33 rozdział ♔ | Walka o Nitrę |
"Najpierw Cię ignorują.
Potem śmieją się z Ciebie.
Później z Tobą walczą.
Później wygrywasz."
♔
| Wyrzuty sumienia | Zdrożna propozycja |
Wyszehrad, Królestwo Węgier, koniec czerwca 1328r.
Cisza nieznośnie paliła uszy niczym rozżarzone kamienie w kuźni, ledwo co nagrzanej podczas wybijania mieczy. W skroniach echem żrącym rozchodziło się brzmienie potężnych wrót królewskiej alkowy, do której droga została mu znowuż odgrodzona. Wściekał się jeno na siebie, spoczywając przy stole, na którym stał kielich niewątpliwie cieszący modre spojrzenie. Dopóty jednak sędziwy Bogusz okładał jego nabrzmiałą i zsiniałą dłoń zmoczonymi szmatkami, nie wypadało mu ulegać pokusie skosztowania wybornego trunku. Medyk wyciskał okłady, wypełniając klarowną wodę w misie barwą szkarłatu.
Wtem w progu dziennej komnaty stanął dobrze zbudowany mężczyzna, odziany w skórzaną kurtę spajaną miedzianymi sprzączkami. U nasady, przy szyi wysuwały mu się wiązania jedwabnej koszuli, która stanowiła jedyną część garderoby odpowiadającej pozycji waszmościa. Zaczesał zdrowe, bujne i kasztanowe włosy do tyłu, doprowadzając je nieco do ładu.
Karolowi przeszło przez myśl, że Piast stanowi doskonałe przeciwieństwo swego brata. Młodszy, przystojniejszy i wyższy, o lśniących jeszcze nieposiwiałych włosach, niskim czole, ino oczy miał jota w jotę podobne do biskupa Ostrzyhomia. Szare i dociekliwe, przezornie wodzące po otaczającym je świecie, jakby z wyprzedzeniem spostrzec chciały każdy zalążek wrogiego spisku.
Jednakże zmowa milczenia nie trwała długo. Przybyły spowinowacony króla ukłonił się lekko po przeanalizowaniu zastałych okoliczności i za przyzwoleniem począł przemierzać pomieszczenie.
— Pozwolę sobie zapytać, o co potłukłeś tak rękę, królu?
— Z czym przybyłeś, Mieszko? — Karol na kłopotliwe pytanie odpowiedział pytaniem, tonem, który nie pozostawiał złudzeń. Uniósł cierpkie spojrzenie, ostrzegając, by nie ważył się ciągnąć tematu. — Nieczęsto gościsz na dworze. Ostatni raz bawiłeś tu, podajże po narodzinach Władysława, o ile pamięć mnie nie myli?
— Zgadza się. — Najmłodszy z synów bytomskiego księcia, Kazimierza, złączył zadowolony dłonie przed sobą i uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie ostatnich odwiedzin, mających miejsce ponad cztery wiosny wcześniej. — Sprowadza mnie teraz odmienna wieść. Wszak myślałem, że nie blisko ci było królu do Jana, nitrzańskiego biskupa, a tu żałoba równie wielka co w ichniejszej kapitule. Czarne kiry, jeno szpecą piękne ściany palatium.
Medyk odchrząknął głośno, udając po chwili, że zbieranie manatków długo mu zajmuje. Nachylił się nad stołem, jakby czegoś szukał i ukradkiem zerknął na księcia, dając mu do zrozumienia, że nie w tym rzecz. Jak najdobitniej go zganił piekącym spojrzeniem, na tyle, na ile pozwoliło mu własne położenie, wszakże nie mógł wprost wykrzyczeć, że żałoba związku nie miała ze śmiercią podrzędnego biskupa z północnych kresów Królestwa, a dotyczyła królewny.
— Nie chodzi o biskupa — odburknął słabo Karol, porozumiewawczo zerkając na Bogusza. Ten dodał mu nieco otuchy uśmiechem, który nieczęsto zdobił lico pokryte siwizną i wyszedł, pozostawiając niegdyś szwagrów samych.
— Wybacz, królu — poprawił szybko swój nietakt, próbując ocenić stan Andegawena, co nie było proste.
Kamienna zwykle twarz ściągnęła mięśnie w niespotykany grymas. W coś na wzorzec duszonej w sobie rozpaczy, wyrzutów sumienia i niemalejącego wzburzenia.
— Królowa była w ciąży, ale o tym zapewne wiesz. — Widząc przytakujące kiwnięcie, kontynuował: — Niestety przez wzgląd na niedogodne wieści i ich skutki, straciliśmy córkę.
Mieszko zamarł, ściskając dłonie i ubliżając sobie w duszy za nieroztropność.
— Królu, przyjmij wyrazy głębokiego żalu. To wielka strata. Wybacz, nie wiedziałem.
— Nie mam do ciebie pretensji.
Karol wstał z wolna, wystawiając przed siebie okaleczoną dłoń. Poruszał nią, co widocznie sprawiało mu niemały ból, gdyż syknął przez zęby. Przysiadł na brzegu stołu nieopodal Piasta i zademonstrował dopiero co opatrzone szramy.
— To jest następstwo owych wydarzeń. Królowa nie chce mnie widzieć. Od dwóch niedziel unika mnie jak najgorszej zarazy, lecz dzisiaj... Dzisiaj mnie poniosło, ale nie udało mi się wywarzyć drzwi.
Mieszko rozchylił wargi, lecz zrezygnował z nurtującego pytania. Widząc nieczęsto spotykane strapienie monarchy, wiedział, że był on po części winny, a może to nieszczęście ino przez niego ich spotkało. Miał to niemalże wypisane na twarzy.
Ciekawość na szczęście nie okazała się silniejsza i w czas zdusił ją w sobie, aczkolwiek przeczuwał, że prędzej czy później prawda doleci do jego uszu, wystarczyło tylko nasłuchiwać dworskiej paplaniny. W tejże chwili pytanie mogło być jednak tylko uciążliwym ziarenkiem piasku w ranie, a nie chciał podsycać cierpienia ojca, który stracił właśnie kolejne dziecię. Córkę, której widocznie pragnął.
Zwrócił głowę w stronę okna, jak i monarcha to uczynił i przysiadł tuż obok niego. Odchylił się lekko, sięgając kielich. Podsunął go pod nos monarchy i sam nalał sobie w drugi.
— Chciałbym spotkać się z królową — oznajmił, przystawiając szczyt czary do ust.
— Jeśli tylko zechce — dodał chmurnie, po chwili racząc podniebienie mocnym, gorzkim tokajem.
W mniemaniu Mieszka miał być on balsamem na zbolałą duszę, a monarcha jakby pił go za karę. Wykrzywiał usta, prawdziwie nie przepadał za białym węgierskim trunkiem, czego były szwagier nie mógł wiedzieć.
Zdziwię się, jeśli nie zechce — dopowiedział sobie Piast już w myślach.
Przecie król miał jeszcze nie wiedzieć o listach słanych do krewnej, a królewskiej małżonki; o planach jego i jego brata, Bolesława, jak i Miklósu, który okazał się stanowić główny motyw królowej do wmieszania się w sprawę niecierpiącej zwłoki.
Jej w tym samym czasie tylko cień towarzyszył w nocnej tułaczce po zamku. Nie miała ochoty na towarzystwo, wymykając się nawet zaprzyjaźnionemu strażnikowi. Potrafiła zawierzyć mu życie, ale miała dosyć ciągłego ukrywania się i umykania przed własnym mężem. W dzień zaszywała się w komnatach, skazana na wiecznotrwałą obecność Atili i dwórek, każde bowiem otwarcie drzwi groziło ryzykiem niechcianego wtargnięcia. Zatem tylko w nocy swobodnie spacerowała po zamku. Dziwnym to było, lecz nie odczuwała obawy, jakoby miała napotkać na swej drodze króla.
Samotnie i odważnie oddawała się urokom zmierzchu, co przecież miało grozić jej we własnym domu?
We wszechogarniającym mroku, w którym płomienie pochodni ledwie oświetlały korytarze, wyręczając skryty za chmurami księżyc, zamarła. Ocknęła się z rozmyślań, próbując zorientować szybko, jak daleko odeszła w amoku. Obawy jej prędko się ziściły. Nie była w swoim skrzydle, tym mocniej spanikowała na widok powiększającego się na przeciwnej ścianie cienia. Tańczył w rdzawej poświacie, osiągając zenit. Znieruchomiał, co ją ucieszyło, lecz nieroztropny ruch pogrzebał jej nikłe nadzieje. Robiąc krok w tył, nieumyślnie zaszurała ciżmą i ponownie zesztywniała.
— Co tak urodziwe dziewczę robi w środku nocy na korytarzu?
Chrypliwy głos uderzył w nią złowieszczo. Czuła jak mięśnie pleców ściągają się na długości kręgosłupa, boleśnie go owiązując. Złączyła dłonie na biodrach, mocno je zagniatając.
Czarna postać niezwykle szybko pokonała dzielący ich dystans, stając tuż przed nią. Mężczyzna patrzył nań jak na smaczny kąsek. Jak łowczy na swą ofiarę. Dopiero to rubaszne spojrzenie, było dla królowej niczym kubeł lodowatej wody skierowany na głowę. Uzmysłowiła sobie, że niewinne przechadzki, które stanowiły dla niej tylko chwilę oddechu od nieustępliwego męża, próbującego na nowo wkupić się w jej łaski, mogły mieć również drugi swój kres, a wprawdzie zaułek do... schadzek. Na samą myśl żołądek podszedł jej do gardła.
Przy tym sam ubiór nie poprawiał sytuacji królowej, która w tejże chwili ani trochę nie przypominała roli, którą pełniła od przeszło ośmiu lat. Dokładnie opatuliła ramiona futrem dotychczas niedbale trzymanym na łokciach, co tylko wzbudziło w intruzie kąśliwy uśmieszek. Zrobił krok w przód, jakby próba osłonienia nocnego giezła go zachęciła i była niemal specjalną zagrywką Piastówny, ukrytym znakiem... Zaproszeniem.
Odskoczyła, przydeptując kraniec materiału.
— Nie bój się, nikomu nie zdradzę — szepnął lubieżnie, przystając niebezpiecznie blisko niej.
Pierwszy raz poczuła się zagrożona na własnym zamku. Patrzyła w twarz, spowitą złowrogim cieniem. Dopiero gdy lekko ją odwrócił w stronę pochodni, dostrzegła bliznę pod prawym okiem. Nie był znajomy, co wcale jej nie zdziwiło, każdy przecie mieszkaniec Wyszehradu po tak bliskim spotkaniu poznałby ją bez trudu.
— A więc słodziutka? — kontynuował bezwstydne zaloty, nie przeczuwając nawet kto przed nim stoi. Uniósł dłoń, odważnie przykładając ją do twarzy monarchini i pogładził niemal niewyczuwalnie, czekając na przyzwolenie. — Mi również zależy na dyskrecji. Nie masz się czego obawiać. To będzie chwila, oboje na tym skorzystamy, będzie miło. Ozłocę cię należycie.
— Ozłocisz?
To była przeważająca kropla w czarze goryczy. Spytała, niemal prychając, było to niegrzeczne, boć śmiałek szybko zabrał rękę i cmoknął rozsierdzony. Zrobił gwałtowny ruch w jej stronę, ona jednak roześmiała się, co wytrąciło go z przesadnej pewności siebie. Zmieszany zmrużył oczy, opuszczając dłoń, którą wcześniej wymierzył odważnie w Piastównę.
Prędki jesteś, nie ma co — dodała sobie w myślach kpiąco. Ochotę miała splunąć mu w twarz, acz się powstrzymała.
Wyglądał, jakby dopiero teraz się jej przyglądał, próbując rozpoznać. Przypuszczając jednak, że główkowanie na nic się zda, ponownie prychnęła pod nosem, próbując wyminąć natręta.
— Nie tak prędko! Nie skończyłem z tobą, dziewko.
Chwycił mocno jej ramię i przyciągnął ku sobie. Była w szoku, niemal upadła, gdyby nie silny uchwyt mężczyzny. Po chwili zdecydowanie strzepnęła rękę, wściekle się z nim mierząc. Przebiła go nienawistnym spojrzeniem. Mogła wykrzyczeć mu prosto w twarz, kim jest i że tylko godziny dzielą go od położenia głowy na szafot.
Nie zrobiła tego.
Dziwne przeczucie szeptało jej, aby nie wyznawać prawdy jeno odejść, nim ktoś ich zauważy i prawdziwe pomówienia rozpuszczą się po dworze, jak trucizna po organizmie zabijająca ofiarę wolno i skrzętnie, nie dając najmniejszej szansy na obronę.
— Ale ja skończyłam z tobą! — odrzekła szorstko, pogardliwie nań zerkając i dumnie unosząc podbródek.
Zszedł z tonu. Patrzył uważnie, wyraźnie będąc w szoku z tak zaskakującego obrotu spraw.
Pewno jak dotąd żadna mu nie odmówiła — pomyślała, dostrzegając jego zdruzgotanie. I ta myśl wytworzyła w niej przekonanie, że nie jest jeno zwykłym chłystkiem, który zaczaja się na swe ofiary, a kimś zgoła odmiennym. Kimś ważnym. Kto ma na tyle śmiałości, a co najważniejsze, władzy, by na królewskim dworze zalecać się do "dwórek" traktując je jak łatwy towar z domu rozpusty.
Ostatni raz z solidną dozą wyższości na niego spojrzała i odeszła, chcąc jak najprędzej znaleźć się w swych komnatach i zapomnieć o ubliżającym spotkaniu. Wprawdzie nie było to możliwe. Rozważała już tożsamość bałamutnika.
Dowiem się, kim jesteś, bezwstydniku.
Przekładał zręcznie złotego florena między palcami, obserwując, jak mieni się w blasku dnia. Swobodnie opierając plecy o brzeg okiennej wnęki, zadzierał nogę na parapet. Dość niski człek, drugą nogę utrzymywał na czubkach palców, próbując zignorować rosnące odrętwienie. Zwykle mierząc się z kobietami z równej wysokości, popadał co rusz w kompleksy. Nieporadnie próbował wrażenie zrobić na płci pięknej, a jeśli nie mógł uczynić tego postawą, korzystał z wrodzonego uroku, którego wszak nie posiadał. Rzadziej czerpał z potencjału pozycji, jaką piastował, boć teoretycznie robić mu tego nie wypadało.
Do komnaty zadumanego mężczyzny wszedł tedy ten, którego postrzegał jako przyjaciela niźli wroga, pomimo iż posiadał on wszystkie tak upragnione przezeń pozytywy, pożałowane mu przez Pana, któremu swoją drogą obaj służyli. Kapłańska czarna szata włożona przez Miklósa Dörögdiego, uprzytamniała jeszcze dobitniej korpulentnemu mężczyźnie, szczupłą i wysoką sylwetkę kapelana.
— Och! — wyciągnął królewski doradca, z politowaniem patrząc na dawno niewidzianego przybysza z Nitry. — Czyżby twe nocne podboje spełzły na niczym? — zadrwił, przysiadając naprzeciw.
— Niedoczekanie twoje — odburknął triumfalnie, krzyżując ręce. — Wprawdzie początek do udanych nie należał, lecz później w niższych progach zamczyska mi się poszczęściło. Mówię ci! — Rozmarzonym wzrokiem powodził po sklepieniu, na powrót spoglądając na kapelana. — Takie dorodne sztuki masz pod nosem, a korzystałeś choć raz z ich słodyczy?
— Ach, Dušan — skarcił go Miklós, przewracając oczami. — Szczęście, żeś nie wpadł, inaczej zbierałbym twoje poszarpane strzępy z więziennej posadzki.
— Czemuż to niby?! — obruszył się młodszy o pięć wiosen Węgier, nadmuchując policzki.
Wyszehradzki duchowny przez chwilę przeszywał go wzrokiem, by po chwili mocniej na niego naprzeć wielce rozwścieczony.
— Mówiłem ci, głupcze, byś nie zasadzał się na królewskie dwórki! Ledwo co ugasiłem pożar w dalekim Szerém przy południowych granicach, a tobie jeno w głowie naciąganie niewiast! Nie zmądrzałeś za grosz! Ślubuję, że kiedyś sam wytrzebię twoją męskość, i raz na zawsze uciszę żądne przygód lędźwie! Pojmujesz?! — spytał, szybciej jednak rozkazując przybyszowi i rzucił go na parapet.
Nieco zaczerpnął powietrza, aby przytaknąć na owe słowa. Poprawił wytarmoszony przez kapelana ubiór, bez sprzeciwu zajmując miejsce.
Miklós był dla niego niczym starszy brat, którego nigdy nie miał i tak samo szybko, co popadał w złość i gniewać się przestawał na młodszego Dušana, który wpierwej czynił, co mu nierozsądki podsuwały, później zaś rozmyślał nad ich następstwami, często żenującymi dla obu. Dla młodszego, albowiem stawał on w ogniu wszelkich krytyk i ataków. Dla starszego boć tłumaczyć go musiał jak zbuntowanego szczeniaka dopiero co spuszczonego z rodzicielskiego łańcucha.
— Wybacz, durno, żem postąpił.
— Kolejnym razem zlekceważę prośby i zapłacisz za własne czyny, choćby głową. Zapamiętaj.
Widząc jednak skruchę na twarzy młodszego duchownego, choć prawdziwie liczącego już trzydzieści trzy lata, złagodniał. Dziwną słabość czuł do tego nieszczęsnego amanta, na którego jako najmłodszego syna nałożono obowiązek duchowej kariery, choć on sam nigdy chęci zakładania habitu nie zdradzał.
— Dobrze, dosyć tych bredni — zakończył ciążącą ciszę Miklós i wstając, nalał sobie ziołowego wywaru. — Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Jak najprędzej musisz udać się do króla i przedstawić decyzję nitrzańskiej kapituły. Musimy ubiec to śląskie książątko.
— O kim mówisz? O Bolesławie? — Dušan poderwał się z miejsca. — Przecie byłeś kiedyś jego powiernikiem i współpracownikiem w Esztergom. A teraz?
— A teraz jego brat wysunie łapska po biskupi stolec! — uniósł się kapelan, odwracając głowę i wściekle zaciskając szczękę. — Nie ważne co było, ważne co może się wydarzyć, a twój los w Nitrze nie jest pewny. Musimy działać.
Wysłannik nitrzańskiej kapituły chciał jeszcze coś dodać, lecz odstąpił od tego ryzykownego ruchu. Nie ważne było, od kogo Miklós wie o zamiarach Mieszka, a co mogli w tej sytuacji zrobić, by nie dopuścić do próby osadzenia go na stolcu.
— Pójdę do królowej — wtrącił wstrząsająco Dušan, gładząc lekki zarost. — Miałem zamiar ją poznać, może ona stanowi klucz, będzie dobrym sprzymierzeńcem.
Gdyby wzrok mógł zabijać, właśnie w tejże chwili "amant" leżałby pod nogami kapelana i konał, dusząc się od nadmiaru własnej krwi w ustach. Zrobił zatem krok w tył, widząc rosnącą złość w roziskrzonych oczach, choć już ów stan uważał za ekstremum tego, co mógł zaprezentować. Nie rozumiał tak wielkiego wzburzenia, ale nie zamyślał stać się chłopcem do bicia. Uniósł dłoń w geście zrezygnowania i ponaglił kapelana, który jakby z trudem wyrwał się z szewskiej pasji.
— To niemożliwe. Właśnie teraz knują razem i królowa, i Mieszko za drzwiami jej komnaty, pewno jak tu przekonać do ich racji króla. Niby to nie on wybiera biskupów, ale to jeno mrzonki. Bez jego poparcia nie mamy szans. Córka Karła coraz wyżej podnosi głowę i nie podoba mi się to.
— Ciebie zawsze niezwykle irytowały kobiety przy władzy — prychnął Dušan i pogardzając uprzedzeniami kapelana, sięgnął po dzban z mocniejszą cieczą. — Czy to królowa, czy szlachcianka, czy zwykła dziewka przy boku nieco majętniejszego ojca. Teraz i z Elżbietą masz zamiar wojować? — spytał retorycznie, widząc bowiem wyraz twarzy Miklósa, wiedział już wszystko, co było mu potrzebne. — To ino białogłowa.
Tak się może zdawać. Ma w sobie krew Arpadów i upartego Karła, a okazać się to może zabójczą mieszanką. — Prychnął w duchu, nie trudząc się nawet odpowiedzią.
— Jesteś niemożliwy — kontynuował Dušan — lecz pozostając przy niej. Jaka jest?
Nitrzański wysłannik zadarł wyżej głowę i wbił świdrujące, niecierpiące zwłoki spojrzenie. Miklós nie odpowiadał, lecz nie dlatego, że nie chciał. Nie wiedział, co ma rzec. Nigdy wcześniej nie oczekiwano od niego zobrazowania królowej, której szczerze nie tolerował. Przez dłuższą chwilę milczał, usiłując zebrać myśli.
— Więc jest urodziwa, jeśli to cię interesuje. Tak, to z pewnością zaprząta twą głowę, jakbym cię nie znał. I tutaj wyczerpują się jej zalety. Ach, przestań! — Zamachnął ręką z cierpkim grymasem. — Nie zamierzam o niej więcej mówić, sam się przekonasz, gdy ją poznasz. Z pewnością ją znienawidzisz i dostrzeżesz, że niewiasty nie powinny i nie mają prawa wtykać nos w polityczne sprawy. Niech się one zajmą dzierganiem i wychowywaniem dzieci.
— Mateńko, gdzie jest Klara. — Ludwik obejmował szyję rodzicielki, wlepiając w nią przenikliwie, ciemne oczka bliźniaczo podobne do jej własnych, które bezsprzecznie po niej odziedziczył.
Dalia do tej pory pilnująca najstarszego królewicza w drugim kącie komnaty, samoczynnie uniosła wzrok na władczynię, posyłając jej nieplanowanie zmieszane spojrzenie.
— Ludwisiu, skąd to pytanie? Przecież jest obok — odpowiedziała królowa, wskazując siedzącą nieopodal i haftującą, Klarę Pukar.
Malec zmierzył ją wzrokiem i widocznie nieusatysfakcjonowany tym, kogo ujrzał, powrócił ślepkami do matki. Rozplątał dłonie, w jednej zaciskając drewnianą figurkę podarowaną mu przez ojca, drugą zaś zatopił w jasnobrązowych włosach uwolnionych z luźnego upięcia i słodko uniósł kąciki ust, przekręcając rozczulająco główkę.
— Nie ta.
Wszyscy obecni w lot pojęli, o kogo chodziło średniemu synowi. Elżbieta zagryzła lekko wargę i poprawiła syna na kolanach. Przygarnęła go troskliwie do siebie, pocierając ramionka.
— Pamiętasz, gdy przez kilka dni mnie nie widziałeś i twój ojciec mówił wam, że nie mogę przyjść? — Widząc potakującą czuprynkę, odetchnęła głośniej. — Byłam chora. Nie miałam siły wyjść z łoża i z komnaty. Twoja piastunka, Klara Zach, nie będzie tak często was odwiedzać.
— Dlacego? — wciął jej w słowo lekko zaniepokojony i uniósł na nią pytające spojrzenie.
Piastówna uśmiechnęła się, pocierając pulchny policzek, który zaraz się uniósł od uśmiechu chłopca.
— Jej matka również jest chora. — Urwała, czując na sobie wzrok dwórek. Z ukosa je zmierzyła, jakby próbowała usprawiedliwić kłamstwo. Przełknęła, ponawiając, a raczej wymuszając nikły uśmiech. — Często będzie musiała wyjeżdżać do domu, by się nią zająć. Dlatego nie będzie wam już piastować.
Oszustwo nie przeszło jednak tak płynnie przez jej gardło, jak uważała w trakcie jego wymyślania. Nie chciała go ciągnąć, zatem pukanie do drzwi okazało się dlań zbawienne. Wstała, przytulając Ludwika i dochodząc parę kroków, zezwoliła otworzyć.
Diana wpuściła przez nie Wilhelma Drugetha, który jak zwykle szarmancko powitał niewiasty i pstryknął w nos trzymanego przez matkę królewicza, który zaraz mu oddał z głośnym śmiechem.
Po wymianie gestów Elżbieta przekazała syna Klarze Pukar i poczęła kierować się wraz z rycerzem do drzwi, przechodząc do sąsiedniej komnaty.
— Wiesz, czy już dotarł? — spytała bez wcześniejszych uprzejmości i zwróciwszy się w stronę sługi, nakazała mu odejść. Uprzednio spełnił jeszcze swój obowiązek i nalał fioletowej cieczy w pozłacane kielichy.
Królowa wskazała Wilhelmowi miejsce przy małym dębowym stoliku obok kominka.
— Od wczoraj jest na zamku. Niewiele osób go widziało, bo zaraz po przybyciu zaszył się gdzieś i nosa nie wyściubił zza drzwi zapewne swej alkierzy. — Drugeth zdał relację i sięgnął po czarę.
— Rozumiem. — Westchnęła, chcąc zrzucić ciężar z piersi, lecz wiedziała, że to jeszcze nie czas. — Mieszko ostrzegał, że kapituła wyśle własnego kandydata.
— Mają do tego prawo — zauważył.
— Wiem — przytaknęła, wykrzywiając usta w niemrawy uśmiech. — Kiedy ma się spotkać z królem?
— W południe. Co zrobisz, pani? — Oderwał plecy od oparcia, opierając łokieć o kolano. — Bolesław jeszcze nie dotarł z Esztergom.
— I nie dotrze. — Umilkła, wzbudzając w rycerzu niepohamowaną ciekawość, którą bez trudu dostrzegła. — Zmierza teraz do Nitry. Sam chce porozmawiać z tamtejszą kapitułą. Choć czuję przez skórę, że na uprzejmościach niepoprzestanie — dodała znacznie ciszej. — Mieszko spotka się zaś z Karolem na wieczornej wieczerzy. Powinnam być obecna przy rozmowie z wikariuszem, nie wiem jednak, czy mam na to siły. Piastuje on biskupi stolec w zastępstwie, a to oznacza, że jest najgroźniejszym rywalem Mieszka w drodze do nitrzańskiego tronu.
— Ma poparcie kapituły. Nie będzie łatwo ich przekonać.
Syn palatyna wiedział najlepiej, że pomimo wprost totalitarnych rządów Andegawena, kler wciąż wojował o swoją niezależność, przynajmniej w kwestii wyboru nowych biskupów. Szczególnie kapituły znacznie oddalone od stolicy króla i arcybiskupa, próbowały stawiać na własnych wikariuszy, którzy przejmowali władztwo bezzwłocznie po śmierci poprzednika, ażeby uniknąć chaosu i nieprzerwanie podtrzymać rządy.
— Sprzeciwić im się mogą tylko dwie osoby. — Elżbieta obdarzyła towarzysza bystrym spojrzeniem, niecnie unosząc brew. — Biskup Esztergom i król. Jednego z nich mamy już po swojej stronie, co do drugiego niewiele mi wiadomo. — Spojrzała za okno. — Nie widziałam męża od dnia poronienia.
— Pani, może czas to zmienić? Nie na wzgląd na sprawę Nitry, choć będzie to na rękę.
Wilhelm, widząc, jak królowa ucieka odeń wzrokiem, skupiając uwagę na mało istotnych przedmiotach, wstał i podchodząc do jej boku, klęknął przed nią. Przyglądał się jej gorliwie, usiłując przepalić jasnymi tęczówkami, co poskutkowało. Poddała się i niechętnie na niego spojrzała. Ujął jej dłoń, zachowując poprawny dystans.
— Wczoraj Karol niemal nie połamał palców w starciu z drzwiami twej alkowy. Jest zdesperowany. Pamiętaj, królowo, że nie tylko ty straciłaś córkę. On również. Ból jego jest większy przez winę, która na niego spadła. Przemyślże, czy nie lepiej boleć wspólnie nad stratą, niźli dokładać sobie niepotrzebnie trosk. Dotkliwie ukarałaś króla. Czy nie wystarczy ci już?
Po tak ostrych słowach ucałował najdelikatniej, jak tylko zdołał trzymaną dłoń i posyłając przyjazny uśmiech, oddalił się, pozostawiając królową z istnym mętlikiem w głowie i, jak trafnie przeczuwał... wyrzutami sumienia.
Płomienne szare tęczówki włóczyły flegmatycznie po suto zastawionych stołach, które uginały się od nadmiaru jedzenia i najrozmaitszych trunków. Niegrube palce dziobały usilnie blat, zdradzając wzburzenie ich właściciela. Miał spotkać się na osobności z królem podczas wieczornej wieczerzy, lecz dwa dodatkowe stoły nie wskazywały wcale na konsumpcję twarzą w twarz. Król zwykle respektujący czas innych, nie pojawiał się, czym grał Piastowi na nerwach i jakby specjalnie na próbę wystawiał jego cierpliwość.
— Daruj spóźnienie.
Nagłe przeprosiny poderwały go z miejsca. W lot rozpoznał głos rozmówcy. Ugiął plecy, jak przystało, przykładając dłoń do piersi i posłał królowi lekki uśmiech, jakby chciał przeprosić za własne myśli, których wszak nie mógł być świadom.
— Spotkanie z wikariuszem zakończyło się polowaniem. Straciliśmy poczucie czasu, stąd moja zwłoka — wytłumaczył się Karol, czym zaognił tylko stan Mieszka. Mężczyzna, który stał mu na drodze do biskupstwa, cały dzień spędził z Andegawenem, a patrząc na jego zadowolenie, widocznie przypadli sobie do gustu.
Tuż obok zasiadł zaś młody Drugeth i jego ojciec, palatyn, Jan.
— Rad jestem, królu, żeś pomimo tego zechciał mnie widzieć.
— Byłem ci to winien. — Karol chwycił napełniony kielich i łypnął w stronę wejścia, którego próg przekroczył właśnie Dušan i Miklós Dörögdi. — Ale ostrzegam i ciebie nie wysłucham w kwestii Nitry. Za nieco ponad niedzielę wrócą moi zwiadowcy oraz twój brat. Wtedy podejmę decyzję. Do tego czasu, proszę, nie splamcie swoją krwią posadzek mej rezydencji.
Obdarzył Mieszka ostrym spojrzeniem, którego ten nie rozumiał, albowiem głównie w tejże sprawie się z nim spotkał. I król wyczuł jego zmieszanie, bo zaraz zmienił temat, rozprawiając nad zwierzyną, którą uprzednio upolowali. Kapelan i wikariusz usiedli przy drugim stole, co nieco uspokoiło wszystkich wtajemniczonych.
Cała wroga sobie trójka próbowała trzymać spojrzenia z dala od siebie, jednakowoż, gdy ich zamierzenia spełzały na niczym, obrzucali się ino zawistnymi gromami. Atmosfera ciążyła wszystkim, zatem chichot, który wypełnił naraz salę, oderwał biesiadników od rozmów. Twarze ich pojaśniały na widok królewskich synów, zmierzających w stronę ojca, który pochwycił ich w ramiona.
— Co oni tu robią? — spytał kapelana Dušan, dziwiąc się ich obecnością.
— Król zwykł jadać wraz z rodziną, stąd ich przybycie. Pewno zaraz nadejdzie i królowa. W końcu ją poznasz — odparł z przekąsem Dörögdi, przeżuwając skrawek mięsa.
Nitrzański wysłannik przyparł mocniej plecy do oparcia i wytężył wzrok, lecz takiegoż widoku zupełnie się nie spodziewał. Próg przekroczyła kobieta łudząco podobna do tej, którą nagabywał uprzedniego wieczoru. Zmrużył oczy, przyglądając się jej gorliwiej i w jednej chwili, gdy zasłyszał słowa towarzysza: "To ona", zadławił się własną śliną. Czuł, jak każda nitka mięśni mu wiotczeje i zaczyna pękać. W moment zbladł, natrafiając na głębokie, ciemne spojrzenie, które dzień wcześniej mierzyło go pogardliwymi iskrami, które gdyby tylko mogły, podpaliłyby go i patrzyły, jak spala się żywcem w diabelskich męczarniach.
~~~~~~
— Pani. — Zaszedł Piastównę od prawej strony, gdy tylko król znikł z palatynem w korytarzu. — Cóż za niespodzianka.
— Nie większa, niż wczoraj.
Obróciła dumnie głowę, splatając dłonie na biodrach. Skręciła lekko szyję, wodząc po bliźnie pod prawym okiem "intruza", tak dobrze przez nią zapamiętanej. W jednej chwili wrażenie miała, że to senny koszmar, który pozostawi po sobie zaraz jeno zamglone wspomnienie. Niepostrzeżenie przymknęła oczy, patrząc w posadzkę, by pełna nadziej znowuż je unieść. Niestety, blizna będąca pewno pamiątką rodzinną, gdyż nie przypominała żadnej rany, prześladowała ją nieustannie.
— Teraz wiem, skąd tyle śmiałości i pychy u ciebie, panie. — Uniosła teatralnie dłoń w geście prześmiewczych przeprosin i dodała uszczypliwie: — Wikariuszu, Dušan, rzecz jasna.
Mając chwilę na przemyślenie tego, co spotkało ją w przeciągu ostatnich dni, nie przeciągała dłużej własnych przypuszczeń, a prędko przeszła do rzeczy. Nie chciała przebywać w towarzystwie nocnego bałamutnika. Przed oczami nieustannie majaczył jej wyraz lubieżnego spojrzenia, który gotów był pozbawić ją odzienia, bezwstydnie wodząc po jej nagości.
Kątem oka odnalazła małżonka gestykulującego w towarzystwie Jana i zbliżyła się pewnie do wikariusza.
— Pozwolę ci jednak odkupić winy. — Na skinienie, kontynuowała: — To nic wielkiego. Zejdź nam z drogi, zrezygnuj z Nitry, a nie okryjesz się niesławą.
Ochłodziła wejrzenie na z trudem okiełznywany przezeń śmiech. Niczym nie różnił się od Miklósa, zatem najwyraźniej nie miał zamiaru tak łatwo rezygnować z bogactwa, które mógł zyskać dzięki tak wysokiemu urzędowi.
— Dlaczego miałbym to zrobić? Grozi mi kobieta — wymamrotał do siebie, zaśmiewając się z zadziwiającego stanu rzeczy.
— Jak zareagowałby król na wieść, że pomyliłeś jego żonę ze zwykłą ladacznicą? I próbowałeś wykorzystać? A raczej, co by zrobił? Hmm? Puścił w niepamięć? Nie. To sprzeczne z jego naturą. Możesz tylko przypuszczać, co ci zrobi i w jakich męczarniach przyjdzie ci konać — mówiąc to, rzuciła pogardliwe, tak dobrze znane już mu spojrzenie i wyminęła, lekko obijając jego ramię.
— Nie popełnisz tego błędu, pani — wtrącił, co ją zatrzymało. Odwrócił się do niej i podszedł śmiało, przystawiając głowę do jej skroni, a ona zagryzła zęby, czując wstrętny oddech przy uchu. Ponownie bezwstydnie przekraczał cienką granicę, nic sobie z tego nie robiąc. — To ty sama tułałaś się po zamku nocą, jakbyś czekała na okazję i liczyła na obcowanie z innym. Cały dwór huczy i plotkuje, że nie dopuszczasz do siebie męża — ostatnie słowa niemal wyszeptał frywolnie.
Zagotowała się na tę bezczelność, zaciskając pięści. Doskonale wiedziała, kto dostarczał mu nowin. W tym świecie toć wiedza była tak samo cenna, niczym złoto. Również i ona pozwalała zyskać w krótkim czasie tak upragnioną władzę i to wprawniej niż cenny kruszec.
Kłykcie jej pojaśniały, lecz nie dała się sprowokować. Wypuściła ostentacyjnie powietrze z ust, usilnie próbując powstrzymać się od spoliczkowania mężczyzny. Wolno i dumnie odwróciła do niego głowę, mierząc się z nim twarzą w twarz, boć wzrostem był jej równy, co próbowała wykorzystać.
— To mój zamek i mogę chodzić tam, gdzie żywnie mi się podoba. Za dnia, jak i w nocy. A czy duchowny może nagabywać królewskie "dwórki"? Co na to kapituła? Nie wspomnę już o królu. — Odeszła krok dalej, widząc ciekawskie spojrzenia siedzących nieopodal mężczyzn.
— Król sam pewno na niejedną ma chętkę.
— Tym bardziej — dodała zadziwiająco spokojnie, tłumiąc w sobie ogień, który rozniecił do reszty bezwstydnymi insynuacjami. — Wyciągasz rękę po nie swoją własność, a tego, duma Caroberta nie zdzierży.
— Zobaczymy — zakończył zadziornie, nie ukazując ni skruchy, ni woli ustąpienia.
— Zatem jawnie mi się sprzeciwiasz? — spytała upewniająco.
— Owszem. Zabolało? — skwitował obcesowo.
Gdyby mógł, pstryknąłby ją w nos, niemal w ten sam sposób, w jaki Wilhelm obdarzał średniego królewicza.
— Nie. Ale ciebie zaboli i to srodze — dodała już w myślach, by nie dawać mu więcej pretekstu do wrogich działań.
Nawet krztyna wątpliwości nie wypłynęła na jego lico, co nieco zbiło ją z tropu, jednak nie dała tego po sobie poznać. Wyprostowała plecy, wciągając zachłannie powietrze, którego nadmiar zakręcił jej w głowie. Patrząc na nią pewnie, odszedł bez słowa.
— Atila! — przywołała do siebie zaraz oddanego strażnika, odprowadzając jeszcze Dušana wzrokiem i nachylając nad uchem druha, zasłoniła usta dłonią. — Masz osiem dni. Wywiedz się, ile tylko zdołasz o naszym przyjacielu. Uznam jeno szkalujące jego dobre imię nowiny, masz zetrzeć go w pył, który bez cienia wątpliwości zdmuchnę z dłoni.
Ja zajmę się najcięższym, acz najsilniejszym możliwym sojusznikiem.
Przez całą drogę do komnaty króla, rozważała, jak zacząć z nim rozmowę. Wszak nie dopuszczała go do siebie, a dziwnym by było, gdyby nagle bez wytłumaczenia zmieniła postępowanie i weszła do jego łoża, od którego trzymała się z daleka przez ponad dwie niedziele. Mogła wiele zarzucić mężowi, lecz do głupich nie należał i musiała postępować rozważnie. Tak, by nie wzbudzić podejrzeń, ale obnażyć prawdziwe oblicze wikariusza, który niewątpliwym był przyjacielem Miklósa. Było to nie lada wyzwanie. Musiała stanąć na wysokości zadania i zmierzyć się z przebiegłością Caroberta, który w rozgrywce pozorów w świecie będącym dlań niczym wielka szachownica, był arcymistrzem.
Stojąc na wyciągnięcie ręki od drzwi, dalej nie wiedziała, od czegóż zacznie. Liczyła raczej na łut szczęścia i niewiele myśląc, weszła do środka. W trymiga poczuła się nieswojo. Potoczyła po komnacie, na dłużej zatrzymując wzrok na łożu, w którym wszakże spędziła wiele nocy. I nie tylko ona.
Wyrwała się z zadumy, poczuwszy na skórze czujny wzrok. Odwróciła głowę w stronę ulubionego fotela monarchy i natrafiła na nie. Błękit królewskich tęczówek przenikał ją podejrzliwie. Wyraźnie zaskoczyła go jej wizyta albo wprost przeciwnie, przeczuwał ją i to, że coś się za tym kryje. Przełknęła głośniej, niż zamiarowała i płosząc się tym, spojrzała z ukosa na małżonka. Nawet nie drgnął, dalej w ciszy ją lustrując.
Odważyła się zbliżyć, lecz będąc tuż obok niego, wykrzywiła usta w smutną minę. Odwrócił odeń wzrok, wzdychając, jakby odgadł jej rzeczywiste zamiary, lecz nie chciała rezygnować. I sprawa Nitry nie była tu jedyną pobudką, choć jeszcze nie zdążyła sobie tego uzmysłowić.
— Wybaczysz mi? — wydusiła z trudem, po chwili przysuwając krzesło dla siebie. Zajęła miejsce i ugładzając pośpiesznie materiał, kornie złączyła dłonie. — Jeśli nie chcesz mówić, to nie mów, ale wysłuchaj mnie. Dobrze? — Widzący, że nie garnie się on do odpowiedzi, hardo wciągnęła łopatki. — Pokiwaj ino głową. Na wzgląd na naszych synów.
Jak się okazało, zezwolenie Caroberta ani trochę nie odjęło jej ciężaru z piersi. Poczuła się przyduszona, a wspomnienia tak długo i skrzętnie zakopywane w pamięci, znowuż ujrzały światło dnia. Łzy samoczynnie zasiliły ciemne oczy, atoli nie wypłynęły poza ich brzeżek. Powstrzymała je, zasępiając nad obrazami, które pojawiały się jej co rusz przed oczami. Nad twarzami dzieci, które ujrzała i utraciła równocześnie.
— Wybacz, byłam nazbyt surowa — zaczęła wolno cedzić słowa, aby nie dopuścić do niechcianego ferworu. — Zaślepiła mnie boleść i gniew... Do ciebie, do Boga, do Almy, do całego świata. Nie spostrzegłam nawet, jak bardzo cię ranię, przypisując ci winę za śmierć Elżbietki. A próbowałeś mnie wesprzeć, ulżyć w cierpieniu. Odtrąciłam cię, byłam niesprawiedliwa, wybacz.
Łyknęła zachłannie powietrze, które z palącym bólem rozdarło jej gardło. Spuściła głowę, ściskając dłoń Karola. Dopiero ten gest rozpuścił ostatnie lody pomiędzy małżonkami, a on obdarzył ją wreszcie spojrzeniem, którego wszak nie widziała, wlepiając własne w ich złączone dłonie.
— Musisz pojąć jednak, że to ja czułam, jak gaśnie we mnie jej życie. Jak małe, bezgrzeszne serduszko przestaje bić. To było dla mnie za dużo. Zbyt trudne i ja... Widziałam go. — Załkała, zakrywając usta.
Karol zdziwił się z lekka i delikatnie uniósł mokry podbródek, na którym słone łzy znajdowały ujście.
— Kogo?
— Karolka — wyszeptała niemal bezgłośnie. — On i Elżbietka. Widziałam ich we śnie, w śmiertelnym widzie. Przyszli do mnie... Ten bursztyn.
Rzuciła mu znaczące spojrzenie, a on wszystko sobie zobrazował i połączył w jedno. Pamiętał wszak kamień, który trzymała zaraz po ocknięciu i tuliła do swej piersi.
Zgarnął jej dłonie i zamknął w uścisku, by po chwili musnąć je lekko wargami. Pogładził skroń małżonki, a ona jak wodzona na pokuszenie, obracała głowę, aby jeno wyraźniej poczuć jego dotyk. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo brakowało jej bliskości mężczyzny, który od pewnego czasu stał się dla niej podporą i... chyba wreszcie prawdziwym towarzyszem. Przymykała przy tym oczy, zasysając powietrze przez zęby. W końcu objął jej twarz i złożył pocałunek na czole, chcąc okazać wsparcie. Przyłożył wnet głowę do swego policzka, mocno przytulając do siebie drżące ciało.
— Mój ból nie może równać się z katuszami, które ty przeżywasz. Nie gniewam się już, choć jak wiesz, brak mi czasem cierpliwości. — Przewrócił oczami, kierując je w górę, chcąc osuszyć z niechcianych łez i przez moment, jak zahipnotyzowany obserwował dłoń okrytą sińcami.
— To było poniekąd rozkoszne — wtrąciła prędko, z chichotem ocierając łzy i wspominając sobie, jak mąż ponawiał – niestrudzony niepowodzeniami – próby przedostania się do niej, omal drzwi przy tym nie wywarzając.
To był ten moment. Czując szczerą radość z postawy męża, otrząsnęła się nieco, przypominając sobie po co do niego przyszła. Drgawki ustały, a ona niewinnie zadarła głowę do góry.
— Ostania noc, uzmysłowiła mi, że bez ciebie nie czuję się w pełni bezpieczna na zamku. Brakuję mi cię, królu. — Pogłaskała jego twarz, jednak wstrzymała oddech, sądząc, że przedobrzyła ze zwierzeniem. To była najbardziej kontrowersyjna wersja i właśnie ona przyszła mi z takąż łatwością. Skarciła się w myślach, odczuwając na sobie, beznamiętne spojrzenie małżonka.
Jej znieruchomiała dłoń, zatrzymała się na jego brodzie. Zamrugała, wypuszczając ostatnią samoczynną falę łez na policzki i czekała... Sama nie wiedziała już na co. Zwątpiła w swoją misję i spuszczają pokornie głowę, jakby zawstydzona, wstała zdecydowanie, zamierzając odejść.
Mocny i równocześnie dziwnie subtelny uchwyt na nadgarstku udaremnił tak upragnioną ucieczkę. Fala ciepła wypełniła jej wnętrze, wywołując przyjemne mrowienie w podbrzuszu. Ten stan wywarł na niej niemałe wrażenie, budząc na dotąd zakłopotanej twarzy nieśmiały uśmiech. Nie wiedziała, czy z powodu powodzenia i zamiaru ujawnienia postępku wikariusza, czy z powodu nieobojętności Karola na jej... Niecodzienny stan.
Chwycił drugą jej dłoń, sadzając ponownie u swego boku. Patrzył na nią troskliwie i był widocznie przejęty wyznaniem.
— Jesteś tutaj, panią, czego zatem się lękasz? — spytał, tkliwie ujmując rumiany policzek.
— Jestem też w mniemaniu niektórych, tylko kobietą, która powinna spełniać zachcianki mężczyzn. Powinieneś o czymś wiedzieć, Carobercie. Nie mogę tego ukrywać, zwłaszcza po dzisiejszej wieczerzy.
Rozchylił wargi ze zdziwienia, rozszerzając oczy.
— Mów zatem. Zdradź mi wszystko, co leży ci na sercu. — Czule pogładził kciukiem jej kość policzkową. — Królowo.
— Zdradzę, lecz potem — odcięła, zaciskając mocno kłykcie na jego nadgarstku, uzewnętrzniając, że nie odpuści i na to, o co spyta, musi jej bezzwłocznie odpowiedzieć. — Wpierwej mi rzeknij, czy posłałeś już list do twego stryja, króla Roberta? Kiedy dobije do Splitu statek z eskortą?
Siedziba kapituły, Nitra, Królestwo Węgier
| Północne kresy |
Szóstka opornych zajmowała krzesła ustawione w półokręgu. Reszta, która została już przymuszona do zmiany zdania i po złożeniu podpisu, została odprawiona do codziennych obowiązków z podkreśleniem, aby nie brali do siebie niespodziewanej i dość brutalnej wizyty.
Chodząc teraz wzdłuż siedzisk, obracał w dłoni sztylet u nasady zdobiony herbowym orłem. Drapieżcą, który wyzwalał w nim w razie konieczności najdziksze instynkty. Pociemniałe oczy zwykle o szarej barwie przypominały niemal ślepia wygłodniałej bestii, czającej się właśnie w zaroślach na swą ofiarę. Bestia była to zaborcza, nietrawiąca porażki, a tym bardziej sprzeciwu. I śląski książę, dzierżący w swej dłoni od siedmiu lat biskupi pastorał, na swych zsiwiałych skroniach utrzymujący zaś mitrę, jej nie uznawał.
— Wysilicie się na więcej, niż jeno wytrysk jadu z waszych ust i nudzące już mnie słowa sprzeciwu? — zadrwił jawnie, nic nie robiąc sobie z ich odmowy.
— Czy król wie o twym niechybnym zachowaniu, arcybiskupie? Nie uchodzi — rzekł scholastyk, zaciskając dłoń w pięść, którą zaraz wbił w podparcie.
Bolesław zignorował go, dalej zabawiając się ostrzem. Wprawdzie nie wiedział, jak zareaguje król na jego poczynania, acz z drugiej strony nie uradowałby go fakt, że na wikariusza złorzeczy lwia część mieszkańców Szerém, za zbałamucenie i zbrukanie honoru jednej z tamtejszych szlacheckich cór. Z tego też względu nie obawiał się jego gniewu, wiedząc też, iż szepcze mu do ucha również królowa, która wszak niewątpliwie była kobietą. Mniej cieszyły go podszepty kapelana, lecz jego komitywa z Dušanem, mogła stać się i ostatnim gwoździem do jego plugawej trumny.
— Tracę cierpliwość i czas, który jest nazbyt cenny.
Piast uniósł dłoń, a z zaułków pomieszczenia wyłoniły się zakapturzone postacie w dłoniach trzymające sztylety. Sześć ostrzy równocześnie błysnęło w ogniu świec, gdy dołożone zostały do krtani duchownych, a krótkie jęki wydobyły się ze zduszonych gardeł. Wszyscy jak jeden mąż unieśli spojrzenia na swych katów, którzy mieli być ostatnimi, co zobaczą przed spotkaniem ze Śmiercią. Chyba że, zrobiliby to, na czym tak bardzo zależało arcybiskupowi.
Sługa dosunął posłusznie krzesło do miejsca, gdzie stał Bolesław. Ten, obrzucił każdego zakładnika krótkim i zniecierpliwionym spojrzeniem. Zajął miejsce i zastukał wolno sztyletem w nasadę, pozwalając złowrogiemu brzdękowi stali roznieść się dobitnie po ścianach komnaty.
— Prędzej czy później ulegniecie. — Zawiesił głos, mrużąc oczy i jeszcze raz zliczając duchownych i tych, co odeszli już uginając pokornie przed nim kark. — Ale nadal mi nie wyjawiliście, kto jest archidiakonem i gdzie toż on się podziewa. — Powodził czubkiem ostrza za każdym zakładnikiem, a wysłannicy Śmierci mocniej zatopili zimną stal w ich gardła. — Nadstawiam uszu. Kto chce uratować skórę, niech uniesie dłoń, a każę mu mówić. Jeśli owa odpowiedź mnie zaspokoi, puszczę was wolno.
Mianowanie Mieszka bytomskiego na tron biskupstwa Nitry, opisywany jest jako pogwałcenie autonomii tamtejszej kapituły. Podaje się, że Bolesław toszecki, który piastował urząd głównego dostojnika Królestwa, czyli był biskupem Esztergom (Ostrzyhomia), a przy okazji starszym bratem Mieszka, siłą i groźbą śmierci zmusił kapitułę do zatwierdzenia kandydatury młodszego Piasta, a TEN STAN został zatwierdzony przez parę królewską. Przypomnę, że Bolesław i Mieszko, byli braćmi pierwszej żony Caroberta, Marii bytomskiej, a zatem byli niegdyś szwagrami króla, a krewniakami samej Łokietkówny, która ściśle z nimi współpracowała.
Ten motyw postanowiłam ukazać w Piastównie w bardzo dosadny sposób, aby uzmysłowić, że to mianownictwo było przepchnięte naprawdę siłą, a sprzeciw Miklósa (kapelana króla), nie zostanie przez Elżbietę zapomniany i da swój wydźwięk w 1329 roku, gdzie również będzie gorąco między tą dwójką.
Klara Zach nie zniknie z dworu, bo jak wspomniałam we wcześniejszym rozdziale, nie została usunięta z posługi pomimo zwolnienia z urzędu jej ojca.
Nadzieję żywię, że Wam się podobało 💓💓
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro