Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

45 rozdział ♔ | Narodziny Diablicy |

Wake up the beast. 

Bury the bones. 

Enjoy the feast. 

Take all control. 

When I give you my soul.


https://youtu.be/2Vo6WSTx-uo


Zgiełk nie ustawał. Wołosi dobijali rannych rycerzy. Podcinali gardła błagającym o litość. Tych stojących jeszcze o własnych siłach zaciągali do koni i przywiązywali do siodeł jak bydło, by ująć ich do niewoli i postawić przed obliczem spragnionego węgierskiej krwi Basaraba.

Armia rozpierzchła się na wszystkie strony świata, próbując ujść z morderczej pułapki. Najbardziej wytrzymali zbierali się w grupy, by wspólnie stawiać czoła wrogom.

Dionizy i syn jego ściskali z całej mocy miecze, wypinając się przed królem. Zamachiwali się co rusz, próbując za wszelką cenę odstraszyć napastników, śmiejących się wniebogłosy z ichniejszej niedoli. Hédervári warczał wściekle, ślinę wypluwał, dosięgając jednego i raniąc mu bok, by za ciosem wyciągnąć miecz i zatopić go w krtani kolejnego. Przystanął raptownie, czując emanujący gorąc na plecach. Spuścił wzrok, dotykając zakrwawionego ostrza wystającego mu z podbrzusza.

— Bądź łaskaw, Panie — wyszeptał, plując krwią i patrząc w górę, padł na twarz.

— Chronić króla! — wrzasnął jego syn i umilkł zaraz od strzały ugrzęzłej mu w sercu.

Niewielu ostało się przed Andegawenem, który cały okryty zbroją z wyrytymi rodowymi herbami, odpierał ataki, opadając z każdym trafieniem z sił. Podcięto mu nogi i runął jak długi tuż pod wołoskim rycerzem.

— Giń, neapolitańska gnido!

Krzyki zwycięstwa wydarły z gardeł Wołochów. Jeden z nich stanął nad królem i nie zdejmując mu hełmu, plunął pod nogi, wbijając miecz pomiędzy piersi.

— Nie! 

Zerwała się z łoża, omamiona gorączką i chwyciła za pierś, próbując rozpaczliwie złapać oddech.

— Pani, spokojnie! — Klara podbiegła do niej i wskoczyła na łoże, obejmując rozpalone policzki. — Poślijcie po medyka! Królowa się ocknęła! — Odetchnęła, teraz próbując uspokoić spanikowaną Piastównę.

— To prawda? — spytała, ciężko zipiąc, a widząc, iż Pukar odwraca wzrok, szarpnęła jej nadgarstkami. — Gadaj! Prawda to?!

— Tak... — odparła, uchylając głowę. — Ponoć spostrzegając króla w tłumie, Wołosi zaraz na niego naparli... jak szakale. Wielu wzięto do niewoli, acz Basarab... wyraźnie pragnął jego śmierci. Nie chciał ryzykować, iż uda mu się zbiec...

Elżbieta załkała głośno, zalewając się łzami. Żal przepełnił zbolałe serce, nie wiedziała atoli, czy to z miłości do męża, a może jeno strachu o własne życie i niepewny teraz los synów.

— Co ja pocznę, co pocznę?! — Zacisnęła dłoń na bursztynie i wstała, wirując po komnacie. — Ludwik to pacholę niezdolne do rządzenia. Najcenniejsi i najbardziej mi przychylni możni wraz z królem wyruszyli. Kto mi ostał? — spytała retorycznie Klarę, która milczała. — A jeśli... — przełknęła — wyślą skrytobójców?! Zabiją moich synów, by dokończyć dzieła...

— Elżbieto! Bój się Boga! — huknęła nagle Adela, która przysłuchiwała się z boku królewskim sarkaniom. — Uspokój się, nim strach zupełnie ci rozum odbierze i zrobisz co niemądrego! Królowej nie przystoi takie zachowanie.

Dwórki ucichły zszokowane tak krytycznymi i śmiałymi słowami. Spojrzały na królową, która jakby nieco się przebudziła z histerii. Wzięła głęboki wdech i podeszła do stołu, zwilżając gardło.

— Dobrze. Jeszcze raz — rzekła trzeźwiej. — Kto przywiózł te wieści?

Wtem Jánki wstał zza stołu.

— Jeden z dowódców.

— Gwardzista króla?

— Nie.

— Jego goniec?

— Nie.

Zmrużyła podejrzliwie oczy, zażarcie nad czymś myśląc.

— Przyprowadźcie go do mnie.

— Pani, ale...

— Nie chcę słyszeć sprzeciwu. — Zmierzyła biskupa zlodowaciałym spojrzeniem, zaciskając palce na kielichu gotowa cisnąć nim w kogokolwiek.

— Ale on w lecznicy, ranny.

Odchyliła głowę i spojrzała wymownie na Dianę, która bez słowa wzięła płaszcz i okryła jej ramiona. Ruszyła przed siebie, a za nią reszta fraucymeru i Władysław. Przekraczając próg lecznicy, zwolniła, odczekując chwilę, boć rycerz opatrywany był właśnie przez Aulusa. Po chwili podeszła bliżej.

— Obyś wrócił szybko do zdrowia — rzekła, wodząc po obdarciach jego na ramionach, ranie na głowie i owiniętym bandażem udzie.

— Pani, a ty? — zagadnął medyk. — Zawezwano mnie do ciebie.

— Przeżyję — odcięła, nie patrząc nawet na niego, a nieustannie obserwując ocalałego. — Jak ci na imię?

— Tivadar.

— Dobrze więc. Powiedzże, coś widział.

— Mówiłem już, pani...

— Wybacz — wtrąciła mu w słowo — skąd pewność, by bić w dzwon? Widziałeś na własne oczy, jak zabijają króla? — Widząc skinienie, ścisnęła mocniej nadgarstek i nachyliła się, przysiadając na skraju posłania. — Kogo jeszcze widziałeś?

Chłopak zamyślił się i zaraz rzekł:

— Dionizego, waszego sędziego, królowo. Chronił króla wraz z synem, ale zostali zabici.

— Kto jeszcze? — dopytywała, na co Jánki stanął u jej boku.

— Nikogo więcej nie widziałem, pani. — Pochylił kornie głowę.

— A palatyn? Zoltán, Tomasz Szécsényi, hrabia Lackfi, Szeklerzy, gwardziści? Kto jeszcze tam był?!

Ranny rozszerzył oczy i odsuwając się nieco od królowej, pokiwał przecząco głową.

— A twarz? Widziałeś twarz króla, czy jeno zbroję? — pytała coraz dociekliwej, wbijając palce w pościel. — Gadaj! Język, żeś połknął?!

— Pani, do czego zmierzasz? — wtrącił Władysław, chcąc dać nieco wytchnienia chłopakowi, którego ciało przepełniły drżączki.

— Czy tylko ja uważam to za dziwne?! — warknęła, zirytowana tak wielką niedomyślnością towarzyszy. Zmierzyła ich z niedowierzaniem i wstała zaraz nieco bardziej rozpromieniona. — Od kiedy to jeno garstka ludzi chroni króla? — spytała ni to ocalałego, ni to Władysława rozkładając ręce. — Toć Karol zawsze otacza się swą gwardią i Szeklerami. To oni wpierw odpowiadają za jego życie. Zatem gdzie byli?

— Może nie zdołali przeżyć? — zasugerował bez przekonania.

— Blisko trzydziestu gwardzistów? Niezliczona ilość Szeklerów? Naraz? — dodała z dosadną drwiną w głosie. — Z głupim na rozumy, żeś się zamienił — odcięła, dziwiąc się na własne słowa. — A może prawdziwie go chronili? — Uniosła rożek ust i potarła rękę, ignorując wyrzut na twarzy biskupa. — A jeśli był to fortel? — Jánki rozchylił usta ze zdziwienia, wyraźnie zapominając o ujmie. — Jest nadzieja, Władysławie, jest nadzieja. On żyje. Musi żyć. Ten przebiegły drań nie mógł dać się tak łatwo zabić. Zbyt dumny jest na to — pomyślała, czując przypływ nieopisanej radości.

— Daj Boże! — krzyknął Aulus.

Uśmiechnęła się doń wdzięcznie i skierowała do drzwi, przez które wpadła Tibora omal jej nie taranując.

— Pani! Chłopcy! Zabrali ich!

— Kto?! — ryknęła, podwijając poły sukni.

— Nie wiem... sześciu zbrojnych wtargnęło do komnaty... — Nie dokończyła nawet, gdyż Piastówna mimowolnie ją odepchnęła, wychodząc z lecznicy.

— Wy do stajni! Wy do ogrodów! Wy macie rozstawić ludzi na bramach zamku, nikt nie wyślizgnie się do miasta! — Krzyczał, ile sił popędzając gwardzistów królowej, strażników, zakonnych rycerzy i ostałych na podzamczu gwardzistów króla. — Jeśli chłopcy opuszczą wzgórze, sam was powycinam!

Widząc, jak każdy zmierza w wyznaczoną stronę, pobiegł na krużganki, wpadając na niskiego duchownego.

— Chryste! Coś taki uruchomiony, Atila?! — huknął Piast, chwytając się ramion strażnika, ażeby nie upaść.

— Czasu nie ma! Chłopcy zabrani, nie wiemy przez kogo! — Odepchnął mężczyznę, chcąc udać się dalej, acz przystanął.

— Gdzie jest Elżbieta? — spytał Mieszko, zaraz słysząc szelest sukien niewiast z fraucymeru.

— Atila! Gdzie oni są?! Jak mogliście na to pozwolić?! Gdzieś ty był?! — Elżbieta gotowała się w miejscu, wbijając mu palec w pierś. Spoglądnęła na przybysza, do którego miała ochotę się przytulić i wykrzyczeć w jego kaftan wszelką złość, która ją rozrywała. — Mieszko! Jak dobrze, że jesteś! Pomóż, błagam, musimy ich znaleźć!

— Uspokój się. — Objął krewniaczkę troskliwie, pocierając jej ramiona. — Nikt nie opuści zamku, mysz się nie prześlizgnie! Znajdziemy ich.

Pragnęła w to wierzyć. Mieć nadzieję, że synowie jej dalej przebywają między murami i zaraz wybiegną, zawieszając rączki na jej szyi. Jednak ta chwila nie nadchodziła, a każdy pacierz był katorgą.

Chmury kolejno przepływały na niebie, a wieści nie nadchodziły. Weszła wtem do środka poprowadzona pod rękę przez Mieszka, boć zimny wiatr smagał jej plecy. Nie zdążyła usłyszeć przesuwanej zasuwy, gdy odgłos ciżm poniósł się po korytarzu wewnętrznego dziedzińca.

— Wilhelm... — wysyczała pełnym jadu głosem. Ruszała już w stronę zbliżającego się możnego, gdy poczuła palce na swym przedramieniu.

— Siostro — zagadnął ją Mieszko. — Nie wiem, co dzieje się między wami, acz wzrok twój nie pozwala na puszczenie cię. Pewnaś? Pewnaś, że to on za tym stoi?

Pewności jednakowoż nie miała, choć myśl, iż to Drugeth zabrał jej synów, napawała ją błahą nadzieją. Mogli darzyć się nienawiścią, acz synów jej Wilhelm prawdziwie miłował i przez oddanie Karolowi, nie pozwoliłby ich skrzywdzić. Atoli to oznaczało, że nie musiał wcale jej ich oddawać, zasłaniając się dobrem następców.

Zmieniła prędko temat, próbując się uspokoić i poklepując ramię krewnego, zachichotała.

— Dobrze ci w Nitrze. Masy nabrałeś — zażartowała, na co Piast pogłaskał wydęty brzuch i dumnie plecy wyprostował.

— Tusza mówić ma o dobrobycie.

Zaraz twarz jej pobladła. Odwróciła się, obserwując podchodzącego Drugetha. Puszył się jak paw, podwyższając się wysoko na palcach. Przerzuciła oczami, co nie umknęło uwadze krewniaka.

— Pani. — Skłonił się, jak wypadało przed królową i zmierzył ją jasnymi tęczówkami, przepełnionymi butą. Patrzył na nią, jak gdyby oczekiwał podziękowań. — Wypełniłem powierzone mi zadanie. Pokój twój ojciec zawarł z Krzyżakami.

— Wiem. Szkoda, żeś nie jeno wojną był zajęty — skwitowała w myśli, wodząc po jego towarzyszach i możnych, którzy pewno zbiegli na jej krzyki. — Gdzie Ludwik i Andrzej? — spytała chłodno.

— Tyś matką, winnaś wiedzieć — odciął zgryźliwie, na co Mieszko wyszedł lekko przed szereg, obrzucając go pełnym zawiści wzrokiem.

— Baronie, nie wystawiaj cierpliwości mej na próbę — rzekła spokojnie, zaciskając jeno pięść skrytą pod szubką¹.

— Toć wiemy, do czego zdolna jesteś, pani — prychnął jej w twarz, na co się zagotowała, przytrzymana przez Mieszka.

Wtem dało się dosłyszeć piskliwe głosiki królewiczów. Wyszli zza krużganków, prowadzeni przez młodą, piękną kobietę o mało węgierskich rysach. Przypominała bardziej Klemencję, siostrę Caroberta, jeno o włosach kasztanowych i wejrzeniu oliwkowym, jak owoce z neapolitańskich ogrodów, o których mówił jej małżonek, i których sama kosztowała, gdy docierały na dwór nadsyłane przez królową Sanchę.

Chłopcy podbiegli do Elżbiety, stając za nią i chwytając się sukni, patrzyli na Wilhelma. Zakłopotany, odwrócił wzrok od przybyszki, która przy nim przystanęła.

— Nie jesteś mi znajoma. — Królowa zmierzyła ją od stóp do głów, czekając na wyjaśnienie i dłoń, układając na główce Ludwika. — Chcę wiedzieć, z kim mówię i dlaczego to miałaś mych synów?

Szmery poniosły się między możnymi, a Piastówna miała poczucie, iż jako jedyna nie zna owej panny. Zbliżyła się, kątem oka zerkając na Wilhelma.

— Nie znasz mnie, pani, osobiście, acz pewnie już o mnie słyszałaś — rzekła ładnym głosem, uśmiechając się ciepło. — Jestem Maria Follia.

Elżbieta ściągnęła brwi, świdrując wzrokiem tym razem Drugetha

— Żona Wilhelma — przypomniała sobie. — To tłumaczy, dlaczego chłopcy byli z tobą. Czemu mi ich oddałaś?

— To proste, królowo. — Podeszła do niej odważnie, nachylając nad uchem w zaufaniu. — Miłuję mego męża, jestem jego żoną i muszę o niego dbać. A odebranie ci dzieci, to ostatnie czego mu życzę.

— Bo? — Elżbieta uniosła brew, odchylając głowę.

Maria zadarła brew jak ona i pokazała zęby w uśmiechu.

— Rozwścieczona wilczyca bowiem gotowa największą armię roznieść w pył.

Nie mogła zaprzeczyć. Słowa Marii połechtały jej dumę, acz dalej podejrzliwość nie pozwalała na okazanie przychylności nowo poznanej damie.

— Daruj mu, pani — szeptała dalej, ażeby mężowie niedosłyszeli, choć i tak już uszy zbyt jawnie nadstawiali. — Darzy twych synów prawdziwszym uczuciem niż naszą córę. Pragnie ich dobra.

Nie wątpię, ale i patrzeć uwielbia, jak mnie do wściekłości doprowadza. — Spojrzała Elżbieta nań przez chwilę. Niewiedza związana z przebiegiem wojny nie pozwala jej atoli na zdecydowane kroki względem Wilhelma. Nie wiedziała kto żyw, a kto zmierza już może do stolicy. Zwłaszcza teraz nie mogła czynić sobie z możnych wrogów. Niestety Wilhelm miał większy posłuch wśród nich.

— Należy zająć się bezpieczeństwem następców — zaczął Drugeth, widząc jej zwłokę. — Nie wiemy, do czego Basarab zdolny.

— Co sugerujesz?

— Ja? Nic. Módlmy się, by nie ruszył na Wyszehrad — rzekłszy to, przekłuł wymownym spojrzeniem gwarne grono, chcąc podsycić ich strach.

Piastówna jeno przełknęła na samą myśl o bitwie pod wzgórzami stolicy. Spojrzała na synów i przeżegnała się, błagając Boga o łaskę.

— Radzę odesłać chłopców — zasugerował tonem, który nie zamiarował usłyszeć sprzeciwu.

Miarka się przebrała.

— Nie będzie decydował o królewiczach człek niezdolny do panowania nad swym językiem. Jeno powodzenie wyprawy twojej odwiodło mnie od postawienia się po stronie Giedymina.

Uderzyła go w czuły punkt. Widziała to. Pulsujący mięsień na jego twarzy zdradzał rosnącą złość. Cień w oku pogardę dla Poganina, ale i poczucie w tym wszystkim własnej winy. Sam skuł swe ręce kajdanami.

— Panowie — skierowała się do obecnej grupki możnych, choć czuła w trzewiach, że i inni się zjeżdżają na wieść o klęsce. — Zajmijcie się obstawą Budy, zakola i murów Wyszehradu. Musimy być gotowi na każdą ewentualność. — Wtem spojrzała na Wilhelma. — Masz rację, należy nam ukryć mych synów. Sprowadzimy się do cytadeli na czas zawiei, która rozpętała się nad królestwem. Gdzież indziej w końcu bezpieczniejsi będą niźli w murach skrywających najcenniejszy klejnot królestwa?

— Zacny pomysł, królowo — zaaprobował Jánki i zaraz machnął w stronę służby.

Odeszła prędko, umęczona litościwymi spojrzeniami. Chłopcy pobiegli za nią, z trudem dotrzymując jej kroku. Nie jestem wdową!

Wtem w komnacie rzuciła ze wściekłości pierwszą pochwyconą rzeczą, zapominając o obecności synów. Andrzej schował się za bratem, Ludwik zaś ścisnął dłoń Diany.

Zagryzła zęby, odwracając się do nich plecami. Strużka łez spłynęła jej po rozgrzanej twarzy. Otarła je na delikatne szarpnięcie. Spuściła wzrok, widząc uczepionego na sukni Ludwika.

— Król ojciec nie wróci? — spytał poważnie i z przekonaniem.

Sprawiał wrażenie świadomego obecnej sytuacji i ta myśl, zaskoczyła jego matkę. Opadła na kolana, ocierając nieopanowanie pulchną twarzyczkę.

— Wróci, wróci — wyszeptała, przytulając go mocno. — Jeno modlić się nam trzeba.

Prócz męża, ino oni jej pozostali i choć byli pacholętami, potrafili dodać jej sił. To dla nich musiała stać się kimś, kim nigdy nie chciała być. Dla nich musiała zadbać o królestwo za wszelką cenę. Patrząc na synów, wypuściła kilka kropel na policzki, które Ludwiś starł drobną rączką. Chwyciła ją i ucałowała.

— Pamiętasz, Ludwiku? Módlcie się za niego, tak jak was uczyłam. Adela wam pomoże. — Wydukała, całując drobne paluszki czarnulka. — Macie czyste serduszka, was... Bóg musi wysłuchać.

Pochwycił Wilhelm małżonkę w ramiona i uścisnął silnie, okręcając się z nią dookoła. Postawił roześmianą niewiastę i przyszpilił do ściany, naznaczając ustami linię jej brody.

— Moja piękna — wymamrotał, twarz topiąc we włosach o różanej woni.

— Piękna! Piękna! — zaśmiała się. — Nigdy więcej jednak nie każ mi robić podobnych rzeczy! — huknęła znienacka, odsuwając małżonka.

— Toć co za powód wymyśliłaś?

Spojrzała na niego z przyganą i odepchnęła lekko, wyswobadzając się z objęć.

— Też matką jestem. Gdy pomyślę, że ktoś zabrać mi może moją słodką Sofię, serce mi krwawi rozrywane od środka. Królowa pewno w jeszcze większym strachu była i o męża, i o synów.

— O synów — sprostował, maślane oczy nieustannie wbijając w krągłości Włoszki. — Króla nie miłuje, o siebie dba.

— Kochany mój, w końcu nie z własnej woli jej go zaślubiono. — Podeszła bliżej, przygryzając jego ucho. — Nie to, co my, Wili.

Chwycił ją mocniej i zsuwać zaczął wyciętą suknię ze smukłych ramion.

— Szczęście miałem. — Mówił pomiędzy czułościami, unosząc ją i kładąc na łożu. — Ale na ciebie czeka jeszcze zadanie, słonko. — Położył jej palce na ustach, odwodząc od zbędnej paplaniny. — Nie dzisiaj. Dzisiaj ważniejsze mamy sprawy. — Zamknął jej usta pocałunkiem.

— Aby decydować samodzielnie o państwie, pani, siedzieć należy na stolcu władcy, nie jego żony — rzekł Pál Nagymartoni, sędzia królewski, acz widziała w jego oczach skruchę.

Słowa płynęły z konieczności. Piastując trzeci najważniejszy urząd, objął i rządy nad stolicą, dzieląc się nimi z biskupem Esztergom, którego szczęśliwe sama ustanowiła. Pewno naciskany był teraz przez inne skamlące psy, próbujące ugrać coś dla siebie.

Ileż można, ileż można! Jeno słyszę, żem niewystarczająca, żem kobietą słabą i niezdolną do podejmowania decyzji! — Wbijała paznokcie w podłokietniki, z wolna tracąc cierpliwość do braku poważania ze strony możnych. Stało ich teraz przed nią z dwa tuziny. Zwarci i gotowi do buntowania się na każdą jej decyzję. Psy! Łgarze!

Wtem wyprostowała plecy, mając w zanadrzu inne posunięcie. Spojrzała na grono dumnie, ale niezawistnie, unosząc wysoko kąciki ust na widok uśmiechu Mieszka. Wstała i zaciskając palce ze zdenerwowania na prawym nadgarstku, prześwidrowała resztę ciemnością tęczówek. Powoli zsuwała stopy ze stopni, stając na równi z nimi.

Nie lśniła tak, jak w sali tronowej na zamku niskim, gdzie zewsząd wpadało światło dnia. Cytadela była mroczniejsza, z małymi oknami, specjalnie wbudowanymi do obrony, nie do czynienia wnętrza przyjemniejszym.

— Dlaczegóż to tak bardzo się upieracie, panowie? Znam mego męża i wiem, że wyraziłby uznanie dla tego przedsięwzięcia — zaczęła spokojniej, stojąc wyprostowana i dumnie głowę przekręcając, ażeby w skąpym świetle pochodni korona na jej skroniach nieco mocniej błyszczała. — Kto wyraził już chęć przystąpienia do przymierza?

— Twój ojciec, pani, król Władysław — odpowiedział Pál. — Skłonny jest dołączyć i Robert z Neapolu i Habsburgowie.

— Słyszałem też o margrabiach Brandenburgii i Miśni — dodał Lampertus Palasti.

— Zatem i my odpowiemy na list cesarza. Przystąpimy do przymierza przeciwko Luksemburczykowi.

— Z całym szacunkiem, pani, ale nie tobie podejmować takie decyzje — wtrącił Borsa.

— A komu? Wam?! — Podeszła nieco bliżej Nagymartoniego i spojrzała mu w oczy. — Tobie, panie? Widzę w twych oczach determinację i zgodność co do tego, że Królestwo Węgier przystąpi do układu. A! — zawołała jeszcze, odwracając się do Borsy. — Arcybiskup, Csanád Telegdi, również wyraża zgodę i pozostawia mi wolną rękę.

— Brakuje wszelako jednego — dodał do rozmowy Wilhelm. — Świętej korony na twej skroni. — Spojrzał na nią uważnie, na co Borsa pokiwał głową.

— Zapominasz, iż również zostałam nią koronowana. 

Powoli podążyła przed trony i pewnie unosząc poły sukni, stanęła przed jednym z nich — tym po lewicy ustawionym, należącym do prawowitego króla. Wzięła głęboki wdech i odwracając się w stronę możnych, zajęła miejsce małżonka.

Dziwny chłód poczuła, gdy zimne drewno dotknęło jej ciała, emanując niezdolną do opisania energią. Chłodzącą jej dłonie ułożone na podparciach i grzejącą wraz z siłą wdzierającą się przez palce wprost do żył, jakby sam mąż próbował dodać jej odwagi i pewności, iż słusznie czyni.

— Lepiej? — spytała ze szczyptą uszczypliwości i rozsiadła pewnie na tronie, jakby od zawsze na nim zasiadała. — Podczas nieobecności króla, to królowa zajmuje jego miejsce.

— Nie godzi się, pani — wysyczał Wilhelm.

— Dlaczegóż to? Gdy król wróci, zasiądzie na należnym mu miejscu. Do tej pory...

— O ile wróci — wciął Borsa z szyderczym uśmieszkiem. — Wybacz, pani, lecz pewności nie ma, że król przeżył starcie w wąwozie.

— Jak śmiesz! — Wstała gwałtownie, podchodząc do krawędzi. — Tak spieszno wam pochować króla? Króla, któremu wszystko zawdzięczacie?! — wrzasnęła, a jej głos poniósł się po sali niczym grzmot, co zatrwożyło możnych.

Ton i gniew, z jakim mówiła zaskakująco przypomniał jej stanowczość Caroberta. W tej chwili jednak nie zważała na to, że upodabnia się do mężczyzny, który niegdyś wzbudzał w niej nienawiść i strach. Teraz bardzo potrzebowała tejże siły, dzięki której małżonek podporządkował sobie pożogą trawione Węgry blisko dwadzieścia lat temu. Muszę utrzymać pokój do czasu twego powrotu. Muszę to zrobić. 

Mężczyźni przyglądali się jej z zaciekawieniem, tracąc z twarzy zbytnią pewność siebie i cząstkę wzgardy do zasiadającej na tronie kobiety.

— Panowie — zaczęła łagodnie. — Przyłożyłam rękę do wyplenienia rodu Zachów. Nie ugnę się przed nikim. Jeśli raz jeszcze, ktoś zagrozi mym synom lub bez mej zgody ich ode mnie zabierze, zostanę przymuszona do użycia siły. — Możni zamarli, a ona niewinnie się uśmiechnęła. — Jeśli jednak będziecie mi przychylni, jeno na tym zyskacie, a gdy król wróci, hojnie was wynagrodzi za wierne trwanie u mego boku. — Podwijając poły sukni, zeszła dwa stopnie niżej. — Decyzję pozostawiam w waszych rękach, panowie. Nalegam, przemyślcie moje słowa i przemyślcie przystąpienie do sojuszu przeciw Janowi, który panoszy się coraz śmielej po Italii... dla dobra swych bliskich. — Każdego z osobna przeszyła zdecydowanym wręcz palącym spojrzeniem. — Audiencja skończona.

Zeszła z podestu. Mężczyźni rozstąpili się przed nią, chyląc czoła. Nie skupiając na nich zbytniej uwagi, wyszła.

— Niewdzięcznica! — warknął Palasti na dźwięk zamykanych drzwi. — Córka karła, a myśli, że panią świata! Panowie! Nie oddamy przecie władzy w ręce kobiety!

Borsa wydawał się jednak osamotniony. Mężczyźni opuścili głowy, patrzyli po sobie i ciżmami szurali, nie wiedząc co odrzec. Lampertus, syn jego, stał obok, próbując jakoś wpłynąć na pozostałych.

— A tyś? Nie wrogiem króla? — spytał Wilhelm, dochodząc doń i mierząc wrogo. — Węszysz? Usiłujesz wrócić do łask? Czy jeno jątrzysz? Zejdź mi z oczu, łajzo, nim poszczuję cię mymi psami. — Borsa obruszył się i wyszedł prędko, pozostawiając pomiędzy możnymi zaufanego syna. — Panowie! — krzyknął, uciszając grono. — Wiecie dobrze. Pomiędzy mną a królową nie ma sympatii, acz w jednym zmuszony jestem przyznać jej rację. Król może żyć. Możliwe, że nie daje znaku życia z obawy o własne bezpieczeństwo, jeśli nadal na ziemiach wroga. Pewno, gdy przekroczy granicę, wyśle, kogo trzeba. A wtedy lepiej, by nie usłyszał o jawnym buncie względem jego małżonki. — Uśmiechnął się, jeno Mieszko obserwował jego orędzie z dezaprobatą. — Prawdy ona znać nie musi i decyzji króla, ale należy ją wesprzeć.

— Dlaczego nie chcesz rzec jej postanowienia króla? — spytał jeden z członków rady.

— Drogi przyjacielu, wiedza to nabytek ważny, nie przeczę, ale i zwiastun kłopotów, jeśli zasili w zbyt dużej dawce pełny strachu umysł niewiasty. — Nachylił się nad uchem rozmówcy, zerkając z ukosa na Piasta. — Lepiej jej nie wiedzieć, iż upoważniona do władzy, bo gotowa postradać rozum od jej nadmiaru.

Uśmiechnął się do siebie.

~~~~~~

Huk poniósł się po alkowie, kiedy krzesło runęło na ziemię wraz z szarpnięciem Piastówny.

— Co ja zrobiłam?! — Chwyciła się za głowę. — Powinnam tam zostać. Zobaczyć, jak zareagowali. — Dopadła do parapetu, dławiąc się od naporu gęstej mazi w gardle. — A jeśli zasiałam w nich ino ziarno nienawiści?! Do mnie i króla? Co ja narobiłam. To Karol potrafił ucinać ujadanie psów, nie ja. — Uśmiechnęła się niemrawo na wspomnienie męża.

— Mylisz się. Jeżeli szczypta arpadzkiej krwi w żyłach Caroberta czyni go potężnym władcą, to ta sama krew, krew twej babki, uczyni cię najpotężniejszą kobietą u władzy. — Klara patrzyła na nią poważnie. — Zasługujesz na miejsce u jego boku. Na stolec królowej Węgier.

Elżbieta przełknęła.

— A jeśli... Karol nie przeżył i tylko odwlekam to, co nieuniknione?

— To wtem zostaniesz regentką swego syna. Zajmiesz miejsce na tronie, dopóty Ludwik nie dorośnie. — Ciemnowłosa uścisnęła dłonie Elżbiety, próbując wyrwać ją z mroku, który zaćmił jej umysł. — Wiesz o tym, ale boisz się myśleć w ten sposób.

— Jako córka króla i żona króla, wiem, że niełatwo jest piastować to miejsce. Nic nie równa się jednak z trudem udawania niezłomnej władczyni.

Klara uścisnęła drżące ciało królowej i mocno przycisnęła jej głowę do piersi.

— Wszystko przyjdzie w swoim czasie.

— Pani. — Przeszkodził im strażnik. — Pozwól mi ruszyć.

Przeniosła opuchnięte oczy na Atilę.

— Gdzie?

— Na południe. Postaram wywiedzieć się czegokolwiek o królu. Jeśli to zdoła przynieść ci ukojenie, pojadę. — Uniósł dłoń, chcąc dokończyć bez wtrącenia. — Sprowadziłem najbardziej doświadczonych zakonników rycerskich, dołączą do twej gwardii, a... — urwał na chwilę, przygryzając wargę. — A Laura winna nie odstępować królewiczów na krok. Chłopcy ją lubią, zwłaszcza Ludwik. Umie walczyć i obroni chłopców w razie potrzeby, nie wzbudzając przy tym ich niepokoju.

Elżbieta westchnęła. Strażnik wszystko dobrze przemyślał i wcześniej już zaplanował. Skinęła głową, wyrażając zgodę.

— Niech Bóg cię prowadzi. — Nakreśliła na jego czole znak krzyża, gdy klęknął przed nią i ucałowała.

Wyszehrad, grudzień 1330 r.

Przemijały dni i tygodnie naznaczone niepewnością i poczuciem strachu. Widmo śmierci wisiało nad nią pod postacią czarnych jak noc kruków, których więcej było w cytadeli niźli w zamku niskim, nad którym zwykle latały mniejsze, sympatyczniejsze dla oka ptaki. Lubiła przebywać na południowym tarasie, oświetlonym przez większą część dnia promieniami zimowego słońca. Przystawała przy kamiennym murze i zasiadając na blendach owinięta futrem, wpatrywała się w horyzont. Podskakiwała na najmniejszy ruch za lasami, widząc ino w drzewach chorągwie. Przewidzenie, które dyktowało jej serce. Tak bardzo pragnęła ujrzeć powracających rycerzy na czele z królem.

Przy życiu trzymała ją ino pokrzepiająca wiadomość od Atili, który dwie niedziele temu nadesłał list z zapewnieniem, iż wpadł na trop węgierskich oddziałów zbiegłych z gór.

— Mateńko! — Odwróciła się na wołanie Ludwika i parsknęła śmiechem, widząc, jak uwieszony na ręku sokolnika, próbuje głaskać śnieżną orlicę. Wiernie towarzyszyła im Laura. — Jesteśmy!

Podbiegli zaraz do niej i Ludwik, i Andrzej, wskakując na pobliską ławę i zadzierając główki ponad mur. Spojrzeli na nią w oczekiwaniu. Przywołała zaraz sokolnika i pozwoliła sobie założyć skórzaną rękawicę na zdrową dłoń.

— Mieliście przynieść jastrzębia. — Skrzywiła się nieco do synów.

— Ale matko...

— Dobrze już. Ona też się nada.

Podeszła do Ludwika, a ten z radością wypisaną na twarzy, zsunął opaskę z łepka. Orlica rozglądała się gwałtownie, prostując skrzydła i wypatrując intruzów na niebie. Wtem Elżbieta lekko opuściła rękę i zaraz podrzuciła ptaka.

— Leć! Leć! — Przekrzykiwali się chłopcy, podskakując na ławie. — Przepędź je!

Jeno tedy uśmiech gościł na licu królowej, przy synach. Patrzyli na orlicę szybującą na nieboskłonie, krążącą i przepędzającą czarne ptaki.

Skinęła w stronę Laury i sokolnika, zasiadając na miejscu.

— Mów — zagadnęła Mieszka, który przysiadł przyń i pochwycił w palce winogrono. Elżbieta otuliła się ciaśniej kocem.

— Nadstawiam uszu, jak prosiłaś. Podnoszą się głosy o królu. Ponoć widziany był w Bihar. Wygląda na to, że zmierza do Wyszehradu.

— Królowo. — Młody goniec pochylił się i wręczył list. — List do ciebie, pani, bodaj od króla. Znaleziono go przy martwym Imre. Jeno nieopieczętowany.

— To może być intryga — dodał Mieszko i pochwycił list.

— Daj mi to! — huknęła, wyrywając mu go i odchodząc kawałek dalej.

Oczy ciemne zaszły łzami.


Najszlachetniejsza królowo.

Doszły ciebie pewno słuchy o naszej klęsce. Tak, pokonani zostaliśmy w cieniu zdrady i zaniechania danego słowa. Basarab za nic ma honor. Z pogromu ledwo sam, żem uszedł, zmuszony zamienić mą rodową zbroję na plebejskie odzienie i swych ludzi poświęcić. Alem żyw. Wracam do ciebie, umiłowana.


Załkała, przystawiając dłoń do ust i pismo męża do serca.

— Wraca, wraca! — szeptała do siebie.

— Co tam szepczesz?! — Podskoczył Mieszko z miejsca i podbiegł do niej, próbując wyrwać list.

— Ani mi się waż! Królową jestem! Ręce przy sobie! — warknęła, odwodząc rękę z listem od ciekawskiego Piasta. Zaraz jednak przypominając sobie przeczytane słowa, wybuchła płaczem i śmiechem jednocześnie, przywołując synów. — Ojciec wasz wraca! Bóg was wysłuchał, moje duszyczki! — Objęła ich mocno.

— Pani! — krzyknęła Klara, z hukiem otwierając podwoje. — Oddział przekracza właśnie bramy Wyszehradu.

— Armia? Czyja?! — krzyknęła Elżbieta zaniepokojona. Pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy to wojsko Basaraba, który nabierając ostatecznej odwagi po rozgromieniu węgierskiej armii, zdecydował się ruszyć na stolicę.

Dwórka, pochodząc bliżej, chwyciła dłoń królowej i mocno uścisnęła, próbując uspokoić.

— To proporce andegaweńskie majaczą nad wojskiem. To król.

— Co?! — Poderwała się z miejsca, ugładzając włosy. — Czemuż gońca przodem nie puścił?! Jak króla przyjmować bez uczty?! Ach! Prędko do ochmistrzyni poślij i marszałka.

Przyjemny dreszcz przepłynął przez jej ciało. Nie zwlekając dłużej, obie pośpiesznie wyszły z komnaty. Piastówna nerwowo pocierała lewą dłonią o przedramię, czasem je szczypiąc, aby upewnić się, czy aby nie śni. Przemierzała mroczne korytarze cytadeli, tupiąc głośno po posadce. To działo się naprawdę. Serce biło jej jak oszalałe, a nogi same niosły po kolejnych stopniach do szerokich schodów prowadzących w dół wzgórza.

— Idź po chłopców — wydając polecenie Dianie i podwijając poły sukni, poczęła zbiegać do zamku niskiego.

Prawie przydeptywała krańce sukni, słuchając jeno skrzypienia śniegu pod stopami. Wiatr niósł i głuchy pogłos kopyt, wiedziała, że armia przekroczyła już główną bramę. Spodziewała się dużego orszaku, podczas gdy na prywatny plac wjechało jeno kilkunastu rycerzy na przedzie z Zoltánem. Po chwili dopiero konni rozstąpili się, by przepuścić króla.

Zamarła. Nie był to ten sam mężczyzna, który opuszczał obóz pod Temeszwarem kilka miesięcy wcześniej. O wiele chudszy, o zmizerniałej bladej twarzy. Kości dokładnie zarysowane odznaczały się na zapadłych policzkach. Lekka broda wydawała się przyszarzała, a oczy puste i szare, patrzyły w jej kierunku podejrzliwie. Poczuła zimny dreszcz, nie czuła się bowiem, jakby patrzyła na męża jeno na zjawę, która przybyła z zaświatów. W jednej chwili pożałowała swej decyzji o przyprowadzeniu królewskich synów. Nie wiedziała, jak zareagują na widok wycieńczonego ojca, a tym bardziej, jak on zareaguje na nich.

Zsiadłszy z konia, zbliżał się do niej, lekko utykając. Coraz głośniej oddychała, po chwili mimowolnie wypuszczając kilka kropel na jagody. Zeskoczyła ze stopnia i podbiegając do króla, przystanęła. Zdjęła lewą rękawiczkę, delikatnie gładząc lico, jakoby chciała się upewnić, że jest prawdziwy.

Przymknął oczy pod ciepłymi opuszkami. Nie uczynił wszelako żadnego ruchu w stronę królowej, stał jeno, jak posąg bowiem w środku wytrzebiony był z jakichkolwiek uczuć. Drżące usta Elżbiety wypuściły wnet długo powstrzymywany szloch. Zarzucając ręce na szyję, mocno do niego przylgnęła, cicho zawodząc. Całując czule bok jego szyi, czekała na najmniejszy ruch.

Karol podczas powrotu wrażenie miał, że jego serce przestało bić wraz z poległymi ludźmi. W drodze nie czuł nic, prócz pustki po lewej stronie piersi i umyśle. Atoli z każdą dawką wdychanej woni włosów i ciała małżonki, wracał do świata żywych. Gdy ścisnęła go mocniej, poczuł wnet bicie jej serca, które niespodziewanie poruszyło i jego.

Docisnął swą skroń do jej głowy i równie mocno utulił, gładząc plecy. Otworzyła lekko usta, nie mogąc złapać tchu. Ściskał ją mocno, nie chcąc znów utracić. Trwali tak i zdawało się, jakoby mijała cała wieczność. Z wolna odsuwając się od niej, spojrzał w ciemne tęczówki. Przepełnione łzami, drgały ze szczęścia i równoczesnego wzruszenia.

— Tak się bałam — wydukała. — Wpierw myślałam, że nie żyjesz, a później... — Szlochając, spojrzała na niego, palcami gładząc brodę. — Nie wiedziałam, czy wierzyć w zapewnienia o twej śmierci, gdy równocześnie przychodziły wieści o domniemanej ucieczce i twój list bez pieczęci.

— Spokojnie. — Przytulił małżonkę, która z każdym słowem drżała jeszcze mocniej. — Jestem już, żyję. A list opieczętowany nie został, boć kanclerz zginął wraz z nią.

Stali tak jeszcze przez moment, dopóty odgłos ciżemek nie poniósł się po placu. Trzymając króla pod ręką, spojrzała na niego i odwróciła w stronę głosików, torując im drogę. Dobiegając do królewskiej pary, chłopcy przystanęli, uważnie mierząc ich wesołymi ślepkami. Rwali się do uścisków, równocześnie zmuszeni do przestrzegania zasad. Wpierw pokłonili się przed królem, po czym Andrzej wyrwać się chciał w stronę ojca powstrzymany przez brata. Król zaśmiał się na to i kucając, zezwolił im podejść.

— Moje wilczki — rzekł, wyciągając ku nim ręce.

Elżbieta odetchnęła z ulgą, przypatrując się owej trójce. Król mocno trzymał ich w ramionach, całując małe główki. Mając ich przed sobą, chwycił za rączki i pogładziwszy włosy, wstał. Spojrzał na Elżbietę, która pędzona chęcią ujrzenia męża, nie narzuciła na siebie cieplejszego odzienia.

— Chodźmy do środka.

Chwycił za wiązanie wierzchniego płaszcza i zdejmując go, okrył ramiona Piastówny. Potarł je i przysunął do siebie.

Spoczywała na łożu, plecami oparta o zagłówek. Palce zanurzające się co rusz w poszarzałych włosach masowały monarchę, który leżał odwrotnie, głowę opierając na jej brzuchu. Milczał, wbijając wzrok w sufit. Widziała po jego grymasie, że rozpamiętuje bitwę, co jakiś czas przygryzając wargę. Czuła tedy drżenie jego ciała. Nie chciała go ponaglać, gładziła jeno, próbując uspokoić.

— Polegliśmy, Elżbieto — wyszeptał po długim milczeniu ochrypłym głosem.

— Nie myśl o tym. Spróbuj odpocząć.

Karol jednak nie miał zamiaru na tym poprzestawać. Przeżyte wydarzenia widocznie nie dawały mu spokoju, a i on sam nie chciał ich zapomnieć.

— Duma i gniew mnie zaślepiły. Sam wjechałem w paszczę lwa bez wcześniejszego rozeznania. Później... — Zamilkł na chwilę, kiwając głową i zaciskając oczy. — A później dałem się podejść jak pacholę. Zawierzyłem dobrym intencjom Basaraba z desperacji, a on od początku nie zamiarował dotrzymać słowa.

Znowu zaprzestał mówić, zaciskając palce na czubku nosa. Samotna łza zleciała po jego policzku, ginąc w pościeli. Gładząc nieustannie siwe już włosy, delikatnie przesunęła dłoń na jego twarz, ocierając mokrą ścieżkę.

— Nie duś tego w sobie, Karolu. Mów, zrzuć to brzemię.

— Zginąłbym — szepnął, a dreszcz przechodzący po jego ciele, zagościł również u Elżbiety. — Dionizy został przy jednym z rycerzy, który ubrał mą zbroję. Odciągnąć miał uwagę. Nie wszyscy uwierzyli i kilku Wołochów ruszyło za mną w chwili, gdy niewielu przy mnie ostało wojów. Życie swe zawdzięczam Mikołajowi, synowi Radosława. Rzucił się z mieczem na pięciu wołoskich wojowników, abym zdołał uciec.

Przeczuwała, że nie przyszło mu to łatwo, lecz wyboru nie miał. Był zapalczywy i dumny, dlatego też trudno szło mu pogodzenie się z tym.

— Rycerze walczą u twego boku, gotowi na oddanie za ciebie życia. Taka jest ich rola, królu. Mikołaj był lojalny, a odwaga jego winna zostać upamiętniona. Dionizego również.

— Tak będzie. Wynagrodzę ich rodzinom poświęcenie.

— To nasza klęska. Oboje ją ponieśliśmy i znieść musimy jej brzemię — rzekła, dłoń okaleczoną unosząc do światła świecy.

Ujął ją i pocałował, przykładając do serca.

— Mówią, że przez Zachów, Bóg od nas wzrok odwrócił, przestał nam sprzyjać. To kara.

— Nie, to jeno błąd, Karolu. Błąd grzesznych ludzi, którzy wznieść się chcieli ponad Niego. — Ucałowała posiwiałe włosy. Były już niemal zupełnie pozbawione swej lśniącej czerni. — To nie jest kara. Nie myśl tak.

Całowała głowę, czoło i oczy małżonka. Szorstkie policzki i nos, by zatrzymać na dłuższą chwilę pocałunek na jego wargach. Odwzajemnił go.

~~~~~~

Dochodzili do siebie, czując rozkosz rozpływającą się po każdej części ich ciała, aby ostatecznie w nie wsiąknąć, pozostawiając po sobie delikatne mrowienie.

Nie potrafiła opisać tego, czego właśnie doświadczyła. Spojrzała na Karola, który zdawał się oswojony z podobnym doznaniem, które Piastównę pierwszy raz ogarnęło. Zdawało się milsze niż dotychczas. I jeno nasuwało pytanie, czy to tęsknota za mężem i przeświadczenie, że poległ w bitwie, tak na nią wpłynęło, czy jednak znak o sobie dały uczucia, którymi do niego wszak ukrycie pałała.

Uniosła oczy z zamyślenia, napotykając modre spojrzenie, które wtem zawisło jej tuż przed twarzą. Musnął delikatnie usta, spokojniej, acz dalej z pasją. Przygarnął ją do piersi i odetchnął beztrosko, policzek opierając o głowę małżonki. Czuła, jak wciąga głęboko w nozdrza zapach jej włosów, pocierając i ramię, i resztę ciała, jak gdyby upewniał się, że prawdziwie przy nim leży.

Mogła jeno przypuszczać, czego doświadczył na Wołoszczyźnie. Co czuł, gdy niewielka armia Basaraba zabijała jego druhów i najznakomitszych rycerzy koronnych. Co przeżywał, stojąc na granicy życia i śmierci, zdając sobie sprawę z jakże bliskiego końca, a co gorsza pogromu. Mogła mniemać lub wprost spytać o przebieg walk i wyprawy. Jednakowoż wiedziała, jak bardzo nie lubił o tym prawić.

Zadarła głowę, widząc pogrążoną w zamyśleniu twarz i nerwowo drgające pod powieką gałki oczne, zapewne na wspomnienia tragicznych obrazów klęski. Pogładziła jego tors i ramię ucałowała, pozwalając mu na chwilę wytchnienia w jej ramionach.

— Słyszałem, żeś możnym groziła. Śmiercią.

Spuściła zawstydzona wzrok i poczerwieniała.

— Wybacz. Musiałam! — Zerwała się nagle, siadając na łożu. Streściła mu historię, na koniec dodając prawie ze łzami w oczach: — I synów mi odebrać chcieli! Szlachetki parszywe! I to kto? Wilhelm! Nie mogłam, nie mogłam, ja...

Urwała, gdy ciepła dłoń męża, spoczęła na jej policzku.

— Diablica — mruknął i musnął rubinowe usta. — Nie zamartwiaj się, tak czasem trzeba. Nic nie wzbudza większego strachu, niźli groźba wymierzona w rodzinę. Broniłaś swych dzieci.

Uśmiechnęła się delikatnie. Diablica. Tak, jestem nią i będę zawsze, gdy ktoś zagrozi mej rodzinie. — Wbijała wzrok w męża, dostrzegając, iż szarość z błękitnych oczu ustąpiła, a twarz nabrała rumieńców. Wrócił.

Nie podejrzewała fortelu — gry pozorów, która zatuszować miała chorobę z wolna zżerającą ciało Andegawena. Dawny blask na powrót goszczący zaś w jego oczach przyćmiewał ból, rozsadzający teraz stopę, skrzętnie ukrywaną pod pościelą.

Wyszehrad, koniec 1330 r.

Powrót króla pozwolił Elżbiecie na oddanie się obowiązkom królowej. Poczynała przygotowania do obchodów Świąt, które znowuż pragnęła celebrować w Budzie. Coraz bardziej lubiła starą stolicę, oczy kierując na północny zamek. Jego widok za każdym razem wywoływał uśmiech na jej twarzy, podczas gdy Wyszehrad nieustannie trącił fetorem rozdartego ciała zamachowca. Czuła się jak przyjezdny we własnym domu.

Gwar jednakowoż spowodowany przygotowaniami radował ją. Widok synów podbierających z pakunków słodkości tragarzom napawał spokojem. I jeno bękart, z każdym dniem upodabniający się do ojca, przypominał jej o początkach trudnego małżeństwa, które z wolna odchodziły w zapomnienie.

— Pani, pomyślałam, że zechcesz go poznać. Toż już tydzień. — Diana weszła do komnaty z małym zawiniątkiem na rękach. — Dalia wypoczywa.

Elżbieta po omacku i w ciszy doszła do dwórki, boć łzy wzruszenia zamazały jej obraz, grzęznąc gulą w krtani. Przejęła ostrożnie dziecinę, przysiadając na krześle i pogładziła rumianą główkę.

— Piękny.

— Ciekawe do kogo podobny będzie.

Elżbieta spojrzała na przyjaciółkę.

— Do matki, wiadomo. Po ojcu nic dobrego nie dostanie. — Pogładziła policzek i zgrabny nosek. — No może oczy, bo rysy szczęśliwe Dalii będą.

— Elżbieto. — Głos męża wyrwał ją z zadumy nad zawiniątkiem. — Czyje to?

Speszona wstała, odwracając się doń plecami i zdenerwowana, poczęła się zająkiwać.

— Dalii... Matką chrzestną zostanę.

— Od kiedy tak zajmują cię dzieci dworek? Dziecko Larysy tak cię nie przejmowało — spytał, wychylając się za ramię małżonki i próbując dostrzec twarzyczkę. — Czy to?! — warknął nagle oniemiały, odwracając ją gwałtownie, na co maleństwo zakwiliło.

— Zgłupiałeś?! — zaśmiała się. — Porządnie oberwać musiałeś na tej wojnie, mój drogi. W głowę! — podkreśliła dobitnie. — Chyba że żeś o kolejnym swym bękarcie pomyślał?!

Obruszył się na te słowa, acz dalej ciekawy, odwinął materiał, wpatrując się w chłopca.

— To, kogo to pacholę?

— Mówiłam już — parsknęła rozgorączkowana. — Dalii.

— To bocian jej go przyniósł?! — uniósł się zirytowany, czując, jak z nim pogrywa. — O ojca pytam.

Odwróciła wzrok. Spojrzała na główkę, dostrzegając ciemne kosmyki włosków. Jeśli jeszcze nie daj Bóg, oczy błękitne okaże, nawet rysy Dalii go nie uchronią od plotek. — Westchnęła, ciężko. Komu jak komu, acz Karolowi musiała wyznać prawdę.


Uprzedzam zawczasu. Dlaczego poświęciłam rozdział na sytuację z Posadą?

Ponieważ rzeczywiście ta "największa klęska Caroberta" była uważana za karę za tak bestialski wyrok na Zachach. Jestem również jedną z osób, które uważają, że Elżbieta, mimo iż o bardzo silnym charakterze, z marszu nie wzięła się za rządzenie na tak dużą skalę, ale to już pewnie wiecie. Różnica jest wielka pomiędzy rządzeniem własnym dworem a królestwem, co – jak wiemy – Elżbieta robiła. Była bardzo wpływową i silną monarchinią, ale ja lubię działania przyczynowo-skutkowe, a dla mnie właśnie interpretacja postaci Elżbiety na tym właśnie polega. Jedno wydarzenie ciągnie za sobą konsekwencje i motywuje kolejne. Jedna cecha charakteru wskutek traumy zaczyna ewoluować lub wychodzą na jaw kolejne, te "gorsze" cechy.

W historii Elżbiety moim zdaniem takich traumatycznych przeżyć było kilka, w tym najgłówniejszy, właśnie Zamach. Natomiast u Karola klęska pod Posadą, która swój początek miała już pamiętnego kwietnia.

To od początku miał być ważny moment i w życiu Elżbiety, i w życiu Karola, a przede wszystkim w ich małżeństwie. 😁🥰 Stąd Narodziny Diablicy!



¹ szubka — ciepły kaftanwatowany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro