teatralnie składając dłonie do modlitwy.

Elżbieta znowuż rozpromieniała na to zachowanie, na co zachichotała i Adela. Od czasu do czasu podpatrywała krewniaczkę, z każdą chwilą nie dostrzegając w niej zagrożenia. Ojciec jej prawdziwie sprzyjał polskiemu królowi, zatem nie mogła winić Anny za odmienne poglądy brata. Na dodatek mogła okazać się cenną sojuszniczką, zwłaszcza że Tomasz wodził za nią maślanymi oczami.

Wyszehrad, Królestwo Węgier, luty 1332 r.

Ostatnie trzy miesiące okazały się dla niej nader ciężkie. Mierziło ją wszystko, poczynając od jedzenia, po ludzi, niesprzyjającą pogodę i nadchodzące wieści. Naprzemiennie wpadała w złość, w rozpacz i euforię, nie pomagał nawet tak bardzo umiłowany śpiew sióstr. Unikała spotkań z królem, a większość dni spędzała w samotności, najczęściej w kaplicy pogrążona w modlitwie. Nie uczestniczyła również w spotkaniach królewskiej rady, czym dziwiła samych urzędników, którzy przywykli już do jej obecności. Pobieżnie czytała listy od matki, nie mogąc skupić na nich uwagi. Kształcenie synów w pełni powierzyła wychowawcom. Odsyłała od siebie dwórki, opryskliwie komentując każdy ich błąd, czy nieodpowiednie, często nieumyślne zachowanie. Co dziwniejsze nie życzyła sobie nawet towarzystwa krewnej Anny ani Adeli i najbliższych towarzyszek.

Cały dwór huczał od plotek, próbując rozwikłać dziwne zachowania. Naprzemiennie nadchodziły na dwór listy z Neapolu i Krakowa oraz raporty szpiegów z Wołoszczyzny, Czech i Serbii, po których i król, i królowa byli rozjuszeni niczym wściekłe osy.

Łokietek ciągle użerał się z Krzyżakami, wymieniając jeńców. Jan Luksemburski po zawarciu z Ludwikiem Bawarskim pokoju, zgodnie z którym król Czech zobowiązał się do zaniechania dalszych podbojów w Italii, siedział we Francji, układając się z tamtejszym królem, negocjując przy tym ślub królewskich dzieci. Na południowej granicy Węgier ciągle wrzało. Stefan Urosz, car Serbii, zawierając sojusz z Basarabem i carem Bułgarii, co gorsza również z banatem Havasalföld, który formalnie znajdował się pod madziarskim panowaniem, otwarcie wypowiedział Karolowi nieposłuszeństwo.

Na domiar złego pertraktacje z Neapolem dobiegały końca, wywołując rozbieżne reakcje w królewskim małżeństwie. Silne charaktery Andegawena i Piastówny ścierały się na każdym kroku, podsycane i dziwnie chwiejnym stanem psychicznym Elżbiety.

Nikt nie wiedział, co tak naprawdę wprawia parę w nieznośne nastroje. Jedno było pewne. Uprzykrzały życie dworzanom i urzędnikom, na których Karol wyżywał się przy każdej możliwej okazji. Elżbieta również nie szczędziła gorzkich słów.

Diana ostrożnie wślizgnęła się do komnaty, próbując podejść do królowej jak najciszej. Ręce drżały jej niczym galareta, pierwszy raz od momentu zamachu. Pokonując dzielący je dystans i nie doświadczając przy tym ani słowa ze strony Piastówny, westchnęła, czując jeszcze większy strach.

— Pani — szepnęła, podchodząc do jej boku. — Muszę ci, co wyznać, ale proszę, zachowaj spokój. — Elżbieta obróciła się opieszale, patrząc na nią, ale jakoby błądziła myślami gdzieś daleko. — Król... — ścisnęła mocno dłonie, wyjawiając prawdę na jednym wydechu — wziął sobie poprzedniej nocy nałożnicę. Nie wiem, co to za dziewka, ale Leila ją wytropi i... — Przerwała widząc uniesioną dłoń Piastówny.

— Takie prawo króla. — Odetchnęła, bez emocji powracając do lektury. — Zajmij się lepiej czym pożytecznym.

— Ale, pani — rozszerzyła oczy ze zdziwienia — nie pojmuję. Jesteś nie do poznania. Kiedyś...

— Kiedyś chętnie wydrapałbym tej wszetecznicy oczy — wcięła jej w słowo, spoglądając na nią z diabelskim błyskiem w oku — a królowi wymierzyłabym policzek. Dziś jednak ta dama lekkich obyczajów spełnia obowiązek, którego ja, spełniać nie chcę. Niech go zaspokoi, to mnie da spokój.

Diana nie mogła się nadziwić. Miała do przekazania dwie wieści. Zaczęła od tej gorszej, acz jak się okazało, zdrada męża była królowej obojętna. Przez myśl jej przeszła nawet niedorzeczna teoria, że to ona sama wysłała do królewskiej alkowy nałożnicę. Nie rozumiała postępowania, tak niepodobnego do Elżbiety. Nie miała jednak ochoty jej denerwować, zatem kontynuowała:

— Palatyn kazał ci przekazać, pani, że król wraz z pierwszymi roztopami wyjedzie do Neapolu. — Elżbieta nie zareagowała, a Diana poczuła spadający kamień z serca. Chyba jednak żadna przekazywana wieść nie okaże się tą złą. — Osobiście dopilnuje finalizacji zaręczyn i doprowadzi do oficjalnego uznania Andrzeja za następcę tronu.

Dopiero teraz słowa Diany jakoby dotarły do Elżbiety. Odwróciła się gwałtownie, wstając z miejsca.

— Karol wywiezie mojego syna? — dopytała, a głos jej zadźwięczał wściekłością. — Po zaręczynach wróci na nauki?

Diana zadrżała. Przypuszczała już, która sprawa na każdym kroku tak skłócała małżonków.

— Nie, pani. Andrzej wychowa się u boku narzeczonej.

Nie dało się jej uderzyć w czulszy punkt. Przekonana, że syn jej trafi do Neapolu po osiągnięciu wieku sprawnego lub przynajmniej po ukończeniu podstawowego kształcenia, czuła, jak coś ciężkiego uderza w jej pierś. Miała oddać obcym ludziom pięcioletnie dziecko. Młodszego synka, którego dopiero co wydała na świat. Potrafiła kierować się rozumem w sprawach państwa czy krakowskiej rodziny. Względem synów jednak powściągnięcie matczynych uczuć było trudniejsze, a wręcz niemożliwe.

Zszokowana zasłyszanymi słowami, wyszła na korytarz, wdychając nieco świeższe powietrze docierające z otwartego okna. Ciepło zalewało ją falami. Podbrzusze dziwnie pulsowało, a głowa chciała roztrzaskać się na tysiące kawałków. Zmierzała szybkim krokiem do komnat małżonka. Zastanawiała się, czy to z powodu pośpiechu, zaczerpnięte powietrze nie dopływa do jej piersi. Oddychała coraz płycej, zwalniając kroku. Wtem była zmuszona oprzeć się o ścianę. Diana chwyciła ją pod ramię w ostatniej chwili, acz nie zdołała utrzymać, gdy runęła na ziemię.

— Pani! — krzyknęła, po czym przywołała halabardzistę. — Poślijcie po króla!


Ostatni rozdział w 2021! 

Nie mogłam oprzeć się przedstawieniu spotkania Karola i Jana, które miało ostatecznie nie pogodzić monarchów. Nie znalazłam nigdzie informacji o tym, czy się skłócili, ale z takimi charakterami i po wydarzeniach, które ugodziły w ich dumy, nie mogło być chyba spokojnie. Panowie w tamtym czasie mieli sobie wiele do zarzucenia. W rozmowie nie wymieniłam wszystkich aspektów, które ich poróżniły, żeby nie robić z niej zlepku informacji, ale rzeczywiście mieli o czym pogadać. Mam nadzieję, że wyszło naturalnie i przekonująco 😃

Do Wyszehradu przybyła nowa postać historyczna. Tak, Anna Oświęcimska, naprawdę pojawiła się na dworze Elżbiety i nieco posłużyła jej do umocnienia własnego sojuszu, pewnie już podejrzewacie, jakiego 😋

Dedykacja dla Iza975 ! Dziękuję za tak szybkie nadrobienie ❤

Szczęśliwego Nowego Roku!



¹ Karol niemal rok po klęsce pod Posadą, rzeczywiście odbudował armię, która okazała się jeszcze lepiej wyszkolona. Wyprawa na Morawy miała być pokazem siły. 

² "Istotną rolę odegrał w tych wypadkach stojący konsekwentnie po stronie Łokietka książę Bolko II świdnicki. Wymowa źródeł jest dość niejasna, ale postawa księcia świdnickiego utrudniła chyba przemarsz Jana Luksemburskiego przez Śląsk i Wielkopolskę i mogła mu stworzyć przeszkody w połączeniu się z siłami krzyżackimi." — Natrafiłam również na informację, że Bolko miał zainicjować bunt w mieście, wciągając w niego czeskich żołnierzy.

³ "...Po zawarcia rozejmu między Łokietkiem a królem czeskim odbył się 11 XI 1331 zjazd na pograniczu czesko-węgierskim między Karolem Robertem a Janem Luksemburczykiem. Łokietek w tym zjeździe osobiście nie wziął udziału, bo 11 XI obecność jego w Krakowie jest stwierdzona. Zjazd ten nie doprowadził do porozumienia między Karolem Robertem a Janem Luksemburczykiem, nie załatwił konfliktu polsko-czeskiego, a tym mniej polsko-krzyżackiego, w którym obaj monarchowie mieli wystąpić w charakterze rozjemców..." 

⁴ W średniowieczu za najlepszy trunek na Węgrzech nie uchodził wcale Tokaj, a wino syrmeńskie z okręgu Szerémség. 

⁵ Spotkanie w 1331 nie przyniosło konkretnych umów, czy nie załagodziło sprawy polsko-krzyżackiej i polsko-czeskiej, ale można wysnuć wniosek, że od tamtej pory Jan i Karol dosłownie nie wchodzili sobie w drogę. Ich kolejne spotkanie nastąpiło dopiero przed Zjazdem Wyszehradzkim, które miało bardziej na celu uspokojenie sytuacji polsko-czeskiej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro