Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

32 rozdział ♔ | Upadek kasztelana i metresy |


| Ujawniona zdrada | Nieoczekiwana śmierć |


Lasy pod Esztergom, Królestwo Węgier, czerwiec 1328r.

Każde kolejne poprowadzenie sztyletu żłobiło coraz głębsze rysy. Palce monarchy zgrabnie obracały drewienko, które wprawnie okładane ostrzem nabierało wyraźnych kształtów. Artystyczne założenie bliżej nikomu nieznane zdawało się realizować po jego myśli, gdyż lekko unosił z zadowoleniem kącik ust. Pozornie skoncentrowany na wykonywanej czynności, baczenie miał z ukosa na towarzyszących mu mężczyzn. Podkurczał nogę na krześle, opierając o kolano łokieć i z każdym oddaleniem ostrza od figurki, zerkał na duchownych.

Miklós i Bolesław, nie potrafili długo ścierpieć swego towarzystwa, lecz w tejże sytuacji innego wyjścia nie mieli. Zajmując miejsca ustawione ramię w ramię, spojrzenia posyłali jak najdalej od siebie. Błądzili po pobliskich namiotach, stole, ostatecznie błagalnie króla obdarzając, by bezzwłocznie zakończył ich katusze. Gdy już słowa jednemu albo drugiemu cisnęły na usta, szybko kielich porywali, by nie ulec jakże silnej pokusie.

Trzymając przez dłuższą chwilę swych kompanów w niepewności, Karol zaśmiał się pod nosem, wzdychając głośno. Obrócił głowę parę razy, by rozluźnić zesztywniały kark i dokładając ponownie sztylet do figurki, zastygł, obdarzając spojrzeniem otrzyhomskiego biskupa.

— Co z biskupem Nitry? Ponoć choroba nie ustępuje — spytał, powtórnie zajmując się przerwaną czynnością.

— Przykro mi, panie, ale przybyłem właśnie w tej sprawie — odparł ponuro Bolesław, próbując zamaskować w głosie zadowolenie nieprzystojące sytuacji.

Karol podniósł wzrok na biskupa, mrużąc oczy. Odłożył drewnianą figurkę, obracając powoli w palcach sztylet. Zdejmując nogę z miejsca, usadowił się wygodniej i biorąc kielich, ponaglił rozmówcę.

— Jan, biskup Nitry, szlachetny i niezastąpiony człowiek... — Przerwał na chwilę, obserwując, jak król przewraca oczami, nawet się z tym nie kryjąc. Uniósł kącik ust zadowolony z takiej reakcji i kontynuował: — Tak właśnie, biskup odszedł z tego świata zmorzony bolesną chorobą. I Bogu dzięki, biedaczyna zbyt długo się męczył.

— Nie wypada prawić tak duchownemu — wtrącił Miklós, zniesmaczony zachowaniem obojga. — Każda śmierć winna smucić, a nie być powodem do...

— Do czego, kapelanie?! — uniósł się Piast, prawie podrywając z miejsca. — Mówię, jak jest. Jako najważniejszy biskup Korony, wyznaczony jestem do przekazywania takich wieści. Nic chyba w tym dziwnego?

— Nic — wtrącił Karol, śmiejąc się pod nosem. — Nie bierz tej uwagi do siebie Bolko, to jeno nerwy, Jan bowiem bliski był sercu Miklósa. Niegdyś byli niczym bracia — objaśnił, choć dla biskupa nie było to na tyle czytelne. — A zatem — kontynuował i wstając z miejsca, wbił sztylet z pozłacaną rękojeścią w stół. — Należy rozpatrzeć kolejną kandydaturę na jego miejsce.

— Miałbym kogoś godnego na ten stolec...

— Nie tak prędko. — Miklós również wstał gwałtownie z miejsca, przerywając biskupowi Esztergom. Zmierzył go prześmiewczo i podszedł do króla. — Panie, nie wypada wychodzić w tejże sprawie przed szereg. Niech tamtejsza kapituła pierwsza wystawi swego przedstawiciela, wtem będziemy mogli działać dalej.

— Masz słuszność — zawtórował mu Karol, lecz kątem oka zerknął na Bolesława. — Niemniej i tak przed wysłaniem tejże kandydatury do papieża, trafić ona musi w ręce najwyższego biskupa.

Bolko wyprężył się na te słowa i ułożył dłonie na stole. Pokiwał głową, perfidnie posyłając oczko do kapelana. Ten prędko przeniósł uwagę na króla i ukłonił lekko głowę. Biskupstwo Nitry było mu bliskie, za wszelką cenę chciał blokować przydzielanie tam niepożądanych biskupów, lecz niestety niewiele mógł uczynić, jeno szeptać do uszu króla w razie konieczności, co z upływem czasu stawało się coraz cięższe.

— Dobrze, koniec z tym, na razie mamy ważniejsze sprawy na głowie, panowie. — Karol opróżnił kielich i począł się rozglądać. — Rozmówię się z nim i wracam do Wyszehradu. Elżbieta nie najlepiej znosi stan błogosławiony. Chłopcy chcą jej pomóc, a nieumyślnie przysparzają jeszcze więcej trosk.

— Rozumiem, że martwi cię samopoczucie najszlachetniejszej małżonki, lecz sprawy państwa naglą, będziesz musiał się na nich skupić, panie — oznajmił Miklós.

Podchodzący wnet do towarzystwa Zoltán, wbił stopy w ziemię, wręcz się w niej zakopując. Rozszerzył oczy, z niedowierzaniem świdrując Miklósa. I Bolesław wstrzymał oddech, nie wierząc w zasłyszane słowa. Myślałem, że jest mądrzejszy — pomyślał, zerkając na króla, który widocznie począł się gotować.

— Zarzucasz mi zaniedbywanie obowiązków? — wycedził, ściskając pięść. — Byłeś ostrożniejszy, Miklósie, skąd tak nagła zmiana i pewność siebie? — Obrócił się, podchodząc do mężczyzny.

Dörögdi przygryzł wargę, doprowadzają wręcz do przeprostu pleców, jakby chciał uciec przed królem, nie rąbiąc ni kroku. Zaślepiony jeno próbami zniechęcenia go do żony, które coraz częściej spalały na panewce, zapominał wszak, że to on zdany jest na jego łaskę.

— Zmartwię cię, drogi kapelanie — zaczął surowo Karol, chwytając krańce duchownej szaty. Pogładził ją, po chwili boleśnie klepiąc jego pierś. — Brzemienna królowa to również sprawa państwa i to najwyższej wagi, lecz ty uważasz, że kolejny dziedzic nie zasługuje na uwagę króla?

Miklós nabrał wody w usta, nie mogąc powstrzymać spływających strużek potu po skroni. Nie był w stanie jednak na nie zaradzić, jeno zerkając z obawą na króla, którego oczy błyszczały szatańskim blaskiem.

— Panie — wtrącił zbawiennie Zoltán, choć wybawianie kapelana z opresji było ostatnim, co chciał uczynić. — Kasztelan dotrze do obozu lada chwila.

— Znakomicie — odpowiedział, nieustannie wpatrując się w wyszczekanego kapelana. Po chwili posłał mu słaby uśmiech i uderzył bratersko w ramię, na co nieprzygotowany, zachwiał się nieporadnie. — Doceniam twe rady, ale nie próbuj znowu tego robić — ostrzegł, co Miklós pojął od razu. Karol odwrócił się wnet, podchodząc do Lukasa, łucznika, który skończył właśnie sprawdzanie łuku. Przejął go i zarzucił na ramię. — Poślij Iva po więcej strzał. Wyjdziemy mu naprzeciw.

— Miałem rację — krzyknął w stronę ojca, ledwie powstrzymując wyciek śliny z ust. — Wiesz, że zawsze będę stał u twego boku, ale złym sposobem dopiąłeś sojuszu.

Przystojny młodzieniec, nieco niższy od siwego już mężczyzny z bródką, gracko dosiadał miedzianego wierzchowca. Dumnie wyprostowany wpatrywał się w dal, unosząc podbródek. Ściskał usta, z dozą nienawiści patrząc w stronę prowadzącego ich na przedzie, Imre. Oczy browarne lśniły od promieni słońca, a czarne gęste włosy opadały na ramiona.

— A może jeszcze tego neapolitańskiego ciemiężcę miałem błagać o pozwolenie?! — wysyczał Felicjan, patrząc, czy królewski wysłannik w bezpiecznej jest odległości. — To moja córka i mogłem ją wydać za kogokolwiek, odpowiedniego mojemu widzimisię.

— Ach, ojcze. Ta nienawiść cię w końcu pogrąży.

— Jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia, to lepiej zamilcz. Swoje złote myśli zachowaj dla Karola.

Widząc nieporuszony wyraz ojca, westchnął ciężko i odwrócił głowę. Resztę drogi przejechali w milczeniu. Podążali za królewskim gońcem, jak na skazanie, które zdawało się nieuniknione. Obaj nie podejrzewali, iż wezwani zostaną podczas powrotu z Palást przed oblicze króla. Zaskoczyło ich również miejsce. Oczekiwał pod Ostrzyhomiem, choć mogło nie mieć to związku. Wszakże wyjazd z Wyszehradu podczas ciąży królowej, mógł być jeno odpoczynkiem. Ojciec, jak i syn myśleli o tym samym, lecz nawet chęci nie mieliby razem rozważyć powodów wezwania, a raczej przechwycenia podczas podróży.

Drogę przebyli gładko, niemal spokojnie... zbyt spokojnie, lecz przeczuwał Zach, że to dopiero początek. Imre zatrzymał konia, a odwracając go, odkrył stojącego przed nim łucznika w towarzystwie kilku strażników. Goniec wycofał się i skinął głową w stronę Felicjana, który zaraz zeskoczył z grzbietu.

Dopiero gdy stopy jego stanęły na ziemi, poczuł, jak uginają się dziwnie odrętwiałe. W moment czerwcowe promienie słońca oblały lekko drżące ciało, pobudzając fale gorąca spływającą po plecach. Do tej pory pewny siebie, począł odczuwać zwątpienie. Nie strach, lecz niepewność. Przełknął suchą ślinę, stawiając niewielkie kroki w kierunku konnych, niepewnie, lecz w sposób pewny dla obserwujących go mężczyzn. Wnętrzności nieznośnie poczęły dygotać, a żołądek podchodzić do ściśniętego gardła, choć nawet nie ujrzał jeszcze najważniejszej persony.

Wtem nadal siedzący w siodle młody chłopak, Felicjan¹, przez ojca nazywany Feliksem, przez siostry zaś Felkiem, gwałtownie zwrócił głowę w kierunku dębu, zza którego wyłaniała się ścieżka. Drgnął na widok lśniącego grota strzały wycelowanego w ojca. Nestor rodu Zach, dalej brnął przed siebie, z wolna zbliżając się do granicy, której mógł nie przekroczyć żyw. Wnet linia, która wyznaczała tor lotu strzały, niebezpiecznie zamigotała młodzieńcowi przed sylwetką rodziciela. Z jego gardła wyrwał tylko cichy jęk. Nie miał odwagi krzyknąć, ostrzec go przed czyhającym zagrożeniem. Dobrze bowiem wiedział, kto stał za drzewem i jeśli taka miała być jego wola, nie mógł się jej sprzeciwić.

Felicjan ujrzał zgryźliwy uśmieszek na twarzy Lukasa tuż przed chwilą, w której coś zaświstało złowieszczo w jego uszach, a pierzasty bełt² przemknął przed zaskoczonym licem. Zbladł, uświadamiając sobie, co właśnie zaszło. Rozchylił wargi, odwracając głowę i zastygł, widząc, jak Andegawen zadowolony zdejmuje rękawice, zarzucając łuk na ramię. W jednej chwili cała wzgarda powróciła do chwilowo otumanionego umysłu. Zach zagryzł mocno zęby, powstrzymując się przed haniebnym czynem, który mógłby naprawdę przepłacić życiem. Zebrał w sobie resztki cierpliwości i cynicznie się uśmiechnął. Gdy król podszedł bliżej, odwrócił sylwetkę w jego stronę.

— Najjaśniejszy panie. — Zgiął służalczo plecy i na nowo zerkając w błękitne tęczówki, uniósł kącik ust. — Chybiłeś.

— Ja nigdy nie pudłuję — odparł dumnie, obdarzając możnego dziwnym błyskiem. — Dziś to nie ty byłeś celem.

Po chwili Karol wyminął Zacha i przeszedł kilka łokci w kierunku popuszczonej strzały. Wystawił rękę, a dwunastoletni czarnulek, Ivo, podał mu strzałę utkwioną w ciele bażanta.

— Celny strzał, królu — powinszował najmłodszy ulubieniec królewskiej pary i odszedł.

— Gdybym chciał ciebie upolować, nie spudłowałbym z takiej odległości. Toć to byłaby dla mnie hańba — zażartował Karol, powoli zwracając się ku Zachowi, po którego plecach przeszedł dreszcz.

Dość długo znał Andegawena i wiedział, że nie były to jeno puste frazesy, a ostrzeżenie. W duchu odetchnął, lecz nie wiedział, jak bardzo się z tym pośpieszył.

— Nie mam czasu na brednie — rzekł oschle, patrząc na niego spode łba. Podał martwe zwierzę słudze i z wolna podszedł do Zacha. — Śpieszno mi do królowej, zatem bądź tak łaskaw i pozwól mi szybko do niej wrócić.

— Na pewno nie możesz doczekać się już kolejnego syna, królu, oby cały zdrów przyszedł na świat. — Zwątpił przez chwilę w swoje zdolności, widząc, jak mięśnie na twarzy monarchy ściągają się w grymas. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że za słabo zamaskował swoją obojętność i pogardę dla kolejnego królewskiego pomiotu. Jednak był prawie pewny, że nie wzbudził podejrzeń, bynajmniej nie powinien.

— Tym razem wolałbym w ramiona wziąć córkę — orzekł zaskakująco, łącząc dłonie na plecach. — Dzięki nim można zawierać korzystne sojusze, czyż nie? — spytał, mrużąc oczy.

Felicjan zaniemówił, kątem oka zerkając za ramię na syna. Nie słyszał on ich rozmowy, lecz już dudniły mu w głowie jego słowa "a nie mówiłem". Skarcił się szybko za podobne myśli i spojrzał pewnie na króla. Tak czy inaczej, prawda wyszłaby na jaw, a on i tak nie zrezygnowałby z przymierza z Borosem, zatem pozostało mu jeno zmierzyć się z wyszehradzką bestią.

— Owszem, panie. Czasem jednak ojcowie zmuszeni są zrezygnować z korzystnych aliansów dla dobra swych pociech. Czy mógłbym stanąć na drodze do szczęścia mej córce? — Teatralnie uniósł dłonie, kolejno je pocierając i łącząc przed sobą. — Czym są polityczne układy przy niewinnej miłości dwojga młodych ludzi.

Podejrzliwie na siebie patrzyli. Zach, chwaląc się za znakomitą, świeżo co wymyśloną historyjkę. Karol zaś drwiąc z niego, przeczuwając podstęp. Zaśmiał się pod nosem i patrząc w ziemię, podszedł bliżej. Odetchnął i zmierzył możnego lodowatym spojrzeniem. Zagryzł zęby, wyprężając ze złości szyję.

— To nie ty zatem próbowałeś podburzać mieszkańców kasztelanii Sempte i nakłonić możnych do wystąpienia przeciwko monarszej władzy? — wycedził, równocześnie marząc o obłożeniu go pięściami, lecz powstrzymywał się dla własnego dobra.

— Panie, to obrzydliwe pomówienia! — odwarknął ze złością, patrząc po mężczyznach trwających za królem. Teraz dostrzegł, że w oddali stał i palatyn. — Nie zawierzaj złośliwym... — zamilkł, widząc uniesioną dłoń Karola.

Wolno nim pokiwał na boki, gotując się w miejscu.

— Masz mnie za głupca? Dobrze wiem, co wyprawiasz w Sempte. Zapominasz też, że możni są mi oddani i popełniłeś wielki błąd, próbując jątrzyć. Na dodatek wydałeś córkę za Kopaja, syna Palastiego, który zbytnio za mną nie przepada — Karol nachylił się nad jego uchem, klepiąc bark. — Szpiedzy doniosą mi o wszystkim, nic się przede mną nie ukryje. Nie jestem Andrzejem³ — odparł, odchylając głowę i ponownie obdarzając go świdrującym spojrzeniem. — Ja nie ugnę karku ze strachu przed możnymi. Nigdy. 

Ostatnie słowo wręcz wypluł z siebie. Odszedł gwałtownie, a goniec podał mu coś do ręki. Ścisnął tubę i odwracając, skierował ją w stronę Zacha.

— Każdy urząd wiąże się z posiadłościami. Ty, wszystkie mi zwrócisz i opuścisz twierdze Sempte — obwieścił twardo i wręczył mu dokument. — Pozbawiam cię funkcji kasztelana i oddalam z królewskiego dworu⁴. — Uniósł rękę, nie pozwalając Zachowi na obronę. — Masz natychmiast się wynieść.

Felicjan czuł, jak całe ciało drży mu ze złości. Zacisnął pięść, drugą dłonią zgniatając pergamin. Miał ochotę splunąć, widząc rosnącą satysfakcję na twarzy Andegawena. Ten wyprostował się i uniósł dumnie podbródek, ponaglając go zniecierpliwionym spojrzeniem. W moment Zach znalazł się przy wierzchowcu i dosiadając go, zawrócił na trakt. Feliks nie zdążył nic powiedzieć, skupiony na dogonieniu ojca. Zrównując się z nim, uderzył w jego ramię, wytrącając z zamyślenia.

— Ojcze! Co się stało?!

— Nic, wracamy — odciął, popędzając konia. Jeszcze tego pożałuje.

Wyszehrad

| Kilka dni później |

Zrobię to, zrobię to, dam radę. To jedyne wyjście. — Dodawała sobie odwagi, w dłoni zgniatając wyjątkowo niedbale spisany list. Dochodząc do komnat królowej, ocknęła się, dostrzegając Dianę i Atilę, wychodzących właśnie z najmłodszym królewiczem. Dwórka prześwidrowała ją wzrokiem, mrużąc oczy. Metresa zignorowała jednak uszczypliwe spojrzenie i zdecydowanie do nich podeszła.

— Diano, mogłabyś coś dla mnie zrobić? — Widząc jej nieśmiałą zgodę, wyciągnęła ku niej list. — Przekażesz go Larysie? Powiedz też, by przeczytała go po wszystkim.

— Po wszystkim? Almo czy ty się dobrze czujesz? — spytała Diana, ogłupiona niecodziennym zachowaniem Włoszki.

— Nie, ale zaraz będzie mi lepiej. Choć nie będzie mi pewnie dane osobiście przekazać listu. — Rzekłszy to, gwałtownie podeszła do Diany trzymającej na rękach królewicza, która osłonięta została zaraz przez strażnika. Alma wycofała się, unosząc dłonie, by pokazać, że nie chce niczego złego zrobić. — Chcę tylko prosić. Bez względu na wszystko, co będzie miało miejsce, przekaż ten list Larysie, to bardzo ważne. — Uśmiechnęła się lekko, widząc przytaknięcie. — Muszę spotkać się z królem i królową — obwieściła nagle, łącząc przed sobą dłonie i unosząc podbródek w stronę Atili.

— Król jeszcze nie wrócił, lecz dzisiaj bądź jutro winien się zjawić. Poczekasz do jego przybycia?

— Nie — odcięła, ciężko przełykając. — Porozmawiam w takim razie z królową. Przyjmie mnie?

Diana i Atila, wymienili się spojrzeniami i pokiwali zgodnie, rozumiejąc się niemal bez słów. Dwórka odeszła, była to bowiem pora na odpoczynek małego Andrzeja, zatem skierowała się na drugie piętro, by dołączyć do Larysy, sprawującej opiekę nad Ludwikiem. Królowej towarzyszyła zaś Klara Pukar i Maria.

Strażnik znikł na dłuższą chwilę za drzwiami jej dziennej komnaty, by po chwili wpuścić Almę do środka. Zakłopotała się na widok młodszej Lisicy, lecz szybko ją zignorowała, wiedząc, iż list i tak zostanie dostarczony jej siostrze. Piastówna stała przed stołem z rękami ułożonymi na zaokrąglonym brzuchu. Patrzyła na nią nieufnie i chłodno. Wnet dała znak strażnikowi, który przymknął drzwi, pozostając jednak na miejscu, wraz z niewiastami.

— Cóż to za ważna sprawa? — spytała beznamiętnie, powoli sunąc po błogosławionym wybrzuszeniu.

— Jestem ci winna wyjaśnienie, pani — zaczęła, uważnie przypatrując się królowej, jakby chciała cokolwiek wyczytać z jej zachowania.

Elżbieta zręcznie ukrywała emocje, które podsycone wyjątkowym stanem, poczęły powoli przejmować kontrolę nad jej ciałem. Zwykle długo nie wytrzymywała w jedynym miejscu z kochanicą męża, zatem chciała usłyszeć, co ważnego miała jej do powiedzenia i z hukiem wyrzucić za drzwi.

— Mów zatem — syknęła zniecierpliwiona, unosząc dłoń.

Alma westchnęła, gładząc materiał ciemnej, dziwnie skromnej jak na nią sukni.

— Myślałam, że to nic nie zmieni, będę normalnie żyć z tą świadomością i tak było. Do czasu, gdy twoi synowie...

— Co oni mają z tym wspólnego? — wcięła jej w słowo Elżbieta, wspomnienie synów bowiem podziałało na nią jak płachta na byka.

— Więcej niż sądzisz, pani. — Patrzyła w ciemne i pełne pytań tęczówki. Zaszlochała bezsilnie, czym jeszcze bardziej zaskoczyła Piastównę. — Miało być inaczej. Teraz gdy patrzę na twoich synów, takich radosnych, mogę tylko prosić o wybaczenie, które i tak niczego nie zmieni — cedziła słowa, uciekając przed coraz to bardziej rozpalonym wzrokiem królowej.

Ona, coraz bardziej się denerwowała, nie wiedząc zupełnie, do czego zmierza metresa. Rozważała każdą podejrzaną dlań sprawę, lecz nie było ich zbyt wiele. Zwłaszcza tych, z którymi związana była Włoszka. Podchodząc do niej, widziała, jak próbuje uciec, cofnąć się, acz strach ją paraliżował. Zaciskała tylko bezsilnie dłonie, rzucając oczami na boki. Królowa zwykle cierpliwa poczuła, jak zimna krew uchodzi z jej żył. Chwyciła podbródek ciemnowłosej i mocno go ściskając, uniosła do góry.

— Mów na Boga, nim moje opanowanie przeminie, a ty szybciej język stracisz, niż coś wyjawisz — rzuciła alarmująco, osaczając konkurentkę chłodnym dmuchnięciem.

Lekko załamała swoje zdecydowanie na widok łez sunących na pulchne i zarumienione policzki. Zawsze dumna z podniesionym czołem metresa, łkała przed nią, z trudem przełykając gorzką wilgoć. Nie wiedziała wszak co robić. Szczerze nienawidziła Włoszki za każdy raz, gdy bezwstydnie gziła się z jej mężem, za każde pogardliwe spojrzenie, za każdy zaczerpnięty przez nią wdech na zamku, którego była panią. Teraz jednakże nie wiedziała co sądzić o tak niecodziennym zachowaniu.

Cofnęła się nagle, gdy dziewczyna padła przed nią na kolana. Zachwiała lekko ze zdziwienia, które nawet na moment jej nie opuściło, zwiększając jeno swe natężenie. Poczuła pociągnięcie na sukni, zapewne chwyconą przez metresę.

— Pani, błagam, wybacz mi, wybacz mi wszystko, co ci uczyniłam. Nie mogę tak dłużej. Pragnęłam odebrać sobie życie, lecz przez to skazałabym się na wieczne potępienie. Wyjawiając prawdę, również się na nie skażę, ale przynajmniej dowiesz się... Dowiecie się i ty, i król.

Elżbieta zmarszczyła brwi, zerkając na dwórki i strażnika. Nic nie zrobiła, czekała, choć pewna nie była, czy chce poznać prawdę, która doprowadziła Włoszkę do ostateczności.

— Ja — zaczęła wyznanie Alma, wnet ogarnięta przeszywającym strachem. Wzięła głęboki wdech, jakby nigdy więcej miała tego nie uczynić. — To ja... To przeze mnie twój syn nie żyje, pani, błagam cię, wybacz! — wydusiła na wydechu, mocniej zatapiając palce w bordowym materiale królewskiej sukni. Wszyscy obecni zamarli, nie wydając z siebie nawet najmniejszego dźwięku, tylko metresa głośno i nerwowo oddychała, lamentując. — Buntownicy chcieli zabić króla, nie chciałam im w tym pomóc, ale... Gdy niespodziewanie zarządził rozsyłanie wici, aby podbić Trenczyn i pokonać Mateusza Czaka, ponownie zwrócili się do mnie z prośbą...

— Jaką? — wtrąciła jej w słowo Elżbieta, czując, jak grunt osuwa się jej spod nóg.

— Powiedziałam im, jak mają wejść niezauważeni na zamek, podczas jego nieobecności. Przekupiłam jednego ze strażników... Później go zabili. — Alma kołysała się na boki, płacząc i ledwie oddychając.

I królowej ciężko było złapać dech. Nie wierzyła w zasłyszane słowa, miała nadzieję, że są jedynie wybrykiem jej wyobraźni, nieprawdą, zwykłym snem. Patrząc na równie zaskoczone grono stojące obok drzwi, zrozumiała... To nie był koszmarny sen, to była koszmarna rzeczywistość. Nie ułuda, a długo skrywany sekret. Przez długi czas nie czując nic, pociągnęła za kraniec swojej sukni. Dopiero natrafiając na opór, z impetem wyrwała połę z rąk Włoszki. Odeszła parę kroków, pocierając skroń, po chwili gładząc wydęte podbrzusze i głębiej oddychając.

— Atila — wyszeptała niemal niedosłyszalnie, zakrywając drżące usta. — Zabierz ją, wtrąć do lochu, cokolwiek — rozkazała tak cicho, jakby miała zaraz zemdleć. — Król, zdecyduje. Zabierz mi ją sprzed oczu, ja... Nie mam na to siły. — Ostatnie słowa niemal wydusiła szlochem, by po chwili z trudem zdusić w sobie krzyk. Zaciskała zęby, czekając, jak strażnik wyprowadzi zdrajczynię. Skamlała jeszcze coś pod nosem, lecz Piastówna nie słyszała już jej słów, próbując zapanować nad burzą, która zerwała się w jej głowie. Słysząc skrzypnięcie drzwi, chwyciła skronie. — Aaaaaa! — krzyknęła, zrozpaczona opadając na podnóżek.

Myślała, że jest sama, lecz po chwili otulona została ramionami Klary, która mocno przycisnęła ją do siebie. Z trudem godząc się z losem i śmiercią syna, teraz na nowo poczuła wszystkie bolesne uczucia, które uderzyły w nią, gdy leżała na zimnej posadce trzymając przy piersi martwe ciałko pierworodnego.

| Nazajutrz |

Nie zdążył jeszcze dokładnie przekroczyć progu palatium, a już z niego wychodził. Ponownie dosiadł ledwie co zatrzymanego Diona i ruszył w stronę cytadeli. Maria z satysfakcją potarła dłonie, stojąc na schodach i odprowadzając króla wzrokiem za mury dziedzińca, uniosła perfidnie kącik ust. Rozejrzała się dookoła, wracając po chwili do swych obowiązków, równocześnie chwaląc się w myślach za skuteczność. W końcu jak najszybciej ktoś musiał donieść królowi o popełnionym grzechu Almy.

Przemierzając chłodne korytarze lochów ukrytych we wzgórzu, tuż pod arpadzką budowlą⁵, nieco ochłonął. Bez zastanowienia wszedł do wskazanej przez strażnika celi i stanął jak wryty, widząc zgarbioną sylwetkę metresy. Nie miała odwagi mówić, spuściła wzrok, czasem posyłając mu spod gęstych rzęs zlęknione spojrzenie. Założył dłonie za plecy i tupnął kilkakrotnie w ziemię.

— Źle było ci u mego boku? — zaczął zadziwiająco spokojnie jak na zaistniałą sytuację. — Mieszkałaś na zamku, żyłaś w dostatku, gościłaś w mej alkowie, jeździłaś wraz ze mną, jeśli miałem takową ochotę. A ty tak się odpłaciłaś? — Zrobił kilka kroków w przód, na co dziewczyna uniosła ręce, chcąc się w razie konieczności bronić. Na jego licu gościł nie o tyle gniew, co rozczarowanie i boleść, jak gdyby zraniła go najbliższa osoba. — Wiedziałaś, jak bardzo pragnę mieć syna, jak bardzo o niego zabiegałem i że zrobiłbym wszystko, by go mieć. Byłaś kobietą, która mnie wspierała, dodawała otuchy...

Alma wnet opadła na kolana, składając dłonie jak do modlitwy.

— Wiem i błagam, przebacz mi! Masz teraz synów, trzech synów, proszę, daruj tak dawne dzieje.

Przez chwilę zdawał się obojętny, potem zaś przybrał kamienną maskę, by ostatecznie przygryźć zęby. Czuł, jak nerwy jego drgają od ścisku, pulsując w skroniach. Omsknięty zgryz delikatnie przebiły dziąsło, z którego popłynęła strużka krwi wprost do policzka. Zmrużył oczy, coraz głośniej oddychając. Po chwili ruszył w kierunku metresy niczym zaczajony wilk na swą ofiarę i chwycił za ramiona. Uniósł tak, iż niemal nie dosięgała podłogi i rzucił brutalnie o ścianę. Przygwoździł ją, wrzynając w jej plecy krzywizny zimnej powierzchni. Przeniknął ją niewyobrażalny chłód, zastąpiony zaraz falą gorąca, która biła od monarchy.

— Byłaś wtedy ze mną — wycedził, zgrzytając ze złości zębami. — Miałaś czelność mnie zabawiać, gdy w tym samym czasie buntownicy zmierzali do Temeszwaru. To ty pragnęłaś zobaczyć malownicze ziemie północnych gór. — Parsknął, sam siebie zaskakując tak urągającymi wnioskami. — Dałem się podejść jak pacholę. Sam przedłużyłem powrót i nie zdążyłem uratować syna.

— Królu, przebacz mi! Przebacz! — wydusiła, prawie dławiąc się wstrzymywanym powietrzem.

— Nie mogłaś wiedzieć, że Elżbieta da mi kolejnych synów! — warknął, uderzając dłonią tuż obok jej głowy. — Mogłaś mnie zniszczyć, zniszczyć wszystko, co do tamtej pory zbudowałem.

— Proszę nie, to nie on miał zginąć, przyrzekli mi. Twojemu synowi włos z głowy miał nie spaść. To nie moja wina.

— A kto? — warknął sprowokowany, uderzając tym razem obiema dłońmi w ścianę pomiędzy głową metresy. Spuściła ją płochliwie, zaciskają oczy. — Gadaj! — krzyknął jeszcze głośniej, będąc już u kresu wytrzymałości. Chwycił wściekle podbródek i nakierował zapłakane oczy na siebie. — Powiedz, kto miał wtedy zginąć? — dodał nieco spokojniej, choć spokój ten palił uszy Włoszki po stokroć dotkliwiej.

— Nie królewicz — zaczęła, lekko uginając nogi, lecz wtedy mocniej docisnął ją do ściany, żeby nie opadła. Wsunęła dłoń na nadgarstek monarchy i pokiwała, przepraszając. — Królowa — wyszlochała. — Tylko ona miała zginąć, obiecali, że tylko ją zabiją, byś nie mógł spłodzić więcej następców. Wybacz, byłam zła, zazdrosna, oszukali mnie, ja...

Przerwał jej, wbijając paznokcie w pulchne policzki, jakby chciał się w nie wedrzeć. Dość miał tłumaczeń, wzbudzających w nim jeno wstręt, wzburzenie i... niezrozumienie.

— Zazdrosna? — spytał retorycznie, przysuwając się do niej. — Kim byłaś, by czuć zazdrość? Hmm? Kim?! — ryknął, uderzając nią o ścianę. — Żoną? Nie jesteś nawet sprawna do powicia bękarta! Gotowa byłaś odebrać mi to, czego tak bardzo pragnąłem przez dwadzieścia lat.

Zapowietrzyła się wręcz na te słowa. Fala łez stanęła w jej oczach, po chwili wylewając na policzki i palce króla, które nieustannie w nie wbijał. Zaszlochała nerwowo, czując, jak jego dłoń zjeżdża poniżej podbródka.

— Zapłacisz za wszystko! Za każdą wylaną łzę Elżbiety.

Coraz mocniej zaciskał jej szyję. Nie widząc dla siebie drogi ucieczki, chwyciła jego nadgarstki, próbując odsunąć. Nie mogła dać rady takiej sile, zatem przestała walczyć. „Twoja ofiara stanie się zbawcą...". Słowa Katriony rozbrzmiewały w jej głowie. Nadal łudziła się, iż rudowłosa jej nie oszukała, a domniemana ofiara wkrótce nadejdzie z pomocą, nim król całkiem odetnie jej dopływ powietrza. Znała go od kilkunastu lat, słyszała o jego wybuchach i spojrzeniu, które mogło zabić. Nigdy jednak jej nim nie obdarzył... do dziś.

Błękitne tęczówki zdawały się poczerniałe, błyszczące od błysków burzy, która gotowa była wysłać w jej stronę zabójcze gromy. Po upływie kilku pacierzy niegdyś ujmujące i błękitne oczy poczęły jej się zamazywać, zastąpione czarnymi plamkami. Ciemność lochu ją otoczyła, nie widziała nic. Czuła jedynie wściekły oddech przy uchu i gorące palce wtapiające się niemalże w skórę.

Przygwożdżona do ściany, opadła z nagła, uderzając zdrętwiałymi stopami w ziemię. Padła jak długa, próbując uzupełnić łapczywie niedobór powietrza w piersi, które wypompowane zostało przez monarchę.

— Zostaw mnie! Zapłaci za to, co zrobiła mojemu synowi — ryk uleciał z zakrwawionych ust Andegawena. Otarł je i rzucił mordercze spojrzenie Zoltánowi, który trzymał jego ramię, by po chwili wyrwać w stronę leżącej na ziemi dziewczyny.

— Nie! — Przyjaciel zaszedł mu drogę, mocnym ciosem odpychając w tył. — Wszędzie cię szukałem, panie, masz większe zmartwienia niż ta kokota. — Karol nieco oprzytomniał, zerkając na kręcącego głową rozmówcę pytająco. — Królowa, panie...

~~~~~~

Niemal zbiegł ze szczytu wzgórza, na którym stała cytadela, zapominając o swym wierzchowcu. Nie wiedząc, nawet kiedy przemknął przez wszystkie piętra, stanął zaraz przed drzwiami alkowy małżonki. Oddychał gwałtownie, lękając się tego, co zastanie w środku. Uniósł dłoń, która zawisła nad klamką. Wziął głęboki wdech, uspokajając rozkołatane serce i pchnął podwoje.

Uderzył w niego niewyobrażalny gorąc, jakby przekroczył właśnie bramy piekła. Słońce nieśpiesznie przenikało do wnętrza komnaty, oświetlając jeno jej skrawek. Miał wrażenie, że pomieszczenie jest zadymione, widział na odległość trzech łokci. Ruszył przed siebie, napotykając akuszerkę stojącą odeń tyłem. Krew lekko się wzburzyła w jego żyłach. Zaszedł ją od prawej strony, widząc przed nią małą istotę zawiniętą w zakrwawiony materiał. Uniósł wilgotne oczy na kobietę, która smutno pokiwała głową.

— Dziewczynka, panie. Przykro mi.

Wieść o płci dziecka go załamała. Wymarzona i już w brzuchu matki umiłowana córka, nie dostała najmniejszej szansy na życie.

— Elżbietka.

Powiedział do siebie, po chwili doznając dziwnego olśnienia. Odwrócił się gwałtownie, dochodząc do łoża. Nie patrzyła na niego. Głowę miała zwróconą w przeciwną stronę. Poczuł jednak znaczną ulgę, oddychała, widział przecie, jak jej pierś unosi się i opada naprzemiennie. Delikatnie ułożył kolano na brzegu, po chwili usadzając się tuż obok niej niemalże na poduszce. Ułożył lewą rękę na szczycie puchu, odwracając małżonkę. Westchnęła ciężko, zaciskając kłykcie na jego dłoni, tylko przez moment, boć po chwili sama bezwolnie osunęła się na futro.

— Elżuniu — wyszeptał, gładząc czoło i zgarniając zbłąkane, mokre włosy. Czekał, gdy otworzy oczy. Zrobiła to, choć ślamazarnie, jakby powieki miała z kamienia. — Odebrała nam drugie dziecko — wydusił, z trudem hamując swój gniew. — Zabiję tę wywłokę — krzyknął gardłowo, gładząc chłodny policzek.

— Nie — wtrąciła zdecydowanie, lecz niemal krucho. Jeszcze raz wślizgnęła dłoń na jego rękę, którą tym razem sam przytrzymał. — Jeśli nie przeżyję, przyrzeknij mi, że jej nie zabijesz — wyszeptała. Chciał coś wtrącić, lecz zauważył, że nie skończyła mówić. — Odeślij ją do Neapolu z wilczym listem do twego stryja. Karolu, ona nie może umrzeć, śmierć byłaby dlań nagrodą, najmniejszą z kar. Musi zapłacić, musi cierpieć tak samo, jak my.

— Dobrze, obiecuję — oznajmił prędko, nie chcąc jej męczyć, widział, jak każde wypowiadane słowo było jak kolejny cierń sprawiający jej niewyobrażalny ból. Opadała z sił, powoli przymykając oczy. — Nie, nie, nie mogę cię stracić, nie ciebie. — Głaskał połyskującą twarz, próbując obudzić ze śmiertelnego otumanienia.

— Masz trzech synów. Spełniłam swój obowiązek... Teraz twoja kolej. Wychowaj ich na wielkich władców i mów... — Nerwowo zassała powietrze, z trudem utrzymując w górze ociężałe powieki. — Mów, że matka ich... zawsze będzie nad nimi czuwać.

— Cii... Nie waż się. Nie żegnaj. Odpoczywaj, najdroższa. — Przyciskając mocniej jej ciało do siebie, łkał głucho, zalewając łzami. — Nie możesz mi tego zrobić. Nie teraz...

Coraz ociężalej oddychała, niekiedy wręcz traciła dech. Odchylił jej głowę. Patrzył nań błyszczącymi i zakrwawionymi oczami, próbując dopuścić do siebie myśl, która z trudem przebijała przez jego rozżalony umysł. Bladła, oczy jej szarzały, a usta oblepione suchotą przestawały rozchylać. Z każdą chwilą duch jej ulatywał, pozostawiając jeno wycieńczone ciało.

Rozumiał to coraz lepiej... lepiej niż ktokolwiek inny. Trzecia żona konała na jego rękach, a on nie mógł temu zaradzić.

— Powiedz — wyszeptała, gładząc trzymaną dłoń. — Czy... — Robić musiała dłuższe przerwy, gdyż dech dochodził jej już tylko do gardła. — Byłam dobrą żoną? Czy choć przez chwilę szczęścia zaznałeś u mego boku?

— Dałaś mi szczęście, jakiego nie mogłem sobie nawet wyobrazić — odrzekł bez żadnego zawahania, unosząc delikatnie jej głowę. — Synów, którzy zaczęli wydobywać ze mnie najlepsze, głęboko skrywane uczucia. Ty, jesteś nie tylko umową, kolejną żoną. Jesteś kimś więcej... Oparciem, które niesłusznie odtrąciłem, sumieniem, którego nie miałem, moim sercem, które uleczyłaś. — Cedził słowa, z trudem znosząc gorąc pod powiekami i narastającą gulę w gardle. — Nie możesz odejść, nie pozwalam ci. — Widząc coraz wolniej przymykane powieki, spanikowany począł ją wyżej unosić. — Rozkazuję! Słyszysz?! Nie możesz sprzeciwić się woli króla!

Odetchnęła głośniej, dając mu wyraźny znak, że nadal żyje, słyszy go i nie musi nią tarmosić. Delikatnie się uśmiechała na miłe jej słowa, przymykając oczy. Oddychała równo, wtulając w niego, jak za każdym razem, gdy ugaszenie sporu nad ranem dobiegało końca i padała zmęczona na poduchy, szukając na nowo jego ciepła, którym ogarnięta zalegała we śnie.

Tym razem nie mógł lekceważyć tak pobielałej twarzy i ust, z których życiodajny rumieniec zanikał, tak po prostu, jak kamień ciśnięty w głębiny Dunaju. Ciało królowej wychładzało się z każdym wydechem, on zaś, pragnął swym ją otulić i rozpalić w niej żarzący płomień życia, wymykający się przez jego palce.

Cisza nastała. Poczuł bezwładny ruch pod sobą. Przerażony zacisnął oczy, próbując utrzymać ciało małżonki, osuwające się na łoże.

— Nie, nie, nie — cedził przez zęby, próbując okiełznać coraz napastliwszy gniew.

Zaszlochał żałośnie, spuszczając spojrzenie. Dołożył dłoń do lodowatego policzka. Potrząsnął... bez skutku. Głowa bezwładnie zwisała z jego ramienia. Nie patrzyła już na świat czarnymi jak noc oczami, przepełnionymi ciekawskimi chochlikami. Czuł, jak okryte powiekami nadal przeszywają go swą głębią. Cisza zaczęła dudnić nieznośnie w jego głowie niczym najgorszy jazgot.

— Elżbieto? — wyszeptał, sunąc opuszkiem po policzku. Próbując rozchylić cieniste usta wyssane z życia niczym najpiękniejszy kwiat pozbawiony życiodajnej wody. — Aaaaaa!

Pełen złości i wyrzutu krzyk wypełnił wnętrze alkowy. Odbijał się od białych ścian. Ścian muśniętych szkarłatną barwą, otulonych makatami wyszytymi złotymi liliami. Wypełniały całe jasne wnętrze, błyszczące od promieni słońca. Pobielała dłoń delikatnie przecinała złote drobiny unoszące się w powietrzu, jakby pyłek lilii wydostawał się z grubych i drogich jedwabi. Przeganiała i zamykała w swym ujęciu, wypuszczając po chwili, by podążać za nimi ku nicości spowijającej sufit nad jej głową, zmieniający się w hipnotyzującą pustkę. Czarne oczy lśniły od zniewalającego piękna. Duże i odbijające w swym mroku małe, złote odłamki kwiatów.

Zamrugała szybko, choć powieki spowolnione otaczającym je błogostanem, trzepotały wolno niczym pióropusze kłosów na polach, muśnięte letnim wiatrem. Błysk przepełniający źrenice lustrował baśniowe poletko, zatrzymując się na łożu okrytym białą materią. Dwie postaci odznaczone krawędzią wody, która w sylwetkach się poruszała, przypominając wodne zjawy, falowały jak we śnie. Do uszu kobiety dolatywał tłumiony odgłos. Niewyraźny i słaby, przypominający krzyk i lament... Prośby kierowane do Najwyższego.

— Elżbieto.

Odwróciła się, dostrzegając dziewczynę odzianą w zieloną tunikę. Płomiennorude włosy unosiły się nad nią, pływały w powietrzu, przypominając długie liście sunące po tafli jeziora. Stała w progu uchylonych, szerokich drzwi prowadzących na balkon, spowity gęstym bluszczem. Była sama, choć melodyjny śmiech dzieci niósł się do wnętrza.

Poczuła dotyk, ciepły, miły jej i znajomy. Przeniosła uwagę na kolejną osóbkę. Dziwnym to było, gdyż nigdy jej nie widziała. Dziewczynka wlepiała w nią swoje duże jak kasztany ślepka, przebijając widniejącą w nich gwiazdą. Uśmiechała się, pobudzając dołeczki na policzkach i górną ich część unosząc niczym małe bąbelki. Śliczna dziewczynka przystrojona w duży wianek lilii przeplatany kolczastymi różami, spod którego wypływały gęste, jasnobrązowe włosy. Nie znała jej, choć zdawała się w niezrozumiały sposób bliska.

Dziewczynka rozchylała usteczka i poczęła zniżać spojrzenie, a wraz z nim i królową. Przyćmiona dziwną piosnką dochodzącą znikąd, opadła posłusznie na kolana, przypatrując małej. Ta, pogładziła śnieżnobiały policzek, przeczesując wypłowiałe włosy kobiety. Badała ją, przykładając drobną rączkę do płaskiego brzucha i unosząc radosne ślepka.

Elżbiecie dziwne obrazy przeleciały przed oczami. Wyrwane z kontekstu i chaotyczne. Zatrważające i tajemnicze. Po chwili wiedziała, skąd ją zna. Uniosła dłoń, rozchylając wargi. Przeszył ją zimny dreszcz, wbijający się w każdy fragment ciała. Oderwała dłoń od policzka małej i gwałtownie odwróciła głowę, zarzucając włosami. Krzyk dziecka ją spłoszył, a mała rączka wysunęła zza stojącej już na balkonie niewiasty. Za nią ciemna czuprynka zachybotała, po czym zabłyszczały błękitne oczka. Roześmiane i niewinne.

— Zajmę się nim — zapewniła tajemniczo dziewczynka i podeszła bliżej zatapiając rączkę w jej włosach. Łzy rozpanoszyły się po śnieżnobiałej twarzy królowej, a patrząc na małą, nie mogła ich powstrzymać. — Nasi bracia cię potrzebują.

Chłopczyk stanął tuż obok, czym jeszcze bardziej ją przeraził. Znała go. Pogładziła troskliwie mały policzek i spojrzała w tak dobrze znane jej oczka. Drugą dłonią chwyciła dłoń dziewczynki, szlochając.

— Ja umarłam — szepnęła, z niedowierzaniem patrząc na dzieci. — Karolek, synku. — Musnęła lekko jego bródkę i zerknęła na małą. — Nawet nie masz imienia.

— Mam. — Uśmiechnęła się słodko i obróciła dłoń nadal trzymaną w wypłowiałych włosach matki. — Elżbietka, tak chciał pan ojciec.

Czuła jak mrówki wkradają się w każdy zakamarek jej ciała. Drżała. Córka poczęła powolnie wyciągać rączkę z pukli wręcz białych włosów, ukazując kurczowo zaciśniętą dłoń. Chwyciła drugą dłonią, dłoń królowej i włożyła w nią ciężką, zimną rzecz.

Et lux in tenebris lucet et tenebrae eam non comprehenderunt  — wyszeptała, poważnie już nań zerkając. — Jeszcze nie czas. Przyjdę, kiedy pocznie słońce kłaść się do snu i nastanie zaćmienie każdej z gwiazd. — Zacisnęła kamień w dłoni matki i chwytając chłopca za rączkę, ruszyła w stronę rudowłosej niewiasty.

Królowa zatrzepotała zszokowana rzęsami, odwracając za dziećmi.

— Nie zabieraj ich! — Wstała, zatrzymując się na linii niedanej jej przekroczyć. Czuła przeszkodę na swej drodze, uniemożliwiającą zbliżenie do wyimaginowanych postaci. — Dlaczego nie mogą iść ze mną? Karolka już mi odebrałaś, oddaj choć Elżbietkę.

Niewiasta pokręciła głową i odwróciła powolnie głowę, ujawniając swą piegowatą twarz. Elżbieta zamarła, patrząc wprost w płomienne oczy Katriony.

— I audiencji w raju posmakuję ta, która trzykrotnie śmierci się wystrzeże na Ziemi... Łonem raz okrwawiona. Brudem żelastwa zhańbiona. Ciemnością niewidzialnego wroga otumaniona — rzekła, za ręce chwytając dzieci.

— Nie rozumiem! — Szarpała się, po niewidzialnej ścianie dłonią jeździła, lecz tylko patrzeć mogła na odchodzącą trójcę.

— Wykonałam zadanie. Poprowadzę waszą córkę w należne jej miejsce. Długi żywot wymaga poświęcenia... zapłaty, a ona jest ceną. Będzie szczęśliwa, nie martw się królowo. Ona również ma zadanie. — Uniosła trzymaną dłoń małej i pociągnęła za sobą.

— Nie! Katriona! Wracaj! O czym ty mówisz?! To tylko dziecko! — Elżbieta załkała na widok machającego na pożegnanie Karolka. — Nie zabieraj mi ich!  

Oddech jej osłabł, a postacie rozpłynęły się w powietrzu, zmieniając w złoty pył. Całe dwadzieścia trzy minione lata, przed oczami przelatywały niczym przywiązane pergaminy do strzał. Opadła, zasysając powietrze i coraz boleśniej doświadczając krzyku. Dotychczas zagłuszony, intensywniej rozbrzmiewał w pomieszczeniu, uderzając w nią niczym grzmot. Uczuła miękkie poduchy pod plecami i mocny uchwyt. Zachłysnęła się powietrzem, szybko unosząc i uderzając w kogoś.

— Elżbieto! — Krzyk odbijał się echem w jej głowie, wypełniając zmieszane wnętrze. — To cud! Bóg mi cię oddał!

Z trudem wyostrzyła wzrok. Chybotała na boki pod mężczyzną, który tulił ją do siebie i nie myślał puścić. Ujrzała wnet komnatę i błękitne tęczówki. Opuchniętą, czerwoną twarz i grono dwórek przekraczających właśnie próg. Zdezorientowana lekko uniosła dłoń, chwytając męskie ramię i rozglądając. Nie było ich. Pamiętała swe zmarłe dzieci i rudowłosą niewiastę. Nieśpiesznie przesuwała dłoń, kierując ją na brzuch. Pragnęła poczuć miły ruch pod palcami. Karol przełknął, dokładając do niej i swoją. Ścisnął małżonkę i ucałował coraz cieplejsze czoło. Wracała do żywych, coraz głębiej oddychając. Ta chwila zdawała się nie mieć końca. Gładziła płaski okryty pościelą brzuch, błądziła, nadaremnie wyczekując ruchu dziecka.

Rozszerzyła oczy, mając nadal przed nimi bliźniaczo podobne do niej oczka i twarzyczkę okalaną jasnobrązowymi włosami. Przypomniała sobie, jak zimna rzecz przez nią przekazana wbija się nieustannie w jej rękę. Zamarła. Bladoczerwony bursztyn spoczywał na jej dłoni. Dotychczas myśląc o zatrważającym spotkaniu z dziećmi jak o wymyśle wyobraźni, o śnie, czy o zwykłym urojeniu podczas przekraczania granicy życia i śmierci, teraz złowrogi dreszcz przeszył jej ciało. I Karol to poczuł, bo silniej ją przytulił, nie rozumiejąc, dlaczego trzyma w dłoni kamień. Co rusz zwiększał uścisk, czując, jak zaczyna drżeć. Zacisnęła z powrotem kłykcie na kamieniu i przyłożyła go do piersi. Zasysała powietrze, łkając. Gromki płacz potoczył się w końcu po komnacie.

— Wybacz, wybacz! — wychlipała, wtulając twarz w mężowski kaftan. — Błagam, wybacz mi! — Wciskała w niego głowę, tak silnie, zmuszając go do zaparcia się nogą.

— Nie przepraszaj, nie mam ci, czego wybaczać — odparł, przykładając usta do głowy. Kilka pacierzy temu zupełnie zimna i pozbawiona życia, teraz poczynała płonąć. Zacisnął dłonie na jej skroniach, lecz nie pozwala mu się od siebie odsunąć.

— Wybacz! Proszę cię, nie zostawiaj mnie! — Objęła wnet jego szyję i zacisnęła, obawiając się, że odejdzie. — Nie odtrącaj mnie. Proszę, to nie moja wina.

Przeraził go stan małżonki. Szybko jednak pojął, czemu tak mówi, lecz nie potrafił uspokoić. Szeptał, całował, bez skutku. Lamentowała ogarnięta paniką niezdolną do opanowania. Próbował ją odsunąć, położyć. Palce pobladłe od zaciskania na mężowskiej szyi z trudem się trzymały. Majaczyła, powtarzając ciągle te same słowa i zalewając łzami. Skinął ostatecznie do dwórek, które wybiegły z komnaty.

— Elżbieto, uspokój się! — Boki jej tym razem chwycił, odsuwając od siebie. Znowu z niepowodzeniem. Uparcie dociskała do niego swoje ciało. Czuł coraz większe fale gorąca, które od niej biły i przeszywały na wskroś. — Nie obwiniam cię, to nie twoja wina — wyszeptał, pozbawiony nadziei na uwolnienie z opętańczych objęć.

— Nieprawda... Karolek — cedziła wolno słowa między ponownymi szlochami. Zmarszczył czoło, próbując wsłuchać w to, co chciała mu przekazać. — Chciałam ocalić Karolka. Nie zginął z mojej winy, ale ty mnie obwiniałeś. Zabrałeś go ode mnie i zostawiłeś samą.

Z rozchylonych warg uleciał cichy jęk zaskoczenia. Nie sądził, że wydarzenia sprzed tylu lat, tak głęboko zakorzenione były w myślach i matczynym sercu. Nerwowo wciągnął powietrze, przypominając sobie leżącą na posadce małżonkę z synkiem w ramionach. Mężczyznę trzymającego dwórkę i drugiego, mieczem celującego w jego lilię. Poczuł wszystkie uderzające tedy w niego emocje. Ten gniew i niewyobrażalny obłęd, który w moment go pobudził. Dobył miecz i obronił wtenczas najważniejsze dlań osoby. Pamiętał również gorycz i żałość, która wypełniła jego serce, gdy odebrał Elżbiecie martwego syna. Ujrzał pobielałą twarzyczkę i poszarzałe oczka, które nakrył prawie sztywnymi powiekami. Nieznośne ukłucie nie pozwoliło mu nawet na krztynę empatii w stosunku do żony. Pozostawił ją na ziemi, w miejscu, gdzie malec wyzionął ducha, by samotnie opłakiwać jego śmierć. Pierworodnego, który stał się nadzieją... Był jak tchnienie życiodajnej wody w obumarły korzeń.

— Panie, jesteśmy z powrotem. — Bogusz wraz z Aulusem wkroczyli do komnaty. Drugi medyk trzymał czarę z parującą cieczą. — Musisz zrobić nam miejsce, królu.

Jak bardzo chciał to uczynić. Ponowił próbę, zdecydowanie się odsuwając, czym tylko niezmiennie skierował na siebie Piastównę. Ściskał jej przedramiona i powoli oddalał od siebie, przezwyciężając z wolna opór.

— Spójrz na mnie — rzekł, czując, że policzek ma blisko jej skroni. — Nigdzie nie pójdę, musisz pokazać się medykom. Proszę cię.

— Królowo, wypij to — rozkazał Aulus, przysiadając tuż obok niej na miejscu króla.

Karol starł pot z czoła i pogładził skroń, przerzucając wejrzenie na Bogusza. Pokręcił głową pytająco, obserwując z ukosa małżonkę niechętnie popijającą napar. Zrobił krok w stronę medyka.

— Ona płonie żywym ogniem, majaczy, musicie coś zrobić.

— Panie, to szok po stracie dziecka. Ciało musi dojść do siebie, po to zrobiliśmy napar, ale i królowa musi się uspokoić. Dusza musi również odnaleźć spokój i ukojenie. Takie pobudzenie w niczym jej nie pomoże. — Machnął ręką w stronę drzwi. — Zaraz spróbujemy zbić ciepłotę.

Wtem do komnaty weszli łaziebni z wanną i tuzin sług z zimną wodą, która trafiła do jej wnętrza. Król zrozumiał i zerkając na medyka, podszedł do małżonki. Chwycił jej dłoń z czarą i dosunął do ust.

— Musisz to wypić. — Drugą pogładził czoło. Zdawało się jeszcze cieplejsze, wręcz parzyło opuszki. Obserwował jak przechyla kielich z zamiarem odstawienia. Wiedział, że nie opróżniła go do końca, więc siłą przechylił czarę. — Do końca.

Ustąpił, dopiero gdy zachłysnęła się nadmiarem cieczy. Pogładził jej głowę, przypominając ojca chwalącego córkę za wysłuchanie polecenia. Ściskała jego przedramię, w drugiej nieustępliwie coś trzymając. Bogusz, podchodząc do wanny, zamoczył dłoń, przytakując sobie. Zerknął na sługę i wydał dyspozycję:

— Musimy włożyć tu królową, dopóki woda zimna.

— Nie ma mowy — wtrącił Karol i spojrzał na niego z lekką urazą. — To nie ich rola. Zostawcie tylko potrzebnych, reszta niech wyjdzie — rozkazał twardo, a odwracając głowę w stronę Elżbiety, przywdział na powrót troskliwe wejrzenie.

Przysiadł po jej lewicy. Larysa żwawo zdjęła podomkę królowej, pozostawiając ją jeno w cienkim gieźle. Wtuliła się potulnie w silne ramiona, po chwili niesiona w kierunku wanny. Dreszcz ją przeszedł na samą myśl o zimnej wodzie. Gdy nachylił się nad nią, mocniej go uścisnęła, chcąc odwlec zamoczenie. Nie trwało to jednak długo. Syknęła ogarnięta gryzącym chłodem. Wrażenie miała, że paruję niczym ugaszona w beczce pochodnia. Spięła wszystkie mięśnie i odrętwiała, czując, jak gaśnie po kolei każda płonąca w niej iskra. Karol klęczał przy niej, trzymając drżącą dłoń. Z drugiej strony Aulus oblewał szyję i zamaczał z wolna włosy.

— Pani, prościej będzie, jeśli cała się zanurzysz — oznajmił pewnie.

Młody medyk chwycił jej ramiona, a widząc przytaknięcie Bogusza i Karol powielił jego ruch. Pogładził policzek małżonki i nachylił nad uchem, szepcząc:

— Jestem tu, nie obawiaj się.

Ucałował głowę i na znak, wraz z Aulusem wciągnął pod wodę. Medyk plan miał dłużej ją trzymać, lecz Karol, zobaczywszy pierwsze bąble pod wodą, od razu ją wynurzył. Kasłała, nerwowo ocierając twarz. Teraz cała drżała. Lodowata woda działała na nią odpychająco. Pragnęła wyjść.

— Pani, jeszcze chwila. — Aulus trzymał ją za nadgarstek, ściągając w dół.

— Nie chcę, zimno mi. — Próbowała wykręcić rękę z mocnego uchwyty. Zrezygnowana uniosła wzrok na króla.

— Chodź do mnie — odrzekł i machając dłonią, przytulił małżonkę do siebie. Chciała wstać, myślała, że ją wyciągnie, ale on tylko mocniej ją usadził. — Wytrzymaj.

Pacierz mijał za pacierzem. Czuł, jak ciało Elżbiety się wychładza, ale i wypełnia je kolejna fala dreszczy. Patrzył na medyków, którzy kręcili tylko przecząco głowami. Drgawki narastały, przybierały na sile, a oni nadal nie przyzwalali jej wyciągnąć. Odsunął ją w końcu od siebie i rozszerzył oczy.

— Ma sine usta — wykrztusił i nie zważając na medyków, wyciągnął królową z wanny.

Postawił przed łożem i podszedł do wielkiej skrzyni. W tym czasie Larysa spojrzała surowo na obecnych mężczyzn. Równocześnie odwrócili się plecami, a ona zdjęła mokre giezło. Cofnęła, ustępując miejsca królowi. Okrył zmarznięte ciało grubym, wełnianym kocem i otulił ramionami. Przez chwilę pocierał ręce Piastówny, sadzając na łożu. Uklęknął przed nią, tym razem zamykając drobne dłonie w uścisku. Masował, przez mały otwór wdmuchując ciepłe powietrze. Dreszcze ustępowały. Widział, że ciepłota ustąpiła, a kącik jej ust lekko drgnął, okryty nagle strużkiem. Zdziwił się, gdyż nie był to wcale uśmiech ni woda, a potok łez.

— Elżbietka — wyszeptała drżącym głosem. Spuściła oczy na trzymany bursztyn i ciężko westchnęła. — Nasza córeczka zajmie się Karolkiem. Ktoś nad nimi czuwa... — Zamilkła, gdy stanowczo dołożył palec do jej ust.

Pokiwał głową, powstrzymując wilgoć nieznośnie napływającą pod powieki. Przysiadł tuż obok, mocno przytulając ją do siebie.

— Nic nie mów. Odpoczywaj, jesteś zmęczona.


Ad.³ Mowa tu o Andrzeju II, ojcu Beli IV. Węgrzy nie byli zadowoleni z jego rządów, więc ten chcąc pozyskać rycerstwo i możnych, wydał Złotą Bulle, gwarantując sługom królewskim prawa przysługujące wcześniej tylko magnatom: nietykalność osobistą i majątkową, ograniczenie obowiązku służby wojskowej poza granicami Węgier, władzę sądowniczą nad chłopami, wolność od podatków. Najgorsze jest jednak to, że gdy zazdrośni możni zamordowali królową, Gertrudę z Meran, król ze strachu o swoją niestabilną pozycję, nie ukarał zabójców żony. Ponoć możni byli zazdrośni i zaniepokojeni rosnącymi wpływami kuzynów królowej na dworze. Gertruda była znana ze swojej urody i ambicji, zatem możni w obawie zawiązali spisek i ją zamordowali. Po wstąpieniu na tron syna Andrzeja, Beli IV, dokonał on pomsty za mord na matce. Ta historia jest ważna w Piastównie, zwłaszcza przy nadchodzącym Zamachu.

Ad.¹ i ⁴ W 1328 roku z bliżej nieznanych przyczyn, Felicjan Zach został pozbawiony urzędu i ograniczono jego wstęp na królewski dwór. O ile mi wiadomo, Klara Zach, nie została jednak oddalona z Wyszehradu, przypuszczam, że Elżbieta chciała mieć wroga blisko, co jak wiadomo, nie skończy się dla niej dobrze. Ciekawy jest fakt, że Zach nie wrócił do królewskich łask, przynajmniej nie natrafiłam na taką wzmiankę (może jeszcze coś znajdę na ten temat). Zatem tym bardziej dziwi, że udało mu się wejść na zamek i na dodatek nie zabrano mu miecza przed wejściem do jadalni, ale to już rozpracuję przy kolejnych rozdziałach 😊 

Również dodałam postać Felicjana Juniora, u mnie nazwanego Feliksem lub Felciem. XD Żeby dało się ich łatwiej rozróżnić. Ponoć wraz ze sługą towarzyszył ojcu podczas zamachu. Nie zdążył uciec i został pojmany przy stajniach, później uśmiercono go poprzez rozciągnięcie końmi. 

+

Historycznie, z potwierdzonych przesłanek wiadomo, że Elżbieta Łokietkówna była dwa razy na krawędzi życia i śmierci. Od siebie dodałam trzeci raz w postaci poronienia, co również jest prawdopodobne zwłaszcza w tamtych czasach i w związku ze sprawą domniemanych córek. Oczywiście mowa też o zamachu, gdzie straciła cztery palce i ogólnie było z nią kiepsko. Trzeci raz to już za czasów panowania Ludwika, gdzie dostał on nawet list z kondolencjami od papieża z powodu śmierci matki, a Elka zrobiła wszystkim psikusa i wyzdrowiała XD. Podobno była też lekko chora w tym samym czasie, gdy zmarła Małgorzata, pierwsza młodziutka żona Ludwika i wnuk, Karol Martel.

Po co to tłumaczę? 

Ponieważ postanowiłam zastosować przepowiednie przy poronieniu, a sama mała Elżbietka jeszcze pojawi się w Piastównie i można powiedzieć, że będzie nieodłączną jej częścią. Jak stwierdziła Katriona, będzie miała własną, nową rolę w życiu Andegawenów. 

~~~~~~

Wiem też, że sprawa Zamachu się rozwleka, jednak trzymam się faktów i historycznych założeń. Rzeczywiście to trochę trwało i nie było efektem, tylko jednorazowego wzburzenia, które pogrzebało ród Zachów, a później Palastich. To był proces. Mam nadzieję, że jak najlepiej to przedstawię. 

Na dodatek do 1330 roku ma miejsce jeszcze jedna poważna sytuacja związana jednak ze stanem duchownym XD. Jak zauważyliście rozwijam wątek Miklósa i Bolesława toszeckiego i nie jest on przypadkowy. Już w kolejnym rozdziale pojawi się kolejny gracz o władzę, Mieszko bytomski, brat Bolesława. 

Dlaczego tak szczegółowo rozwijam ten wątek? 😎

Ponieważ sama Elżbieta będzie zamieszana w sprawę objęcia biskupstwa Nitry, a później będzie walczyć u boku Mieszka, o najwyższy urząd biskupi w Koronie. Zatem relacja Elżbiety i Miklósa zacznie się tylko zaostrzać. Nie zapominam również o tym, że ugościć będzie trzeba niedługo i szlachetnego Kazimierza w Wyszehradzie 😂


Dziękuję tym, którzy przeczytali notkę do końcaTo dla mnie ważne i również dla Was, czytelników 🤗

Powiem też, że nie chcę wydłużać niepotrzebnie ilości rozdziałów i pewnie będą one po prostu dłuższe, ale postaram się nie przeginać. 💕Jest to akurat zapalny moment w Piastównie, gdzie wszystko zaczyna się rozwijać w jednej chwili i nic na to nie poradzę. Ja i tak wybieram wydarzenia związane szczególnie z Elżbietą, bo w innym razie bym się nie wyrabiała XD 

Myślę też, że po 1331 akcja przyśpieszy. No i czeka nas wyprawa za morze, wprost w sidła neapolitańskiej rodziny. 

💗💗💗💗


¹ Felicjan — jedyny syn Zacha, był obecny przy zamachu. Nie jest znana jego rola, ale wiadomo, że nie zdążył uciec z zamku i został pojmany przy królewskich stajniach.

² bełt — nasada strzały z trzema odpowiednio wykrojonymi piórami.

³ Mowa tu o Andrzeju II, ojcu Beli IV. Węgrzy nie byli zadowoleni z rządów Andrzeja, więc ten chcąc pozyskać rycerstwo i możnych, wydał Złotą Bulle, gwarantując sługom królewskim prawa przysługujące wcześniej magnatom. Najgorsze jest jednak to, że gdy zazdrośni możni zamordowali królową, Gertrudę z Meran, król ze strachu o swoją pozycję nie ukarał zabójców żony. Pomsty dokonał dopiero jego syn, Bela IV (więcej na końcu rozdziału 😊).

⁴ W 1328 roku z bliżej nieznanych powodów Felicjan Zach, został pozbawiony urzędu i ograniczono jego wstęp na królewski dwór (więcej na końcu rozdziału 😊).

⁵ Cytadela w Wyszehradzie stojąca na szczycie wzgórza została wybudowana przez króla Belę IV. Dużo osób mylnie kojarzy ją z Palatium Caroberta. Nie. Pałac Karola został wybudowany u podnóża góry (z biegiem lat został zasypany, teraz Węgrzy próbują go ratować), a Cytadela nieustannie trwała na jej szczycie i nadal tam stoi. Ponoć to właśnie w niej przechowywano królewskie regalia.

"A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła".



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro