37 rozdział ♔ | Utrata niewinności |
Witam Was kochani! Rozdział miałam wstawić wczoraj, ale się nie wyrobiłam.🙈 Dziś mija ROK i jeden dzień od rozpoczęcia publikacji Piastówny ❣💖 Więcej na dole 🤗
A ja Życzę miłej lektury 💖
♔
| Podejrzenia | Zaskakujący gość | Porwanie |
— Daj mi czas, abym mogła coś zdziałać. Zrób wszystko, co konieczne, nie dbam o twój oręż.
Potowarzyszyła Miklósowi do samych wrót, przytrzaskując niemalże jego stopy. Skrzypnięcie i huk żelaznej zasuwy rozlał się po jadalni, echem odbijając od ścian i ujście znajdując w kominku, przygaszając na pacierz płomień.
Cierpliwie wyczekiwał reakcji, którą wprawnie odwlekała. Na dłużej przywarła do drzwi, niejako z przymusu się uspokajając. Wychwycił to. Drżące dłonie wspierała na drewnianej powierzchni, z wolna je zaciskając w piąstki, które pojaśniały od przepełniającej ją złości. Policzki oblane rumieńcem nabrzmiały wstrzymywanym powietrzem, które wraz z ruchem Piastówny wydostało się na zewnątrz z wrogim poświstem.
— Dworujesz ze mnie?
Jeno pozornie opanowała wzburzenie, gdyż zaraz potoczył się z jej ust ton, gotowy powalić na ziemię najbardziej zaprawionego w boju wojaka.
— Radości mi to nie sprawia, lilio.
Węzeł łączący małżonkę jego z kapelanem pierwotnie uwity z solidnych nici, strzępem był teraz, mało tego jarzącym się nieustannie od iskry zrodzonej z płomiennego uczucia nienawiści. On zaś spod maski ignorancji spoglądał na ich poczynania w rosnącej obawie, że nie zdołają skończyć ów batalii ino na słowach do cna przesiąkniętych jadem.
Z dystansu bowiem spojrzenie lepsze i trzeźwiejsze miał na niezgodny dubel, niżeli z linii walki. Winno to napawać go nadzieją na ugaszenie sporu, kiedy to prawdziwie podsycał w nim niepewność co do zdania, komu winien sprzyjać. Długo przecie nie zdoła utrzymać pozycji niezawisłego arbitra, szczególnie w razie rozsądzającego starcia.
— Co to za niedorzeczności? — warknęła, niemal kipiąc ze złości. Pewności nie miał czy to na wzgląd na zajście i przybyłe wieści, czy jego zwłokę.
— I ja się teraz dowiedziałem — odparł markotnie.
Leniwie podźwignął się z miejsca, podchodząc do kominka. Zachowaniem tym jeszcze mocniej irytował małżonkę, wystawiając jej nadwątloną cierpliwość na próbę. O to mu jednakowoż chodziło. Splatając palce na plecach, wzrok zatrzymał w płomieniach. Rozmyślał nad beznadzieją własnego położenia, kątem oka baczenie mając na Elżbietę, która przystanęła zaraz u jego boku. Długo jej bezczynność nie trwała. Położyła dłoń na jego ramieniu, czule je masując.
— Naprawdę popierasz ten wybór? Po tym, co ci powiedziałam o Nitrze? — spytała o wiele łagodniej, wychylając się nieznacznie, acz tak, by natrafić na jego spojrzenie, co minęło się z celem. — Wynagrodzisz Miklósa za zatajenie prawdy o Dušanie i stanowisku archidiakona? Nie jest godny arcybiskupstwa...
— Wiem — wciął jej w słowo, obdarzając wtem szczwanym spojrzeniem. W jednym wszelako przyznać jej musiał rację. Sprawę Nitry puścił w zapomnienie, sprawa arcybiskupiej stolicy atoli była zbyt czuła na ułomności. — Trzeba znaleźć kogoś innego. Osobę wzbudzającą poważanie, równocześnie będącą nam bezgranicznie oddaną.
Przymrużył oczy, dostrzegając jej skupienie. Namyślając się nad czymś, obdarzyła go radosnym i dumnym uśmiechem.
— Masz takiego kandydata — orzekła pewnie, unosząc diabolicznie brew, na co lekko zdębiał, robiąc krok ku niej. — Jeśli kapituła przystaje przy twym kapelanie, zaproponuj im uprzedniego.
Csanád Telegdi¹ — przeszło mu przez myśl.
Spojrzał raz jeszcze w promienną twarz królowej. Usta jej nie były w stanie powstrzymać już dumnych pomruków. Ochotę miał ją objąć, przytulić tak mocno, by uzmysłowić, jak bardzo wdzięczny jest za tak akuratną sugestię. Ciemne oczy świeciły od rozemocjonowania. Uradowana była z celności swych konkluzji, a może to jeno satysfakcja ze znalezienia kontrkandydata względem kapelana nią kierowała?
I ta myśl go otrzeźwiła, nawołując do porzucenia zamiarów. Wyprostował jeno plecy, uśmiechając się do małżonki powściągliwiej niż wcześniej.
— Zatem należy nam posłać do Egeru.
~~~~~~
Złoto relikwiarza oświetlane płomykami kandelabrów migotało we wnęce kaplicy. Delikatny taniec cieni przynosił jej znaczne ukojenie, choć dalej nerwowo przekładała koraliki różańca w dłoni. Spojrzenia nie odrywała od cennej pamiątki po francuskiej królowej. Mrużyła oczy, doszukując się w niej odpowiedzi na trapiące ją myśli. Jednakowoż grymas goszczący na licu blondynki, nie zwiastował rozwiązania problemu.
Pogrążona w modlitwie nie spostrzegła, jak postać odziana w długi, ciemny płaszcz siada tuż przy niej. Nic nie robiąc sobie z towarzystwa, kontynuowała szeptem litanię, boć była już przyzwyczajona do Adeli. Trzymała ona pieczę nad prywatnym przybytkiem królowej, zatem często wspierała osoby szukające duchowego wsparcia.
— Znowuż tu jesteś. Stale rozwodzisz się nad nią, ileż można?
Adela chwyciła wolną dłoń Lisicy, próbując skupić na sobie jej wzrok. Szmaragdowe tęczówki nadal jednak tonęły w złotej poświacie.
— Wyzbądź się tych wątpliwych myśli, Laryso. Musisz podjąć decyzję.
— Jaką decyzję? — uniosła się wnet, jak gdyby Adela celowo jej uchybiła. — Hmm? Jaką decyzję? Nie ważne co zrobię i tak kogoś skrzywdzę. Pozostaje jeno pytanie, kogo gotowa jestem poświęcić. Przyjaźń królowej czy życie mej niewdzięcznej siostry?
Adela w lot posmutniała. Im dłużej próbowała pomóc zagubionej dziewczynie, tym bardziej pozostawała bezsilna. Zwyczajnie jej współczuła i zaczynała pojmować jej położenie. Pomału karty z rąk klasztornej towarzyszki królowej zostawały wytrącane, a ona nie miała już czym grać. Nikt nie winien oczekiwać od kogokolwiek podobnego wyboru. Równocześnie Adela nie znała ino punktu widzenia Larysy. I Piastówny była powiernicą, starając się utrzymać zdrowy rozsądek. Była niemal niewidzialnym mediatorem próbującym ratować dwie bliskie sobie osoby, które – jak jej się zdawało – padły ofiarą jednej niewiasty.
— Może warto wybrać mniejsze zło? — zasugerowała delikatnie.
— Obie wiemy, kto nim jest. — Larysa załamała głos, spuszczając wzrok i zatrzymując go na złączonych dłoniach. — Maria jest mą siostrą, ale i Elżbietę za nią uważam. Wybór mój to lojalność względem rodziny a lojalność względem królowej. Spisana jestem na straty, nie mam ku temu złudzeń. Elżbieta powściągliwiej mnie traktuje. Obdarza wzrokiem nieufnym, acz nie nienawistnym. Jakby czekała na coś, próbowała upewnić, nie chciała się z czymś zdradzić.
— To prawda. — Adela westchnęła głośno, dając upust swemu niezadowoleniu. — Zachowanie jej jest przemyślane. Realizuje niemalże skrupulatny plan, punkt po punkcie, nie narażając się na porażkę. Coś ukrywa, to pewne. Nikt nie zna jej lepiej od nas.
Ciemnowłosa z trudem wykrzywiła usta, przywdziewając wątły uśmiech. Uścisnęły swe dłonie, a ona otarła prędko łzę, która spłynęła po policzku blondynki. Pogładziła go dobrotliwie, niemal jak jej matka klaryska w klasztorze, gdy rozpaczała po wyjeździe Elżbietki. Zmierzyła też tym samym wzrokiem, który sam przez się mówił, aby nie traciła nadziei i nie ulegała złym nastojom.
Nie potrzebowały słów. Gestów tak czytelnych nie musiały tłumaczyć. Obie patrzyły na relikwiarz, w którym pomocy szukała i sama królowa. Siedziały w ciszy, próbując pojąć, co prawdziwie dzieje się z kobietą, która dla obu niegdyś była promykiem nadziei.
Królewiec, Państwo Zakonu Krzyżackiego
Tereny przyległe rezydencji wielkiego marszałka Zakonu gościły najwybitniejszych rycerzy europejskich mocarstw. Czesi pod przywództwem Luksemburczyka, bracia zakonni z wielkim mistrzem von Orselnem na czele, Morawianie, Niemcy, Anglicy, Książęta, samotni wojacy. Wierni chrześcijańskim ideom na wspólnej wyprawie przeciwko niewiernym, dzikim plemionom, życie powierzającym leśnym bożkom. Atmosfera unosiła się ponad obozowiska niezwykle wzniosła i wielce braterska. W tymże momencie mało znaczące było pochodzenie a cel. Cel tak słuszny w swej istocie.
W największym namiocie stołowały się najważniejsze osobistości. Czeski król, wielki mistrz, śląscy książęta, którzy przyłączyli się do krucjaty podczas przebywania Luksemburczyka we Wrocławiu — Bolesław ziębicki; Bolesław brzeski, czeski wasal; Władysław legnicki, który pod naciskiem sprzedał wszelkie prawa do swego księstwa Luksemburczykowi, jak i Henryk wrocławski, który równie jak poprzednicy uległ następcy Przemyślidy².
Jednym z uczestników był też sekretarz czeski, niejaki Wilhelm de Machaut³, francuski poeta, który za zadanie miał przelać na pergamin wspaniałość tegoż przedsięwzięcia. Ze znacznym podkreśleniem oczywiście zasług wielkiego jego chlebodawcy.
— Wypijmy zatem bracia, za powodzenie naszej misji, zleconej nam niejako przez samego Boga — rzekł dumnie i głośno Luksemburczyk, wstając z miejsca i unosząc kielich. — Niechaj ziemia pogan przychylna nam będzie i dopomoże w krzewieniu słusznej wiary.
— Amen! — odkrzyknęło liczne grono, także powstając z miejsc.
Opróżniwszy czary, zasiedli wtem do wieczerzy. Muzykanci akompaniowali im brzmieniem prostych instrumentów, których przypuszczalny szwank podczas niewygód wyprawy, nie wzbudziłby w nich zawodu.
Gwar wypełniał przestrzeń namiotu, a stoły uginały od przedniego jadła. Werner von Orseln zasiadający przy boku czeskiego króla nachylił się wtem nad jego uchem.
— Dalej nadzieję żywię, żeś rację miał, panie, co do naszego wspólnego wroga.
Luksemburczyk uniósł kącik ust i przyjaźnie poklepał go po ramieniu.
— Słowa me niepodważone. Nie masz się czego obawiać. Karzeł nie odważy się napaść na wasze ziemie, wiedząc, iż ja na nich jestem⁴ — zapewnił niezwykle pewnie, spijając pijane ze świeżo co nalanego piwa.
— Gdy na Żmudź lada dzień ruszymy, próżno szukać będzie i ciebie, i mnie, panie, na ziemiach Zakonu. Z Chełmna wycofałem znaczną część oddziałów, aby zasilić szeregi krucjaty. Jaką mam gwarancję, że nie zaatakuje?
— Me słowo to gwarancja. Władysław szalonym jest człekiem, acz nie na tyle głupim, by mocniej zaleźć mi za skórę. Wierz mi.
Ostatnie słowa powiedział tonem, który zwiastował zakończenie pogadanki o Łokietku. Odwrócił wzrok Luksemburczyk od Wernera i zaraz nucić zaczął melodię zagraną przez muzykantów. W humorze był wyśmienitym, pewny swego, zatem Krzyżak nie miał się bodaj czym martwić.
Wawel, Królestwo Polskie
Parsknęła pod nosem, krążąc wokół małżonka. Zadumany błądził palcem po mapie, nakreślając nim trakty, dzikie knieje i bagniska, próbując wychwycić najszybszą drogę do Chełmna. Nieustępliwie rozmyślał jakby tu zajść rozbestwionego Luksemburczyka i zdradzieckich Krzyżaków. Po wtargnięciu czeskiego króla i przemarszu po ziemiach polskich nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Zwoływał co rusz narady, szukając dobrego rozwiązania. Nasłuchiwał rad, co winien poczynić w tak urągającej sytuacji bowiem Jan jawnie zignorował władzę jego w Królestwie Polskim, dając pokaz siły lub uzewnętrzniając jeno swą najzwyklejszą w świecie pychę. Toć dalej nie przełknął on porażki podczas najazdu na Kraków i zaskakującego odwrotu po groźbie węgierskiego króla. Mimo to jawił się niestrudzenie jako władca mający niemalże Boskie prawo do ubiegania się o krakowski tron.
— Nie bądź uparty — zaczęła Jadwiga, zaniepokojona stanem męża. — Poślij do niego, nie daj się prosić.
— Dobrze wiesz, jaka będzie odpowiedź — sprzeciwił się niezliczony już raz. Zarzęził, dłubiąc brodę. — Łudzisz się jeno, że zmieni zdanie. On nienawidzi Litwinów równie mocno, co my Krzyżaków, a ja nigdy nie wsparłbym sojusznika, który i białym płaszczom sprzyja.
— Zapominasz, że tam jest nasza córka — ciągnęła niezrażona. — Należy wywiedzieć się więcej o nastawieniu Caroberta, a kto dostarczy nam rzetelniejszych wieści, niżeli nie ona?
— Wstrzymam się jeszcze. Odmowy zięcia jestem niemal pewien, nie będę wystawiał się na pośmiewisko. Mam swój honor, a i szansę. Jan i Werner ruszają na Żmudź. Zatem pozostaje zbierać wojska. Wici już dawno rozesłane.
— A zdrajca? — dopytała jeszcze zaciekawiona. Jeden z krzyżackich sługusów bowiem w postaci Polaka z niższej służby urzędniczej, doniósł im o wiciach, które rozesłał zaraz po wtargnięciu Jana.
— Spotkał go los każdego zdrajcy. Nie będzie już działał na naszą niekorzyść.
Uniósł jeno brew, z zadowoleniem tupiąc nogą, na co Jadwiga przerzuciła oczami.
— Kiedy zamiarujesz ruszyć?
— Za kilka niedziel. Należy powiadomić mi jeszcze wojewodę Łęczycy o mym przybyciu. — Oderwał się od mapy, zerkając na królową. Zbliżył się, ujmując jej dłonie. — Najmilsza, wiem, co na to powiesz, lecz Kazimierz pojedzie ze mną.
— Wiem, że zdania nie zmienisz, jesteś zbyt uparty — dodała ze smutnym uśmiechem, gładząc jego policzek. — Jeśli tak się upierasz, dobrze, choć Kazimierz nie przejawia zbytniego zainteresowania wojną.
— Wiem, dlatego trzeba go z nią oswajać.
Nic już nie dodała. Dobrze znała podejście Władysława do spraw militarnych i jego zacięcie w kwestii kształcenia następcy w taktyce wojennej. Złożyła pocałunek na mężowskim policzku, dając mu przestrzeń do dalszego namysłu nad wyprawą. Wyszła, a zaraz za drzwiami przywołała do siebie Katarzynę.
On nie przejawiał chęci posłania wieści do Elżbiety, które mogły już zawczasu dać im przewagę, acz ona zobowiązana do tego nie była. Mąż nie zamierzał słuchać jej w sprawie udziału Kazimierza w najeździe, zatem nie miała zamiaru akceptować jego podejścia względem Węgier. Kształciła przecie córkę na swe podobieństwo. Wpajała własne przekonania, wartości i doświadczenia, aby zawsze z wyprzedzeniem zdołała się obronić przed wrogim nastawieniem. Zasiała w niej także ziarno przywiązania do rodziny. Zatem nie myślała kryć się, tak jak polski król za przesadną dumą, gdyż właśnie taką rolę miała pełnić ich córka. Miała być szpiegiem na węgierskim dworze, tarczą czuwającą nad nimi i włócznią, która w razie konieczności zadać miała ostateczny cios przeciwnikom królestwa, jak miejsce to miało w przypadku najazdu.
Już przed odwiedzinami męża Jadwiga czuła przez skórę, że nie zgodzi się on na posłańca. Zresztą jak zwykle, gdyż sam zagorzale chciał ze wszystkim sobie poradzić. To ona musiała poczynić odpowiednie kroki, wywiadując się przydatnych wieści z podgrodzia. I tutaj wierne dwórki nie zawiodły.
Przekraczając próg swych komnat, uśmiechnęła się, podchodząc do czekającego na wezwanie mężczyzny. Starszy, blondwłosy szlachcic poderwał się z miejsca na jej widok. Ugiął plecy, obdarzając wkrótce błękitnym spojrzeniem. Dała mu znać gestem, by podążył za nią.
— Jak miewa się twa żona, Samborze? — zagadnęła, przystając przy skryptorium.
— Bogu dziękować, ma się dobrze.
— A twoja córka? — dodała, śledząc uważniej jego reakcję.
Odchrząknął, po czym teatralnie uniósł kącik ust.
— Miewam, że zdrowie również jej dopisuje. Pojechała na dwór twej córki, pani, królowej Elżbiety. Jedyna ma pozostała przy życiu duma.
Masz jeszcze jedną, ale na nią już za życia położyłeś krzyżyk.
— Słyszałam, że ruszasz za nią — zażartowała, chcąc rozluźnić atmosferę, która prędko zgęstniała na wspomnienie córki. — Chciałabym skorzystać przy tym z twej podróży. — Wyjęła list, podchodząc bliżej szlachcica. — Wiem, kto cię zawezwał na Węgry i jej to właśnie przekażesz ode mnie list. Mogę liczyć na twą dyskrecję?
Uścisnęła jego dłoń, uprzednio wkładając w nią pergamin zapieczętowany lakiem z jej podobizną. Rozszerzył oczy, by zaraz klęknąć przed swą królową.
— To dla mnie zaszczyt, pani. Przekażę list, jak każesz.
Ucałował na pożegnanie kłykcie Jadwigi, a ona nachyliła się nad nim, składając znak krzyża na jego czole.
— Niech Bóg cię prowadzi, Samborze.
Wyszehrad, koniec stycznia 1329r.
| Dwa tygodnie później |
— Ojcze, ulatował ją?
Malec siedział na posłaniu, krzyżując nóżki. Podekscytowany bujał się to wprzód, to w tył, trzymając się za kostki. Nie odrywał rozszerzonych ślepek od Karola, który miejsce zajmował tuż przed nim w podobny sposób, acz jedną nogę spuszczając z łoża. Ubrany w skórzane spodnie i lnianą koszulę, oddawał się urokom ojcostwa. Widząc, że Władzio znowuż wysunął nogi spod koca, ponownie je okrył.
— Panie ojcze? Zabił smoka?
Ponowił pytanie, przechylając główkę. Andegawen zaśmiał się na ten widok i wrócił do opowiadania legendy.
— Gdy tym razem los wskazał na księżniczkę, ojciec żebrał o jej życie. Nie chciał utracić ukochanej córki. — Urwał na chwilę, przełykając gorzkie łzy, które utkwiły w jego gardle. — Nie mógł za wiele poradzić. Stał przy źródle, nad którym gniazdo uwił smok i patrzył, jak księżniczka idzie wprost w jego pazury. Zakrył oczy i zapłakał nad nią. — Karol uniósł dłonie do własnej twarzy, odwzorowując przywoływane zachowania z legendy. — Wtem ktoś wysunął ostrze i stanął twarzą w twarz ze smokiem. Jerzy zasłonił dziewczę i zabił bestię, zatapiając miecz w wielkim sercu. — Tym razem przysunął palec do piersi syna, który zaraz zachichotał i powielił jego ruch. — Wdzięczni mieszkańcy porzucili tedy swe pogańskie wierzenia, przyjmując w podzięce wiarę swego wybawcy, chrześcijaństwo.
Władzio uśmiechnął się, uradowany wielce z dobrego zakończenia legendy o Świętym Jerzym⁵. Podskoczył w miejscu, gramoląc się do ojca. Oparł rączki o jego przedramiona i usiadł na kolanach, przytulając doń. Karol ucałował małą główkę. Nie chciał od niego odchodzić, lecz zerkając za okno, dźwignął się wraz z nim.
— Teraz, mój mały smoczku, czas spać. — Odwinął kołdrę, układając syna i zaraz przykrywając. — Lepiej ci już, prawda?
Malec pokiwał potwierdzająco głową, miętoląc w dłoni sznurek Karolowej koszuli.
— Mogę jutlo pobawić się z Ludwisiem? — spytał cichutko.
Andegawen zamyślił się. Od kilku dni Władzio wyglądał na w pełni zdrowego, acz nie chciał ryzykować. Wiedział jednak, że trudno było mu wytrzymać z dala od braci, zatem przytaknął. Z pewnością towarzystwo młodszego Ludwika wpłynie na niego pociesznie. Jeszcze raz pogłaskał pulchny policzek i całując czółko, podszedł do siedzącej w kącie Dalii.
— Miej na niego baczenie. Nie może zostać sam nawet na chwilę. — Zerknął na syna i odwracając się, przeszył dwórkę upominającym spojrzeniem. Zrobił krok ku niej, niemal stykając ich twarze. — Jeśli przyjdę, a ciebie nie będzie, zapłacisz głową. Wychodząc, wezwij kogoś w zastępstwo, inaczej nie masz prawa zrobić nawet kroku poza tę komnatę, chyba że mam zgotować ci piekło.
Groźby nie były jednak konieczne, gdyż Dalia doskonale znała swe powinności, które wcześniej równie dobitnie objaśniła jej królowa. Karol nie chciał mieć wątpliwości. Ich słowa musiały wryć się w jej pamięć, aby nawet zaraz po przebudzeniu dudniły w niewieścich skroniach.
Widząc, iż pojęła, wyszedł, a uświadomiwszy sobie na wspomnienie żony, iż od rana jej nie widział, przystanął. Zmrużył oczy, czując nadmiar ciężaru na piersi. Zdrowie Władzia pozostawiało wiele do życzenia. Sprawa krucjaty czesko-krzyżackiej na Żmudź, którą piętnowała królowa, znowuż prowadziła do spięć w ich małżeństwie. I nieszczęsny Miklós Dörögdi, który poczuwszy się skompromitowany po wycofaniu jego osoby z urzędu biskupa zastępczego katedry Esztergom, wyruszył do Awinionu⁶. Zamiarował osobiście przekonać papieża o słuszności swej kandydatury i nakłonić go do jego nominacji, kiedy to oni wybrali na to stanowisko Csanáda Telegdiego.
Potrząsnął głową, próbując przerwać natłok myśli. Wypuścił głośniej powietrze, zmierzając do drzwi wiodących na dziedziniec. Wciągnął sporą dawkę mroźnego powietrza i zamknął oczy. Podmuchy zimowego wiatru muskały błogo jego rozgrzaną twarz.
Spoglądając na otaczający go mrok, rozrywany gdzieniegdzie jasnością pochodni, dostrzegł, iż nie tylko on potrzebował chwili wytchnienia. Podszedł powoli do osoby odzianej w znajome mu brązowe futro. Bezszelestne kroki pozwoliły przyjrzeć się jej twarzy. Przygryzała dolną wargę, próbując skupić uwagę na jednym punkcie, nadaremnie.
— Coś cię trapi? — spytał, a ona spłoszona odskoczyła dwa łokcie dalej, przyspieszając oddech.
— Nie rób tak więcej — odcięła, widocznie przestraszona jego obecnością.
Podchodząc, powodziła drżącymi źrenicami po dziedzińcu jakby z obawą, że dostrzeże coś, czego ujrzeć nie winien.
— To twoje zamyślenie stłumiło kroki, lilio. Nie chciałem ukryć swej obecności, lecz ty. Co tak mocno zaprząta twą głowę?
Lustrował kredową twarz małżonki, nie wiedząc wszakże, czy to strach przed nim oprószył ją bielą niemal zaczerpniętą z zalegającego na murku śniegu. Z zimna winna nabrać rumieńców, tymczasem widocznie nie w tym tkwił powód jej pobielałej skóry i rozszerzonych oczu przypominających teraz wielkie kasztany.
Zbliżył się, dokładając dłoń do jej jagody. Gładził delikatnie, obserwując czujnie zachowanie. Zbliżenie widocznie nie było na rękę małżonce. Wykrzywiła nieznacznie usta, układając je w coś na wzór uśmiechu, acz nie był on szczery, a prędzej wymuszony.
— Wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Ostatnimi czasy źle się czuję.
Porzucił na moment podejrzenia, ujmując z nadzieją oba policzki.
— Czyżbyś? — zaczął tkliwie, wlepiając w nią roziskrzone tęczówki. — Była brzemienna?
— Nie, nie — zaprzeczyła prędko, odsuwając od siebie dłonie. Westchnęła, przybierając zaraz zadziwiająco odmienny wyraz twarzy. Na miejsce zmieszania wypłynęło zacięcie i kłująca pretensja. — Ktoś przybyć ma do mnie z Polski. Muszę położyć kres temu, co zacząłeś.
Odpłynął myślami, przerzucając uwagę na małą fontannę ustawioną na środku dolnego placyku. Nie mogła przecie zrezygnować z planów wyswatania uciążliwej młódki, zatem nie zdziwiło go jej posunięcie, aczkolwiek prawdziwie o nim zapomniał.
— Myślałeś, że się wycofam? — Pociągnęła go za rękę. — Nigdy. Pozbędę się jej, tak jak zapowiedziałam. A ty, mój drogi, tak jak obiecałeś, nie będziesz się sprzeciwiać. — Pogładziła jego ramię ostentacyjnie, niby to strzepując widoczny tylko dla niej kurz. — Jawnie nie wystawiłbyś na drwinę kobiety, która dała ci synów, prawda?
Pytanie było retoryczne, boć zaraz musnęła jego policzek i odeszła, nie czekając na odpowiedź. Znała ją bowiem doskonale. Przygryzł wnętrze policzka, unosząc zaraz rękę i przywołując towarzysza. Nie odwrócił się doń, jeno zadarł wyżej podbródek.
— Miej ją na oku, Zoltánie. Weź kogoś z zakonu. Przeor Aladár ma kilku dobrych szpiegów, niech poleci ci najlepszego.
Ten zmarszczył czoło, dochodząc do boku Andegawena.
— Nie ufasz jej słowom?
— Nie o to chodzi. — Uniósł ramiona, biorąc głęboki wdech. — Może i czeka na Sambora, ale wiedziałem przecie, o jego przyjedzie. Przestraszyła się, że coś innego mogło się wydać. Nie mówi mi całej prawdy. — Przeniósł wzrok na przyjaciela, lekko ściskając jego ramię. — Coś ukrywa, a ja chcę wiedzieć, co.
Trzy miesiące Maria tułała się po królestwie, realizując mało znaczące zlecenia królowej. Wyprawy do Siedmiogrodu po zamówione przezeń rubiny, mało co nie zakończyła z roztrzaskaną głową na dnie górskiej przepaści. Przeprawa przez bagienne tereny Balatonu po odbiór pereł przyprawiła jej równie mało przyjemnych wrażeń. Czarę goryczy przelało jednak wysłanie do Varaždinu po specjalny jedwabny szyfon nadesłany z Kalabrii, gdyż nie zdążyła nawet spocząć na budzińskim zamku po uprzedniej podróży.
Miała dosyć. Chciała jeno odpocząć i wrócić do Wyszehradu, podczas gdy próbowano trzymać ją od niego z daleka. Gwardziści nie zezwalali na powrót, chyba że samotny i jak się okazało, to było najgorsze, co mogli jej rzec.
Ruszyła do stolicy, nie bacząc na nic. Jak zwykli mówić mieszczanie, złego diabli nie biorą, zatem bez szwanku dojechała do celu. Stawiając swą nogę w palatium po wielu tygodniach nieobecności, była wycieńczona tak okrutnie, iż nawet nie miała siły się złościć. Tym bardziej nie myślała o tym, kogo może napotkać na swej drodze, a losowa przecie konfrontacja z królową mogła okazać się dlań tą ostatnią.
Wyglądała jak zjawa. Wybladła, jeszcze chudsza, z cieniem pod oczami. Zmierzała ślamazarnie do swej komnaty, przypadkiem zawadzając na korytarzu o postawną sylwetkę. Nie miała sił nawet, by huknąć nań i na całe szczęście, gdyż to królewskie tęczówki badawczo ją mierzyły. Zapowietrzyła się. Ochotę miała wleźć pod ziemię tak głęboko, jak tylko zdoła.
W takim stanie nie mogła wyglądać atrakcyjnie, a patrzyła na człowieka, któremu wszakże nie była obojętna. Ukłuło ją poczucie wstydu. Spuściła wzrok, acz zaraz gwałtownie uniosła głowę ze zdziwienia. Rozchyliła usta i rozszerzyła oczy, patrząc na odzienie Andegawena.
— Wróciłaś? — spytał, a nie otrzymując odpowiedzi, uniósł jej podbródek. — Dobrze się czujesz?
Żadne słowo nie było w stanie wypłynąć z jej gardła. Nie wiedzieć czemu, poczuła wilgoć pod powiekami.
— To dlatego? — wyszeptała, mając ochotę zapłakać żałośnie.
Król stał przed nią w sobolim futrze, które schowała głęboko na dnie swej skrzyni, niemalże traktując jak pamiątkę. Nie mogła pojąć, czemuż je posiada, skoro sam okrył nim jej ramiona kilka miesięcy temu. Patrzył na nią lekko zaniepokojony, pokrótce orientując się w jej zaszokowaniu. Przejechał dłonią po czole, podchodząc bliżej.
— Zatem ci nie powiedziano? — Widząc, jak łzy ściekając po bladej jak rzeźba twarzy, westchnął. — Królowa zleciła przeszukanie twej komnaty i znalazła je. Dlatego cię odesłała.
W jednej chwili straciła czucie w nogach. Podupadła pochwycona przez Karola, który zaraz poprowadził ją do ławy korytarza. Obejrzał się prędko, bowiem poczuł się niezręcznie. Trzymał w ramionach kochankę, co opacznie mogło zostać odebrane. Wstrzymał oddech na widok oddalającego się cienia, aczkolwiek to nie musiała być ona. Odrzucił podobne myśli i nieznacznie odsunął od Marii. Poczęła szlochać, niemal panikując. Pragnęła przytulić króla, acz w porę ktoś ją odciągnął, ściskając boleśnie za ramię.
— Wybacz, królu. Moja siostra nie będzie cię już niepokoić.
Larysa dość brutalnie pociągnęła młodszą Lisicę, kierując się w stronę skrzydła dla służby. Prędko przemierzyły korytarze, modląc się, aby nie wpaść na królową. Odetchnęła, a dojrzawszy drzwi do swej komnaty, otworzyła je raptownie, wciągając siostrę do środka. Pchnęła ją na pobliskie krzesło i opierając na podłokietnikach, zawisła nad nią.
— Co ty wyprawiasz?! — krzyknęła. — Nie zostałaś wezwana. Nie zezwolono ci wrócić. Co ty sobie wyobrażasz?!
— Ona wie? — wcięła jej pewnie w słowo, co zupełnie nie pasowało do jej stanu. — Powiedz? Wie, że byłam kochanką króla?
— Tak — potwierdziła bez wątpienia, odchodząc kilka kroków. — Wie i gdyby nie moja interwencja, dawno miałaby cię na sumieniu, a tego nie jesteś warta. — Poderwała się nagle i przeszyła boleśnie policzek Marii. — Nie jesteś warta nawet tego, by ktokolwiek splamił sobie ręce twą krwią. Zwłaszcza Elżbieta...
Nie dokończyła jednak swej wypowiedzi, gdyż zaraz ktoś wszedł do komnaty. Echo powstałe od szelestu sukni powiodło po ścianach, cichnąc. Odwróciły się równocześnie, na co Maria wstała niczym spłoszony ptak i pochyliła. Zrobiła to i Larysa, patrząc w rozpalone oczy Piastówny z obawą. Ta jednak jeno podeszła bliżej, stając w bezpiecznej odległości od młodszej Lisicy, albowiem nie chciała zapewne ulec niegodnej chęci.
— Nie dramatyzuj. Obiecałam twej siostrze, że włos z głowy ci nie spadnie i słowa dotrzymam — przemówiła Elżbieta, ściskając dłonie. — Mam przemyślane zamiary już od chwili, gdy dowiedziałam się, że siostra niewiasty, którą uważałam za przyjaciółkę i jedna z mych najbliższych dwórek, jest jeno zdradziecką wywłoką i niewdzięcznicą. Znakomicie się złożyło, iż akurat dziś zechciałaś wyrwać się moim gwardzistom, acz nie jeno ty zawitałaś w murach mego zamku. — Uśmiechnęła się nagle, wyglądając niemal jak czort w skórze kobiety. Zmierzyła dziwnie zadowolonym wzrokiem siostry i podeszła do drzwi. — Jak mawiają, nie ma to, jak rodzina w komplecie.
Otworzyła podwoje, wpuszczając do środka starszego mężczyznę o blond włosach i niebieskich oczach. Stanął przed niewiastami, których reakcje okazały się wielce rozbieżne. Maria pisnęła, czując spadający ciężar z serca. Może i ojciec nie traktował jej zbyt dobrze, acz stojąc przy boku królowej, zdawała się dlań niemal zbawieniem. Rzuciła mu się na szyję, czym zaskoczyła i jego, i Larysę, która wydawała się zniesmaczona. To właśnie jego wskazywała przecie jako powód swego karygodnego zachowania, teraz zaś tuliła się do niego niczym najukochańsza córka.
Podeszła wnet Larysa do Elżbiety, gdyż mężczyzna nawet nie zwrócił na nią uwagi, co jej zbytnio nie zdziwiło.
— Pani, nic mi nie rzekłaś o przyjeździe ojca. Dlaczego? Wiesz przecie, że mnie nienawidzi.
Mało brakowało, aby blondynka skąpała policzki we łzach. Pomachała dłonią przed twarzą, osuszając powieki. Elżbieta zaś spojrzała na nią, mrożąc w jej żyłach krew.
— Byłam zobowiązana? — spytała z lekką drwiną w głosie. — Ty też winnaś mi wiele rzeczy wyjawić, gdy była na to pora. Nie zrobiłaś tego. — Przyłożyła usta do jej ucha, by nie dać się usłyszeć pozostałej dwójce. — Okłamałaś mnie. Co więcej, gotowa byłaś winami twej siostry obarczyć niczemu winną Klarę Zach. Zatem nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
Mocno wbiła palce w ramiona Larysy i odsunęła od siebie. Podeszła do ich ojca i zagadnęła:
— Drogi Samborze, skoro jesteśmy już wszyscy, pragnę podzielić się z wami dobrą nowiną. — Uśmiechnęła się, zerkając na Marię i przez chwilę przygryzając zęby. Wzięła głęboki wdech, obejmując ramieniem młódkę. — Myślę, że nadszedł już czas. Joel Bíró to niezwykle poważanym sędzia w komitacie Fogaras, niedaleko granicy z Wołoszczyzną. Co ty na to, panie?
Zwróciła się do Sambora, który pokiwał głową nieprzekonany.
— Wybacz, że pytam, ale czy majętny to waszmość?
— Zaiste. To wielce oddana memu mężowi rodzina. Majętna, władająca rozległymi terenami na dalekim wschodzie królestwa. Twej córce niczego nie zabraknie.
— Jakże to?! — huknęła zaskoczona młódka, niemal przewracając się na podłogę.
— Czemuż cię to dziwi, kochanie? — ozwała się Elżbieta, lekko ujmując jej podbródek. — Czy nie po to właśnie przyjechałaś na dwór, by zaleźć męża? — Obdarzała ją dotychczas neutralnym spojrzeniem, lecz odwracając się tyłem do Sambora i stając twarzą w twarz z Marią, nieco spuściła głowę, przekłuwając ją wymownym spojrzeniem. — Znaleźć ci miałam męża. Obiecałam ci to już na weselu Larysy i słowa dotrzymam — dodała z satysfakcją. Obeszła dziewczynę dookoła i przystawiając do niej głowę, szepnęła tak, by tylko ona to dosłyszała. — Czcigodny waszmość nie zwróci uwagi na twe dziewictwo. Nie martw się. A zatem! — krzyknęła nagle, dochodząc zadowolona do Sambora. — Wyrażasz zgodę, panie?
— Nie wypada mi odmówić takiej kandydatury! — zgodził się, z zadowoleniem rozkładając ręce. — Powiedz tylko, pani, kiedyś wypłacić mam posag?
Larysa nie wiedziała, czy specjalnie ojciec próbował ją skrzywdzić i jeszcze mocniej upodlić, czy jeno mówił to z obojętności, gdyż przecie nawet nie zwracał na nią uwagi. Ani razu nie obdarzył spojrzeniem. Ochotę miała wyjść, lecz jej nie wypadało. Stała zatem cicho jak potulna myszka w kącie, obawiająca się każdego ruchu.
Rozmowa na temat mariażu Marii i waszmościa z dalekiego Fogaras nie była zbyt długa. Elżbieta powiedział to, co miała do powiedzenia i wyszła. Członkowie rodu spod herbu Lisa mieli zapewne wiele do omówienia, lecz nikt nie garnął się do rozmowy. Niezręczną ciszę przerwał Sambor.
— Mario, odpocznij, widzę, żeś zmęczona. Jutro porozmawiamy.
Kończąc, podszedł do drzwi.
— Ojcze — zagadnęła go nieśmiało Larysa. Jakaś siła skierowała ją w stronę rodziciela. — Nic nie powiesz?
Położyła niemal niewyczuwalnie dłoń na jego ramieniu, lecz ten chwycił mocno jej nadgarstek.
— Ja mam tylko jedną córkę — warknął i nie czekając dłużej, wyszedł.
Czemu miał to bowiem robić? Larysa niemal połknęła język, czując niewyobrażalny ból i gorąc w gardle. Załkała głucho, widząc, jak i Maria wychodzi. Nie pamiętała tego uczucia. Ojciec wyklął ją, gdy liczyła niecałe dziesięć wiosen. Teraz, jako dorosła, zamężna kobieta czuła jeno pustkę niezdolną do wypełnienia.
Okolice Konstancji
— Dalej! Należy nam dojechać do miasta przed zmrokiem!
Nawoływał do sześciu kompanów, którzy z ledwością wytrzymywali tempo kapelana. Był tak silnie zmotywowany dotarciem do Awinionu, iż nawet nie zważał na zmęczenie. Gdy konie podupadały na siłach, wymieniali je w kolejnych miastach, gnając dalej. Pogoda wielce pomagał w podróży, gdyż zima zdawała się lżejsza i mniej porywista, co mocniej motywowało Miklósa, do nadrabiania drogi nie licząc już nawet dni w podróży. Wykorzystywał każdy słoneczny poranek i zrywał się skoro świt, ciągnąc za sobą resztę. Złość była jego napędem. Pragnął utrzeć nosa wszystkim, którzy wystąpili przeciwko niemu i poparli Csanáda Telegdiego. Jeno papież mógł sprzeciwić się woli króla i do tej kontry musiał za wszelką cenę doprowadzić.
Zwolnił wnet, dostrzegając na horyzoncie most. Ściągnął wodzę na dziwny pomruk, zatrzymując towarzyszy. Rozglądali się, próbując dojrzeć, co wydało taki dźwięk, podobny do rogu myśliwskiego. Stali akurat w wąskim, niskim wąwozie pomiędzy skałami. Miklós spojrzał na kompanów, którzy poczęli przesuwać dłonie na rękojeść swych mieczy. Cisza zdawała się nie mieć końca. Wiatr powiewał, zgarniając z drzew śnieg i rozsypując go wprost nad nimi.
Po chwili z jednego drzewa spadło nieoczekiwanie za dużo puchu, a dostrzeżona zbyt późno strzała, która zahaczyła o gałęzie, przebiła krtań jednego z kompanów. Równo ze zderzeniem jego ciała z ziemią, podniosły się okrzyki i niemieckie nawoływania do ataku. Na trakt wybiegli zbójcy, co zdawało się dziwne, gdyż eskorta nie posiadała pakunków.
I Miklós dobył miecza, odpierając ataki opryszków. Nie należał do zaprawionych w boju mężczyzn, zatem szybko przegrał w starciu z widocznie doświadczonymi zbójami. Odgłosy walki niosły się echem po lesie i odbijały od skał, trafiając do uszu kapelana, który ciągnięty był już na skarpę. Próbował walczyć, acz mógł dostrzec przed ogłuszeniem jeno pięciu towarzyszy, broniących się przed śmiercią. Nie dawali za wygraną. Cieli napastników, raniąc lub zabijając. Padali na ziemię zbroczeni krwią i wycofując, by ich miejsce zajęli kolejni.
Wtem Węgrzy padać zaczęli jak muchy, acz ich nie wykończono. Klęczeli ze związanymi na plecach rękami i ze sztyletami przystawionymi do gardeł. Cała piątka zaglądała w oczy śmierci, nie bojąc się jej.
— Hören! — warknął jeden z rabusiów. — Szansę dostajecie od losu. Nie zabijemy was, bo nie na tym polega ta hulanka. — Mocniej ścisnął kępę włosów Węgra i skinął do towarzysza, który przysunął i drugiego. — Wracajcie do waszego króla i wyłóżcie mu, co żeście tu zobaczyli. Kapelan królewski chyba wart co nieco złota, hmmm? — skinął wtem do trzeciego, który przeciął zaraz szyję więzionego przezeń Węgra. — A może nie? Cóż, to dla was dwóch ostrzeżenie. Dziesięć dni macie na powrót do Wyszehradu. — Rzucili wybrańców równocześnie na śnieg, chowając ostrza. — W drogę, węgierscy przyjaciele. I nie zapomnijcie dodać, żeśmy Hugo i Rudolf von Monfort⁷!
Zaniósł się on śmiechem, uderzając brata w ramię. Zerknął ze złowieszczym błyskiem na równego sobie mężczyznę i ruszyli do zgrai. Dwóch przytomnych Węgrów przywiązywano właśnie do siodła, następni zaś przerzucali Miklósa Dörögdiego przez grzbiet konia.
Wyszehrad, Królestwo Węgier
| Kilka tygodni wcześniej |
— Chciałam być inna, trzymać się z dala od polityki, ale nie potrafię.
Podziwiała widok za oknem, rozwodząc się nad tym, co chcieli uczynić. Wprawdzie co uczynić chciał Mieszko, gdyż ona nie była temu do końca przychylna.
— To normalne, Elżbieto. Masz wątpliwości, ale płynie w tobie krew twej walecznej matki, krew nieujarzmionych Piastów i domieszka Arpadów. Powinnością twoją nie jest bezczynność, a działanie. Wiesz o tym.
— Wiem. Wiem też, że Karol nie będzie wiecznie trwał u mego boku, a synów nie oddam w łapska regentów. — Zwróciła się w stronę krewniaka, zerkając nań z wyrazem nieco bardziej zjednanym. — Zadbam o pozycję i synów. Jestem córką króla, żoną króla, a jeśli Bóg pozwoli, zostanę i matką króla. Możni muszą zacząć mnie szanować i respektować me zdanie. Lud zaś winien mnie wielbić.
— Albo się ciebie bać.
— Nie! — skarciła go ostro, chwytając za kielich. — Wykluczone. Nie chcę być taką królową. Mają mnie podziwiać i w razie konieczności bronić. Wsłucham się w głos ludu.
— Co więc zamierzasz? — spytał, ściszając głos i podchodząc bliżej.
Również zrobiła krok w przód, łącząc dłonie nad pasem.
— Miklós jest prepozytem Pressburga, ponoć tamtejsze mieszczaństwo skarży się na niego. Mroczko, doniósł mi też o złych nastrojach w Esztergom. Nasz kapelan nie jest tam lubiany. Ponoć zdzierał z ludzi bezprawne podatki, gdy należał do tamtejszej kapituły.
— To jeno plotki, Elżbieto — zauważył, nieco pobłażliwie na nią patrząc.
— W każdej obmowie kryje się ziarno prawdy. Papieżowi wystarczy jeno podejrzenie. Pomówienia potrafią być zabójcze, drogi przyjacielu.
— Rozumiem — przytaknął z makiawelicznym uśmieszkiem.
— Daj mi czas, abym mogła coś zdziałać. Nie dbam o twój oręż, a pokłosie. Utrudnij mu drogę do Awinionu, lecz szczegółów znać nie chcę.
— Z największą przyjemnością.
Wyszehrad, luty 1329 r.
Popijał wino, wpatrując się w nocny nieboskłon spowity siecią gwiazd. Rozmyślał o wieszczach i czarownicach, które ponoć potrafiły odczytywać przyszłość z tychże małych materii. Co bowiem jemu jeszcze los skłonny był zgotować? Może kolejne dziecię? Kolejny zatarg z Luksemburczykiem bądź dla odmiany z teściem, który wojować zaczął przeciwko chrześcijańskiej krucjacie?
Zdawały się to jednakowoż rozterki odległe, a te, które co dzień go nawiedzały niezdolne były do wyplenienia. Po stokroć wolał strategie wojenne snuć i miecza dobywać, niżeli zatapiać się w konszachtach dworu. Nie zwykł tego robić, może i dlatego, iż wcześniejsze żony nie wzbudzały w nim tak skrajnych podejrzeń. Nadzieję żywił, że to sprawa mariażu Marii tak pochłaniała Elżbietę. Wszakże jego zwieńczenie się przedłużało, boć narzeczony utknął w zaśnieżonych górach Siedmiogrodu. Czuł jednak w kościach, że nie o to chodziło.
Bądź co bądź była przy nim od niemalże dziewięciu lat i wiedział, gdy prawdziwie się czegoś obawiała. Sprawa Marii wprawiała ją bardziej w rozdrażnienie. A może to Władzio? — Pod uwagę brał i zdrowie syna, które było niezwykle zmienne. Mogła obawiać się o jego życie i z pewnością tak było.
— Ach, Zoltánie! Zawsze przyjdziesz w najmniej odpowiednim momencie! — skwitował nieoczekiwane wejście, które rozwiało na moment jego rozmyślania.
Oparł jak od niechcenia głowę o wezgłowie narożnej kozetki. Odwrócił wzrok, wstając z nagła na równe nogi na widok mężczyzn wyglądających jak siedem nieszczęść. Strażnik wprowadził ich, sadzając przy stole.
— Królu, to ludzie Miklósa. Mówią, że ich napadnięto — wytłumaczył Zoltán, napełniając drugi już kubeł wodą.
— Jak to możliwe? Gdzie? — dopytał Karol, podchodząc bliżej.
Jeden zamiarował wstać, acz mu na to nie pozwolił.
— Nie trudź się, tylko mów. — Uścisnął nieco jego ramię.
— W pobliżu Konstancji, panie. Było ich wielu, zbyt wielu, by się obronić. Zabili dwóch naszych, dwóch wzięto w niewole, jak i kapelana. Nas zaś wypuścili, byśmy cię powiadomili — wydukał, wijąc się od bólu w klatce piersiowej po ataku.
— Dobrze. Zoltánie, zaprowadź ich do medyka, niech opatrzy rany. Ledwie zipią.
Popatrzył jeszcze za rannym Węgrem i zaraz podszedł do małego stoliczka, na którym postawił wcześniej kielich. W moment go opróżnił i ścisnął w dłoni. Wspomniał sobie wszystko, o czym wcześniej rozmyślał, dopisując teraz jeszcze jeden powód, który zdawał się najbardziej pasować. Stukał palcami w złote wyżłobienie, po chwili odstawiając go na miejsce.
Nie zdołałby teraz zasnąć, zatem wyszedł, zmierzając do skrzydła królowej. Nawet nie wiedział, kiedy przemierzył dzielące ich korytarze i znalazł tuż przed jej wrotami. Pchnął podwoje, wchodząc bez zapowiedzi.
— Zostawcie nas samych — rozkazał siedzącym przy boku Elżbiety dwórkom i zamknął za nimi drzwi.
Patrzyła nań pytająco, acz niczego nie podejrzewała, gdyż stłumił gniew, który przepełniał go w drodze. Przywdział uwodzicielski uśmiech i począł powoli zmierzać w jej stronę. Uśmiechnęła się niewinnie, co pomnożyło jeno pytania. Naprawdę byłaby do tego zdolna? — pytał sam siebie, lecz nie wiedział nawet, czy chce się o tym przekonać. Wiele razy udowodniła już, że jest kimś więcej. Więcej niż zwykłą kobietą i żoną. Uzewnętrzniła też swą niechęć do kapelana. Czy po tym zatem pozwoliłaby sobie na taki czyn? A może gniew i duma okazały się silniejsze?
Podchodząc bliżej, nie dojrzał w ciemnych oczach odpowiedzi. Przyłożył delikatnie zewnętrzną część dłoni do jej skroni i delikatnie pogładził w stronę podbródka. Była delikatna niczym jedwab. Zbyt delikatna. Nie chciał wierzyć, że na to zezwoliła lub – co gorsza – sama zleciła.
Dłoń skierował tym razem na policzek, by ująć go wnet i kciukiem pogładził pobliską kość. Przymykała oczy, poddając się przyjemności. Powieli ruch i drugą ręką, mając ją w garści. Spojrzała na niego przymilnie, rozchylając usta. Pocałował ją długo i namiętnie. Z każdym pogłębieniem nakierowywał ją w stronę ściany. Wiedział już, że uwierzyła w jego fingowane intencje. Muskał jej skórę, a dosuwając do muru, zmysłowo odchylił głowę.
Nie puścił jej nawet na chwilę. Trzymał w dłoniach twarz małżonki, zadając pytanie, które miało ujawnić jej prawdziwą twarz.
— Odpowiedz mi szczerze, lilio — szepnął, zatrzymując na chwilę usta na kąciku jej ust.
Uwodził ją, próbując wykorzystać przeciwko niej żądze, którym człowiek rzadko był w stanie się oprzeć. Zaczął już wprawdzie czwarty krzyżyk, ale dalej potrafił nią zawładnąć. Znał kobiety i wiedział, czego potrzebują.
— Masz coś wspólnego z uprowadzeniem Miklósa?
Drgnęła, by po chwili znieruchomieć. Był tak blisko, iż w moment dostrzegł jej zmieszanie. Przyśpieszyła oddech, próbując się odsunąć, lecz jej na to nie pozwolił.
— Spytałem, czy miałaś z tym coś wspólnego? — powtórzył pytanie ostrzej niż uprzednio.
Objawiając z początku swój lęk, równie szybko się go wyzbyła, patrząc na niego tym razem beznamiętnie. Patrzył w twarz, która wydała mu się w sekundę obcą, zimną, nienależącą do kobiety tak kochającej swe dzieci. Nie wiedział, czy była to ta sama królewna, której założono koronę dziewięć lat wcześniej. Wtem widział w niej wszystko. Każdą wątpliwość, wstyd, smutek, radość. Widział to jeszcze uprzedniego dnia, gdy zacierała ręce ze zdenerwowania. Teraz zaś nie przejawiała żadnych emocji. Ni tych złych, ni tych dobrych niczym marionetka robiąca co jej każą. Pacynka przywdziewająca maskę na życzenie, lecz czy na pewno dalej przywiązana była do sterowalnego krzyżaka?
Witam Was kochani! Rozdział miałam wstawić wczoraj, ale się nie wyrobiłam. Ostatnie dni to dla niektórych czas próby na maturze, dla innych zmagania z przygotowaniami do obrony, a dla pozostałych w sumie nic nowego. Dla mnie oprócz skrobania licencjatu wczoraj był dość szczególny dzień 🙈
Dziś mija ROK i jeden dzień od rozpoczęcia publikacji Piastówny ❣💖
Jestem mega szczęśliwa, że dalej tworzę i dlatego chciałam wstawić rozdział, który będzie poniekąd przełomowy dla naszej Elżbiety, tak jak 4 maja 2020 roku, przełomowy był dla Mnie. Mam nadzieję, że się nie zawiedliście, gdyż jak sami już pewnie zauważyliście, nie było w tej części perspektywy naszej królowej, chociaż akcja toczyła się wokół niej i jej decyzji, które dla niektórych były szokiem.
Chciałabym podziękować Wam, czytelnikom, za każdą gwiazdkę, komentarz, wyświetlenie, opinię, radę, rozmowę! Po prostu za wszystko! To, co się działo przez ten czas, to istny rollercoaster 🙈😂 Od dumy, radości i podekscytowania po smutek, rozczarowanie i nieustannie tlącą się nadzieję, że jednak komuś mój punkt widzenia się podoba. ❣❣
Mam nadzieję, że za ROK również się tu spotkamy, a kto wie, może już w drugiej części Piastówny 💖
Wracając do rozdziału🙊
Dziś miało miejsce jedno z najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń z życia Elżbiety. Sporo myślałam o całej akcji z Miklósem. Analizowałam wszystko, co mogło mieć związek z relacją jego i Elżbiety. Lajos Dedek Crescens węgierski duchowny i historyk twierdzi, że Carobert sprzeciwił się kandydaturze Miklósa na biskupa Esztergom (przypominam, to najwyższy urząd duchowy na Węgrzech) przez wpływ Elżbiety. Król bowiem niemal do końca został z nim w dobre komitywie, a nawet posłał go do Pragi, aby towarzyszył Janowi Luksemburskiemu w drodze na Zjazd Wyszehradzki. Zatem widać, że na motywacje Karola oddziaływało coś z zewnątrz. Rok 1328-29 to też lata, gdzie widać lekkie uaktywnienie Łokietkówny. Dedek podkreśla też, że Elżbieta popierała w konflikcie mieszczan Esztergom, którzy nie byli zwolennikami Miklósa.
Ciekawe jest również to, że kapelana więziono tak długo, ażeby po uwolnieniu i w końcu dodarciu do Awinionu nie miał szans przebicia.
"Dörögi przybył na papieski dwór w Awinionie latem 1329 r. Jednak, powołując się na kontrowersyjne doniesienia kapituły katedralnej w Esztergom, papież Jan odmówił potwierdzenia swojego wyboru do czasu dalszego dokładnego zbadania."
To oznacza, że ktoś postarał się, aby niepochlebne wieści dotarły do papieża. Biorąc pod uwagę fakt, że pół roku wcześniej miała miejsce sytuacja z biskupstwem Nitry, gdzie przypominam, Bolesław toszecki siłą i przymusem nominował swego brata, Mieszka i to ze wsparciem pary królewskiej, pewne puzzle zaczynają do siebie pasować.
Mam nadzieję, że sytuacja wydaje się czytelna i wiecie już, że nie była to jedynie moja inwencja twórcza 😊
¹ Csanád Telegdi został powołany przez Karola Roberta na stanowisko zastępczego biskupa Esztergom do czasu wyboru prawowitego następcy Bolesława toszeckego. Tym samym sprzeciwił się kapitule katedralnej Esztergom, która sama wskazała na Miklósa Dörögdiego. Jednak jeden z historyków uważa, że wyborowi sprzeciwiła się Elżbieta. (więcej na końcu w notce)
² Prawdą jest, że wszyscy czterej panowanie ulegli pod naciskiem Luksemburczyka i albo odsprzedali mu prawa do ich ziem śląskich lub obiecali, iż po swej śmierci to on je obejmie. Brali jednak udział w wyprawach Jana, dzierżąc miano wasali.
³ Wilhelm de Machaut — przez długie lata pozostawał w służbach Jana Luksemburskiego i przez to przekazywał w swej twórczości mocno wyidealizowany wizerunek króla. "Dodać należy, że podziw Wilhelma de Machaut dla swego chlebodawcy miał także swoje konkretne umotywowanie, gdyż zawdzięczał mu liczne beneficja kościelne..."
⁴ "Zanim zapadło postanowienie odbycia wspólnej wyprawy krzyżowej na pogan, wskazywał wielki mistrz na niebezpieczeństwo grożące Prusom ze strony Łokietka i powoływał się na ostrzeżenie, jakie otrzymał od pewnej osoby z jego otoczenia. Obawy wielkiego mistrza rozproszył król czeski zapewnieniem, że Łokietek nie odważy się napaść na ziemie krzyżackie ze względu na jego obecność. Wtedy dopiero wielki mistrz zgodził się uderzyć wspólnie z krzyżowcami na Żmudź i razem wyruszono do Królewca...".
⁵ Przypominam, że Carobert założył w roku 1326 Zakon Rycerski pod wezwaniem Świętego Jerzego, podległy królowi. http://zakonswietegojerzego.pl/pl/home-pl/
⁶ Zaczyna się XD. Miklós Dörögdi dowiadując się, że królewska para powołała na stanowisko zastępcy Csanáda Telegdiego, wyruszył niezwłocznie do Awinionu, aby dostać biskupstwo.
⁷ Hugo i Rudolf von Monfort to rycerze-rabusie, którzy porwali i przetrzymywali Miklósa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro