29 rozdział ♔ | Przejaw zaufania i ujawniony wróg |
"Miłość to pomieszanie podziwu, szacunku i namiętności.
Jeśli żywe jest choć jedno z tych uczuć, to nie ma o co robić szumu.
Jeśli dwa, to nie jest to mistrzostwo świata, ale blisko.
Jeśli wszystkie trzy, to śmierć jest już niepotrzebna – trafiłaś do nieba za życia."
~ William Wharton
♔
| Wilk i Orzeł |
Wzgórze wawelskie, biskupie skrzydło, Królestwo Polskie, styczeń 1328r.
Takiego napadu złości i bluźnierstw, mury biskupiego skrzydła dawno nie słyszały. Huk i sarkanie wzbudzało niemałe zainteresowanie sług. Poczynały się wycieczki pod komnaty krakowskiego biskupa, co rusz zalewane świeżą falą intrygujących dźwięków.
— Hultaje! — Kolejny kielich rozbił się o nasadę kominka. — Zabawiają się na moim zamku! Nikczemnicy, tacy sami jak ten ich król! — Tym razem zakleszczył w dłoni jabłko, które z impetem rozmaślił na powierzchni wrót. — Nic dziwnego, że w sojuszu z małym królem! Obaj siebie warci! — Dyszał głośno, podpierając się o szczyt stołu. — Czy to godzi się, aby biskup krakowski nie mógł wyjechać do swej rezydencji?
Ciskał wszystkim, co wpadło w jego ręce i we wszystko, w co tylko trafił. Nie oszczędzał nawet biednego Paszka, obdarowując go ciężarem grubej księgi. I ostry przyrząd w niego leciał, lecz dzięki Bogu, zdążył uchylić głowę. Tedy pewno jak długi ległby na podłogę w rezultacie wyśmiany przez Grota od patałachów i trucheł. Zatem wyostrzając wszystkie swe zmysły, zwinnie uciekał tam, gdzie akurat nie latały zabójcze przedmioty.
— To zbyt długo trwa! Mam dosyć! — warknął, w ręce biorąc wnet masywne krzesło. — Miarka się przebrała! — Rąbnął nim o schodek kominka, syczą naraz i z bólu. Pomasował korzonki, zginając się w pół. Przeszywający ból promieniował i na resztę pleców, ujście znajdując u czubków palców.
Piotr Paszek uniósł oczy ku górze, szepcząc po cichu w przestrzeń kilka słów. Wnet jak tchnięty pokaźną dawką niezłomności, zbliżył się do krakowskiego biskupa, oferując swe ramię. Przyjął pomoc, choć po marudzić musiał wpierw i podkreśli, że to ino chwilowa niemoc. Przynajmniej nie zdołasz ciskać już wszystkim, czym popadnie — zadrwił w duchu Paszek, doprowadzając duchownego do drugiego krzesła.
— Biskupie — zaczął trwożliwie, stawiając napełniony kielich przed Janem. — Napisz do królowej Elżbiety, wpłynie na męża i przekona do zwrócenia miasta.
— Nie pij już więcej, jeśli nadmiar na mózg twój tak ogłupiająco wpływa! — krzyknął, plując przełkniętym ledwo co trunkiem. — Dobre sobie! — Parsknął śmiechem, uderzając dłonią w stół. — Patrzcie go! Uwidział sobie, że ten mały podlotek wodzi na prawo i lewo italskim wilkiem! Ach, gdzie mądrość twoja się podziała Piotrze? Bredzisz jak w malignie!
Teraz sam wyglądasz jak niezdrów na umyśle, głupiec! — skwitował w sobie Paszek i przełknął nawał zniewagi. Jak przystało na pokornego sługę, przemilczeć powinien słowa biskupa. Nie zdołał jednak zdusić w sobie chęci podjudzenia duchownego i dalej brnął w swoje racje.
— Dobrze, możesz więc napisać do jej matki, aby wstawiła się za tobą u zięcia — oznajmił spokojnie, z nieopisaną radością patrząc na rosnącą furię Grota. Był bezpieczny, boć ból pleców nie pozwoliłby na kolejną burdę.
— Oszalałeś?! — Chciał wstać, ale ukłucie w kręgosłupie ściągnęło go z powrotem na miejsce. — Szybciej niech sczeznę, nim uniżę się przed spódnicą! — wycedził tylko przez zęby, łykając łapczywie wino. Otarł rękawem czerwoną od trunku brodę i warknął, gadając coś do siebie. — Jak budowa w Iłży¹?
— Stołp² pyszni się już na wzgórzu, niedługo zostanie ukończony. Zaczęto też dalsze prace nad pierwszą kondygnacją — zaznajomił Piotr biskupa ze stanem budowy jego najnowszej twierdzy, która na razie przypominała ubogą krewną Mäuseturm na Renie, znaną z porażającej legendy o okrutnym biskupie Moguncji, imieniem Hatto³, pożartym żywcem przez myszy wskutek kary za zbiorowy mord głodnych chłopów.
— Dobrze, dobrze. — Odpłynął w myślach Grot, po chwili kiwając głową i aprobując swój pomysł. Zwracając się znowuż w stronę Paszka, uprzednio kielich ku niemu wyciągnął. — Przynieś inkaust. Nie chcą oddać po dobroci? Dobrze, ale i ja dobędę ciężkiej broni. Jeszcze raz napiszę do papieża, lecz tym razem nie będę szczędził słów na tego bezprawnego króla, co nie tylko w Polsce biskupie dobra zagarnia! — Wykrzywił perfidnie usta. — Już on tego pożałuje! On i ten pomiot... Ku mej zgryzocie krakowskiego pochodzenia!
Wyszehrad, Królestwo Węgier, styczeń 1328r.
W powietrzu mozolnie płynęła dusząca woń dopiero co zgasłych świec. Wosk okalał ich podstawki niczym nasypy piasku, zroszone deszczem. Knoty poskręcane, jak pnące róże wiły się po blacie. Blask alkierza spowijała dusząca aura, gotowa pokonać każdą ubraną w jej wnętrzu osobę. Promienie zimowego słońca przebijały się przez zaduch, opływając swym chłodem dwie sylwetki, okryte niedbale ciemnym nakryciem.
Zatapiała palce prawej dłoni w ciemnych włosach, na krańcach oblanych szarością. On, podpierał się na łokciu tuż obok, gładząc jej podbródek. Przymykał od czasu oczy, na miłe masowanie skóry głowy. Widziała, że próbuje zapanować nad odruchami, przez co gwałtownie unosił głowę, która od nadmiaru błogostanu opadała. Zaśmiała się wtem i pogładziła jego policzek.
Spoważniała, zaczynając dość niepewnie:
— Karolu, co poczułeś, gdy... — Zamachała się przez chwilę, wciągając głęboko powietrze. — Dobitnie przejawiałam chęć zdradzenia cię?
Zdziwił się. Spytać chciał o powód tak niecodziennego pytania, przypominając sobie o kłamstwie Klemencji. Przerzucił oczami. Kwestia ta bowiem wciąż nie dawała Piastównie spokoju.
— Nie mówmy o tym.
— Odpowiedz — nalegała.
— Nie bądź uparta. — Uciszył ją pocałunkiem, z którego zgrabnie się wywinęła.
— Odpowiedz. — Uporczywie trzymała dłonie na jego klatce, utrzymując pomiędzy ich nagimi ciałami bezpieczny dystans. — Niecodziennie słyszy się od żony takie wyznanie. Jak możesz być tak spokojny? Groziłam ci, a ty miast na mnie nakrzyczeć... — Kiwał karcąco głową z dziwnym uśmieszkiem, co wybiło ją z monologu. Uniosła kącik ust, wzdychając ciężko. — To przejawiasz najszczersze uczucia jak nigdy dotąd. Dlaczego?
Zniżył się raptownie, na co nie była przygotowana. Wysiliła mięśnie ramion, przezwyciężone siłą małżonka. Niewieście łokcie samoczynnie się ugięły, a jego twarz w moment znalazła tuż nad jej licem. Poczuła łaskoczące ciepło oddechu na zarumienionych od duchoty policzkach.
— Dotarło do mnie, co mogłem utracić — skłamał, przejawiając jednak niewymuszoną szczerość w głosie. — A czego po dobroci nie wypuszczę ze swych rąk. — Umiejętnie pogładził linię jej brody, wzbudzając w niej miłe mrowienie. Cicho westchnęła, przygryzając dolną wargę. — I nie dopuszczam do siebie myśli, abyś zdolna była do obcowania z innym mężczyzną.
Nie zmieniła wyrazu. Nadal krańcami zębów więziła wilgotną wargę, patrząc nań przymilne.
— Nie wiesz tego — oznajmiła zaskakująco. — A jeśli bym się zgodziła? — Przekręciła głowę, zrównując ich spojrzenia. — Ty wielokrotnie przyjmowałeś ladacznice w swej łożnicy, dlaczego i ja, nie miałabym uczynić podobnie? — spytała retorycznie z miłą satysfakcją, czyniąc sobie upragnioną szansę na rewanż.
Poważnie patrzyła w błękitne tęczówki. On zachowywał spokój, śledząc każdy ruch mięśnia na gładkim, królewskim licu. Lekko rozchylał usta, spojrzeniem nie zdradzając żadnych konkretnych emocji. Z każdą chwilą czuła, gdzie akurat spoczywa jego wzrok. Malował błękitną szpilą, zalewając niemiłym chłodem każdy fragment jej skóry. Ciepłe i krasne dotąd usta, jako ostatnie owionął chłód drapieżnych tęczówek, naznaczony dotykiem mężowskiego kciuka. Potarł je delikatnie, rozchylając. Suchota wypełniła wnętrze jej policzków, czuła jak język niczym suchy pal, nie potrafi się unieść.
— Nie boisz się mówić o tym, gdy trzymam cię w ramionach i mogę zrobić z tobą wszystko... — Podkreślając ostatnie słowa, przeniósł uwagę na policzek, obejmując go całą dłonią i kontynuował: — Czego tylko dusza zapragnie?
— Nie — odrzekła czule, bez zastanowienia i wątpliwości. Tym razem ona poczęła gładzić opuszkiem jego obojczyk. Poczuła pulsowanie mięśnia próbującego umknąć lub oswoić się z tak miłym i chyba, jak dało się odczuć, rzadkim dotykiem, gdyż wcześniej tego nie robiła. — Już nie — wyszeptała, przeszywając go głębią piastowskich oczu.
Nacisnął mocniej na trzymany policzek i przysunął jej twarz ku swojej. Uśmiechał się, muskając czubkiem nosa i jej nos. Wnet zobaczył w czarnych oczach zmieszanie, a i on się potężnie zdziwił. Jednym ruchem przekręcił Elżbietę na prawe ramię, piersi jej zatapiając w warstwie poduch. Unosząc się, narzucił nakrycie na królową, naciągając na jej głowę. Ona chwyciła jego kraniec i zaciskając delikatny materiał w piąstce, wcisnęła ją pod szyję, wyłaniając twarz. Karol ułożył ręce na zgiętych kolanach, upewniając się, że i jego nagości zanadto nie widać. Zacisnął dłonie, wbijając mordercze spojrzenie w drzwi.
Odgłos trzewików narastał i nie zwiastował, ażeby ich właściciel zatrzymał się przed progiem. Karol to przewidział. Młodziutki sługa nie pierwszy to raz, czyniąc tak odważne wejście do jego alkierzu, pojawił się w wejściu, nie rozpatrując uprzednio nawet przez sekundę możności spytania o zgodę.
Niemniej tym razem wyraźnie się skarcił w duchu. Twarz jego zbladła, a ręce zaczęły trząść na widok rozjuszonego monarchy, który dostrzegł po chwili nieśmiałe rumieńce na białej twarzy. Młodziak nie patrzył już na niego, a wzrok swój kierował w lewą stronę, wprost na królową, którą przed wtargnięciem tak szczelnie okrył. Od razu pożałował, że i grubej kołdry na nią nie zarzucił. Poruszył się nerwowo, krzycząc niemal na speszonego chłoptasia.
— Jeszcze raz wejdziesz bez zezwolenia, to ukręcę ci kark! Rozumiesz?! — spytał surowo, a raczej obwieścił, nie przyjmując innej możliwości, jak tylko wbicie sobie jego słów do łba.
Elżbieta wtopiła twarz w poduszkę, cicho chichocząc. Również przygryzł wargę, aby śmiech nie uleciał z jego gardła. Zastanowił się chwilę nad tym, co rzekł niczym zakochany gagatek ukrywający swą ukochaną przed spojrzeniem bałamutnika.
— Wybacz, pa-panie. — Pochylił się pokornie młodziak, patrząc w podłogę. Nie unosząc głowy, mówił dalej: — Rada właśnie się zbiera. Miałem cię, panie, zawiadomić. Myślałem, że śpisz jeszcze. — Niepewnie spod rzęs spojrzał na obserwującą go królową, szybko jednak rezygnując z tak odważnego i ryzykownego ruchu.
Karol popsioczył pod nosem, pocierając skroń, boć o tym zapomniał. Machnął ręką, przepędzając sługę i uderzył plecami o chłodne nakrycie łoża. Westchnął ciężko, odwracając głowę w stronę małżonki. Patrzyła na niego zaciekawiona. Zdawało mu się, że w ciemnych oczach widniał płomyk nadziei. Pogładził jej policzek i ostatni raz skradł pocałunek, przyciągając do siebie.
— O czym prawić będziecie? — spytała, gdy uwolnił jej usta.
Zawisł nad zgrabnym ciałem i wolno ściągnął z niego materiał. Ona ułożyła dłoń na torsie, przeszywając go ciekawskim spojrzeniem.
— O złocie dla twego ojca, za ochronę miedzi — odparł, unosząc lekko brew. — Ponoć Basarab znów zaczyna jątrzyć, a Krzyżacy ostrzyć zęby — dodał, po chwili smętniej nań zerkając. Odetchnął głęboko i podciągnął, głowę układając na wezgłowiu. Złączył dłonie na brzuchu. Smutno wodził po ścianach komnaty, zatrzymując wzrok na ośnieżonym dachu za oknem. — Czas wybrać nowego sędziego, a i kandydatura Jana Drugetha na palatyna musi zostać zatwierdzona. Wiele urzędów zostanie dziś nadanych.
Nietęgo wykrzywiła usta, widząc strapienie na twarzy gęściej już pokrytej brodą. Wsparła się na rękach, przysuwając bliżej i głowę układając na ramieniu małżonka. Wodziła opuszkiem po zarysowanej piersi. Czuła łomot serca, jego żałobną, pełną smutku melodię. Przekonany jeno o nadchodzącej śmierci Sandóra, zaskoczony został i nagłym odejściem palatyna, Filipa Drugetha⁴. Mężczyzny towarzyszącego mu od czasów pierwszych nauk fechtunku. Pierwszych niewinnych psot na neapolitańskim dworze.
Próbował nie ukazywać rozrywającego jego serce cierpienia. I nie robił tego... Przy poddanych. U boku małżonki nie miał jednak siły na ciągłe udawanie. Czując słodki ciężar na lewym boku i łaskotanie jedwabnych włosów, objął Elżbietę ramieniem, przytulając. Wciągnęła powietrze, unosząc głowę.
— Żywię nadzieję, że opowiesz mi więcej przy wieczerzy.
Wnet przez twarz monarchy przepłynął dziwny błysk. Uśmiechnął się szeroko i zwrócił ku niej. Chwycił podbródek i uniósł. Przyjrzał się jej wnikliwie, jakby szukał odpowiedzi na nurtujące go pytanie, bądź chciał upewnić w swojej decyzji. Pocałował ją, po czym szybko wstał, nakładając płaszcz. Zatrzymał się przy stole, nalewając wina. Upił łyk i łypnął na nią zza krawędzi kielicha.
— Odziej się okazale, idziesz ze mną.
Przez przypadek z rumianych ust uleciał radosny okrzyk. Zakryła je dłonią, szybko wstając.
— Nie drwisz? — spytała oniemiała.
Pokręcił głową, a ona podskoczyła w miejscu, obijając dłonie o siebie. Wyrwała mu kielich i opróżniając go, ponownie wcisnęła w jego kłykcie. Chwyciła kark, okrywając jego usta własnymi równie namiętnie co on chwilę wcześniej.
Uśmiechnęła się pod nosem i wyszła, przywołując do siebie dwórki, rozkazując zarazem, aby ponagliły jej garderobianą.
Palást, Królestwo Węgier
| W tym samym czasie |
Postawny młodzieniec przeczesywał kasztanowe włosy, wystawiając twarz w stronę nikłych promieni zimowego słońca. Wprawiały w lśnienie piwne tęczówki, ryśnięte czarną otoką. Błądziły gdzieś w oddali, pomiędzy sforą charcików⁵ posągowo zajmujących swe miejsca pod altaną a gąszczem wierzb wytwornie tańczących w narożach ogrodu. Opierał nogę o kamienną balustradę, otuloną śnieżną pierzyną.
— Wysłuchasz mnie wreszcie? — Głos dał się usłyszeć za plecami młodzieńca. Zbliżył się do ogrodowego tarasu, poprzedzony trzeszczeniem śniegu. — Kopaju?
Ocknął się na dźwięk swego imienia i machnął, nakazując podejść bliżej. Mężczyzna wiekiem mu bliski i bliźniaczo do niego podobny przystanął po jego prawicy.
— Niepotrzebnie się uniosłeś bracie. — Zatopił dłonie w śniegu. — Nie zawsze dane nam będzie dokonywać samodzielnego wyboru. Za ciebie zdecydował ojciec, musisz przyjąć jego wolę.
— Prosto ci mówić! — warknął Kopaj. — Jesteś najstarszy Lampertusie. W swoim czasie przejmiesz główne miejsce przy stole, stając się głową rodu. Ojciec nie przymusi cię do małżeństwa i dobrze o tym wiesz. — Złączył dłonie, zgarniając śnieg i ścisnął go wściekle. — Nie chcę brać w tym udziału.
— Nikt nie każe ci robić więcej...
— Tylko się ożenić! — wszedł mu w słowo, odwracając ku niemu. Stał niewzruszenie oparty i z ukosa obserwował młodszego Kopaja. — Dla was to mało?! Mam związać się z nią na resztę życia!
Lampertus przerzucił oczami, karcąco kiwając głową niczym Borsa. Najstarszy, najbardziej powściągliwy i cierpliwy jego syn, w każdym calu przypominał seniora rodu Palasti. Odetchnął, unosząc głowę. Pozwolił, aby lekki śnieżek spadający z nieba zagościł na jego twarzy.
— Już? Ochłonąłeś? — parsknął pod nosem i krzyżując ręce, spojrzał na brata przymilnie.
Kopaj przerzucił oczami.
— Dobrze, powiedz, jak ona wygląda. Po twoim uporze wnioskuję, że Zach dotrzymał obietnicy.
— Ano wywiązał się, otóż — zaczął ochoczo starszy, uciekając odeń wzrokiem. — Przyznać muszę... piękna z niej niewiasta. Wszyscy zielenieć będą z zazdrości, bracie. Hmmm... — Wydął usta, stając przez chwilę na palcach. — Wprawdzie na mszy siedziała wraz z ojcem w bocznej nawie, ale zadbał, bym ją łatwo dostrzegł. Wzrostem pewno niższa od ciebie. Gładkie lico odbijało światło świec, które wcale go nie ocieplały. Cera przypominała tafle zamarzniętego jeziora. Niezwykle jasne, delikatne, chłodne, acz niesamowicie urokliwe. Oczy... — Zwrócił się w stronę Kopaja i zmrużył oczy, wpatrując w jego barwę. — Nie, ciemniejsze ma oczy, głębokie. Raz nasze spojrzenia skrzyżowały drogi. Ma coś w sobie. Spodoba ci się.
Kopaj wciągnął powietrze, a w głębi poczuł nieopisaną ulgę. Brat jego, choć charakterem różny, gustował w wyjątkowych kobietach. Zwyczajnie znał się na rzeczy i nigdy nie spoufalał z byle przeciętną niewiastą. Oko drapieżnika dostrzegało kryjący się w najbardziej niedostępnych oczach klejnot albo obłudny płomień. Niespodziewanie kolejny głos wyrwał go z zamyślenia.
— Synu? Lampertus zdał sprawę jasno? Pomógł w decyzji? — spytał spokojnie, gdyż załagodzić musiał sytuację, która podczas obiadu wymknęła się spod kontroli.
— Spytałeś mnie ojcze, choć raz, czy chęć mam maczać w tym palce? — odpowiedział, choć zapewne Borsa nie tego oczekiwał. Pytanie było to jednak na odczepne, manifestujące, że jakkolwiek pomógłby z przymusu, nie jest temu przychylny. Po chwili stanął przy ojcu. — Jeśli ślub to jedyne co miałbym zrobić... Zgadzam się. — Szybko uniósł rękę, widząc rozłożone już niemal ręce ojca do uścisku. — Nie wiem, jak Seba⁶ widzi to małżeństwo, ale zaraz po nim wyjedziemy do włości Léva⁷, które miałem objąć w posiadanie. Tam osiądziemy.
— Dobrze — przytaknął Borsa, poklepując plecy syna. — Jeśli taka jest twoja wola, zgadzam się.
Kopaj zrobił krok w tył i spojrzał nań pustym wzrokiem.
— Nie wiem, co planujesz, nie chcę wiedzieć, żywię tylko głęboką i niewinną nadzieję, że dobrze to przemyślałeś ojcze.
Palasti gwałtownie pochwycił Kopaja, łapiąc za kark. Dostawił czoło do jego czoła, jak to miał w zwyczaju i z trudem powstrzymał ciepło wgryzające się pod powieki.
— Zapamiętaj synu. Wszystko, co robię, czynię dla dobra rodziny.
Wyszehrad
A co, jeśli nie podołam? Wszak wejść mam pomiędzy spragnionych niewinnej krwi mężczyzn. Karol... powiedział im o mnie? Wyrazili swą aprobatę? A może ostentacyjnie odmówili? — Prowadziła wewnętrzną dyskusję. Wrażenie miała, że dwie Elżbiety spierają się z sobą, tuż za jej głową. Niepewna, delikatna i tkliwa królewna, postawiona przed obliczem silnej i pewnej swego królowej. Jak mam się zachować? Matko Przenajświętsza, dopomóż! Uśmiechać się mam? Gromić każde napotkane spojrzenie, a może pokornie na nich zerkać? Nie! — Pokiwała głową, na chwilę przystając przy narożu. To niemądre. Żadna niewiasta gładkim i wdzięcznym licem nie zjedna sobie zdeterminowanych i zazwyczaj kobietom nieprzychylnych możnych. — Stała jak sparaliżowana. Wodziła błędnie po wzorzystych kilimach, nie będąc zdolną do skupienia się na jednej myśli.
„Bądź dzielna. Myśl i działaj, nigdy jedno bez drugiego..." — W oczach Elżbiety zaświeciły łzy na wspomnienie słów matki. „Żadnych zbytecznych ruchów, żadnych spojrzeń podszytych strachem czy niepewnością, żadnych uczuć". — Jak żywa stanęła przed nią sylwetka polskiej królowej. Błękitne, ciepłe, pełne miłości oczy patrzyły na nią, jak niegdyś przed tuleniem do snu. Niezaprzeczalnie stała teraz przed nią, uśmiechając się życzliwie. Przytakiwała, próbując dodać córce otuchy. Tak bardzo tego potrzebowała.
— Nie bój się Elżbietko. — Mara przepowiedziała do niej. — Jesteś córką króla. Żoną króla. My, nigdy nie chylimy czoła.
Słowa niosły się łagodnie wprost do uszu młodej Piastówny. Uśmiechnęła się pod nosem, łącząc dłonie i unosząc dumnie podbródek. Toć nie była to jej matka, lecz wewnętrzny głos niemogący przedrzeć się przez grubą warstwę niepewności i lęku. Teraz miała jednak pewność.
Nim ruszyła dalej, odwróciła się ku coraz wyrazistszym krokom. Kiwnęła głową na widok Wilhelma Drugetha.
— Przyjmij najszczersze wyrazy żalu z powodu śmierci twego wuja.
— Dziękuję, pani. Zacny był to człowiek, jego brak już dał nam się we znaki — odparł zachrypłym głosem, po chwili odchrząkając.
— Zaiste, zacny człowiek i silny palatyn pozostawi po sobie pustkę niezdolną do wypełnienia. — Pogładziła jego ramię, łącząc ponownie dłonie na biodrach. — Chciałeś ponoć mówić ze mną po uczcie? Wtedy miałam ważne zobowiązania i nie mogłam cię przyjąć. — Lekko uniosła kącik, co bez problemu dostrzegł.
Obowiązki żony równie ważne co królowej. Może i ważniejsze. — Dopowiedział sobie, odwzajemniając uśmiech. Dokładnie odczytał puentę Atili, podczas gdy nie chciał utorować mu drogi do Piastówny, tłumacząc opór sprawami wagi wyższej niżeli polityka. „Król dał mi jasno do zrozumienia, że królowa nawet nosa nie wyściubi z alkierza". — Napotykając ją w drodze do sali obrad, umiejętnie połączył słowa strażnika z jej obecnością na radzie. Ale jak tego dokonała, nie wiedząc, kto jej szkodzi? — spytał sam siebie, uważnie patrząc na niewiastę.
Wpatrywała w niego ciemne, błyszczące pewno z radości oczęta. Wyprostowana i dumna. Krwistoczerwona suknia przedzierała się swą barwą spod zdobień poprowadzonych czarną nicią. Z daleka widział pnącza róż, splecione ze sobą na biodrach, na piersi zaś zwieńczone pąkami budzących się do życia kwiatów. Z bliska zdawały się przybierać sylwetkę zwierzęcia. Wraz z jej oddechem, unosił się i obniżał, wprawiając w ruch swe skrzydła. Klejnoty przy dekolcie śledziły go niczym ślepia... Orzeł! To orzeł! — Skołowany napotkał pytające spojrzenie królowej. Zacisnął oczy, potrząsając głową. Kątem oka jeszcze raz zerknął na suknię. To ino przewidzenie. — Ułożył dłoń na sercu i kłaniając, uniósł drugą, wskazując drogę. Zmierzał u jej boku do sali, łącząc dłonie przed sobą.
— Obawiam się, pani, że obawy nasze były słuszne — orzekł, patrząc przed siebie i próbując wyprzeć z pamięci sylwetkę drapieżnika.
— Mów, drogi Wilhelmie, mów. Mamy mało czasu — ponagliła go łagodnie, obawiając się spotkania innego urzędnika zmierzającego na naradę, co utrudniłoby im swobodę rozmowy.
— Ktoś sączy truciznę do ucha króla, to pewne. — Spojrzał na nią przenikliwie, unosząc lekko brew, nie zwalniając przy tym kroku.
— Wiedziałam — wyszeptała pod nosem, prostując mocniej plecy. — Masz kogoś na myśli — stwierdziła z nutą rosnącej wściekłości w głosie. — Mówże, kto próbuje zachwiać mą pozycję, która i tak krucha się zdaje?
— Miklós Dörögdi, pani.
— Skąd to przypuszczenie? — Pisnęła prawie z zaskoczenia, przytwierdzając stopy do posadzki. Zwątpiła wnet w umiejętności towarzysza. — Nie widziałam, aby pałał do mnie nienawiścią.
— A sympatią? — skontrastował odważnie, splatając palce tym razem na plecach.
Zamyśliła się, zerkając za okno korytarza. Jawnie mi nie szkodzi, lecz wzrok jego... Nieustannie przepełniony niezdolnym do opisania chłodem — stwierdziła, przypominając sobie wrogo nastawione do niej tęczówki.
— Pani, odrzuciłaś jego duchową opiekę, co było bardzo odważne... i naraziło cię na jego... nieżyczliwość, a dobrze wiemy, że duchowni zazdrośni o siebie niczym panny na wydaniu — zadrwił. — Nikt nie jest nieomylny, tym bardziej ja. Tylko jemu jednak król zawierza na tyle, aby mógł na niego wpłynąć lub najmniej zasiać ziarno wątpliwości. Mają bliskie relacje, jest jego spowiednikiem i doradcą duchowym, ale nie tylko.
Elżbieta westchnęła głośno, przykładając dłoń do czoła. Po chwili gwałtownie ją odrzuciła, odchodząc parę kroków. Zaciskała dłonie, walcząc z grymasem samoczynnie wypływającym na jej lico. Zaciskała zęby, próbując ponownie ochłodzić wejrzenie. Z trudem jej to przychodziło, zatem nie odwróciła się już do Wilhelma.
— Karol mu zawierza, mnie dopiero zaczął, nie mogę poczynić żadnego nieroztropnego ruchu. Miklós ciągle będzie jątrzyć, ma to we krwi. Co mam zrobić? Mam jakiekolwiek z nim szanse? — spytała szorstko, lecz wielką nadzieję żywiła na krzepiącą odpowiedź.
Drugeth zagrał przed sobą palcami, po czym zrobił kilka kroków w przód.
— Zdecydowanie.
Odwróciła się, słysząc pewny ton mężczyzny. Przychylny uśmiech dodał jej otuchy i otulił przyjemnym ciepłem.
— Miklós zaskarbił sobie zaufanie króla, obdarzył go niejedną słuszną radą, lecz ty dałaś królowi synów i choć jesteś kobietą, możesz to wykorzystać.
— Dla was mężczyzn bycie kobietą już od początku stanowi ujmę — wymamrotała, karcąc Wilhelma spojrzeniem.
— Z pewnością to nie ujma, gdy o ciebie chodzi najjaśniejsza pani. — Zgiął się nisko, oddając jej przesadny szacunek niepasujący do chwili.
~~~~~~
Zgromadzonym już w sali towarzyszyła dziwna, złowroga aura. Gryzący swąd śmierci i świeżo co pogrzebanych w ziemi ciał umarłych urzędników, wdzierał się w nozdrza obecnych. Nastrojowi nie sprzyjał fakt, że spotkania Królewskiej Rady odbywały się w mniejszej sali obrad, która przytłaczała swym wymiarem dotkliwiej niż kiedykolwiek wcześniej. Obecni próbowali ignorować ciężką atmosferę, wdając się w rozmowy z dawno niewidzianymi możnymi. Prócz przyjaznych pogawędek, były i takie, niewysilające się na więcej niż należało. Porozsadzani po kątach, krążący wokół długiego stołu, spoczywający na parapetach, wrogowie i przyjaciele, wszyscy wyczekiwali nadejścia monarchy.
Jan Drugeth, brat zmarłego palatyna, wstał nagle z miejsca, wychodząc naprzeciw zmierzającym do drzwi krokom. Nie pomylił się, Carobert przekroczył próg wraz z Zoltánem i Istvánem Lackfi, koniuszym, przybyłym na wezwanie ojca, Hermana.
— Palatynie — zagadnął Karol, obejmując na przywitanie Drugetha.
— Elekcie — poprawił go taktownie, czując niemiły ucisk w piersi na dźwięk tytułu przypadłego mu po zmarłym bracie.
— Twoja nominacja to kwestia czasu. — Poklepał go po ramieniu, życzliwie nań patrząc. — Tylko ty jesteś godzien zastąpić Filipa. Nie traktuj tego, jak karę, to nagroda i docenienie trudu twego brata. Był odważny i honorowy, Korona wiele mu zawdzięcza. Ja wiele mu zawdzięczam. — Westchnął, spuszczając wzrok. — Był moim druhem, towarzyszył mi od początku mych starań o węgierski tron.
Wymienili się uśmiechami, jakby próbowali wesprzeć w cierpieniu i stracie, która dla obu była niczym cierń w sercu. Bolesny i niezdolny do usunięcia. Pożegnał się Karol skinieniem i podążył do kolejnego dygnitarza, którym był szwagier drugiego zmarłego, Sándora Köcski.
— Pál Nagymartoni. — Zbliżył się i objął na przywitanie szczupłą sylwetkę Aragończyka⁸. Chwycił jego ramiona i popatrzył z odległości. — U twego brata, Lawrence'a, wszystko w jak najlepszym porządku mam nadzieję?
— Tak, panie, ponoć serce swe zapodział gdzieś w czeluściach Soprom⁹ — zażartował. — Lecz zaręcza, że żadna niewiasta nie odwróci jego uwagi od spraw państwa.
— Tego nigdy nie będzie pewien. Serce to nie sługa — zażartował z błyskiem w oku. — Przekaż mu pozdrowienia. — Pochwycił dłonie na plecach i westchnął. — Jak się miewa twa siostra, Klara? Lepiej z nią?
— Niestety. — Pokiwał smętnie głową Pál. — Nadal opłakuje męża. Miłowali się z Sándorem, zatem takiej straty i bólu nic nie uśmierzy.
— Niczego jej i twemu siostrzeńcowi nie zabraknie. Zostaną zabezpieczeni.
— Jestem wdzięczny, królu. Rad jestem również z twej decyzji. — Pokłonił się nisko Nagymartoni.
— Będziesz odpowiednim następcą, godność sędziego tobie przypadnie, to już postanowione — zadecydował, po chwili się żegnając.
Wnet w sali zawitał kolejny możny. István niemal podskoczył na widok ojca. Średniego wzrostu, barczysty, o wilczych oczach i twarzy okrytej czarną brodą, wyglądał na zdziczałego wręcz barbarzyńskiego najeźdźcę. Spojrzał na króla, jak myśliwy na kuropatwę, na co Karol jeno zaśmiał się w duchu.
— Hermán Lackfi, miło cię wreszcie zobaczyć. Trudno na ciebie natrafić gdziekolwiek poza górami — rzucił Karol z nieświadomą ironią, za co sam się skarcił. Przygryzł wnętrze policzka, widząc lekki grymas na twarzy możnego.
— Zatem gdzie winien stacjonować hrabia Székelys¹⁰? Przywódca wojowników broniących granic z Wołoszczyzną? — Wprost podkreślił swoje znaczenie.
— Ciągle narwany niczym młodzieniec i to w tobie cenie Hermánie. — Odwrócił kota ogonem, próbując wybrnąć z twarzą. Drugie "ja" domagało się jednak więcej, co dopowiedział sobie jeno w myślach. Hrabia trzech klanów Székelys¹¹, a uważa się za głowę wszystkich wojów. — Pamiętam, żeś ważnym graczem w Siedmiogrodzie i sprawie Wołochów, a ziemie wasze zarządzane przez Szeklerów chronią Koronę niczym niezniszczalny mur.
Król pokiwał głową, próbując nie ukazywać zadowolenia. Lackfi, wyprostował dumnie plecy. Wyraźnie schlebiły mu te słowa.
— Kiedyś sam musisz pokrzepić ich swą łaską i wdzięcznością za wkład w obronę granicy — dodał dziwnie zadowolony, jakby wbić miał zaraz komuś szpilę. Prawdziwie chciał to uczynić. — Obawiam się, że nie pamiętasz królu nawet nazw siedzib szeklerów — osądził, unosząc perfidnie kącik ust.
Nigdy się nie zmieni — pomyślał Karol z politowaniem.
— Aranyosszék, Orbaiszék, Sepsiszék, Csíkszék, Kézdiszék, Udvarhelyszék, Marosszék — wyrecytował jak tchniony. Zmierzył przyjaźnie Hermána, który pochylił się, okazując należny szacunek za dobycie kopii.
Uścisnęli swe dłonie, po czym Karol zmierzał dalej. Kto wart tu jeszcze dziś szczególnej uwagi? Demeter Nekcsei? Nie, już z nim mówiłem. — Powitał go skinieniem i powodził dalej po zebranych. Tomasz Szécsényi, ważny jegomość, ale nie, pomówimy jutro. — Natrafił na miłe mu spojrzenie. Drogi Csanád Telegdi, z chęcią zamieniłbym z nim słowo, acz omówiliśmy wszystkie już sprawy zaraz po świętowaniu. — Biskup Egeru podszedł do niego, wyciągając z uśmiechem dłoń. Przyjął ją i poklepał drugą. Zmierzał dalej. Ach, tak! Do niego sprawę mam jeszcze niecierpiącą zwłoki. — Zwrócił się bez ogródek do nadwornego sędziego małżonki, boć czas naglił.
— Dionizy Hédervári, jak się układają twoje relacje z królową¹²? — Zaskoczył pytaniem sędziego, na co ten prawie język połknął.
— A-a — odchrząknął, przykładając pięść do ust. — Jestem jej zastępcą w sądach, blisko współpracujemy zatem...
— Czyli nie układa się wam po twej myśli — zawyrokował Karol, doskonale słysząc wijącą odpowiedź. — Niedobrze. — Potarł linię żuchwy. — Musisz się z nią porozumieć.
— Panie, wykonuję powierzone mi obowiązki, jestem sędzią nadwornym królowej, lecz to tobie służyć miałem i służę, jak najlepiej potrafię. — Spojrzał na niego zdziwiony. Sam bowiem specjalnie tuż przed przekazaniem Orgony królowej uczynił go opiekunem klaczy, ażeby pod pretekstem trafić do jej dworu. — Nie prawiłeś wcześniej o zacieśnianiu relacji z twą małżonką.
— Sytuacja uległa zmianie. Sam niedługo zobaczysz, a tedy, zrobisz wszystko, aby zyskać jej zaufanie.
Wtem przerwał, zaskoczony niespodziewanym ruchem. Spojrzał na stojącego obok mężczyznę z naklejonym uśmiechem na twarzy. Szybko przybył do Wyszehradu. Dopiero com przyjął rezygnację Garaia, a zięć już czatuje. — I oto była kolejna strata, która ostatecznie wprawiła Karola w ponury nastrój. Pál Garai, oddany ban Macsó i swego czasu powiernik, nie wyzionął ducha, acz ze względu na problemy ze zdrowiem, wycofał się ze stanowiska, chcąc oddać je zięciowi. Stał teraz przed nim władzy spragniony jak nigdy wcześniej. Widać to było w jego oczach, które płonęły żywym ogniem.
— János Alsáni, cieszę się, że tak szybko przybyłeś — przywitał Węgra najszczerzej, jak tylko zdołał.
— Po ustąpieniu mego teścia, gotów jestem wziąć na swe barki ciężkie brzemię władzy. — Uchylił pokornie głowę, przykładając dłonie do piersi.
Chwycił swe ramiona Karol, uważnie obserwując Jánosa. Nie znał go. Ponoć dobre wrażenie tylko raz można było zrobić i to z pewnością nie tyczyło się mężczyzny stojącego przed nim. Pogładził brodę, po chwili przypominając sobie pewien szczegół z życia rodzinnego Garaia.
— Dobrześ przewidział i dziś nominacja wasza nastanie — obwieścił mu tak wyczekiwaną nowinę. Zadrwił w duchu, widząc, jak obrasta w piórka, boć zwrócił się do niego w liczbie mnogiej. Próżne nadzieje. — Doszły mnie słuchy o twym synu, a imienniku twego teścia, który na równi ze swym własnym zdaniem stawiał i rady córki. Mówią, że wnuki kocha się mocniej niżeli swe własne dzieci. Pewien jestem, że Garai poprze mą decyzję.
— Co masz na myśli, panie? — dopytał przygaszony, podejrzewając, co się święci.
— Zostaniesz banem Macsó, ale zaczniesz przysposabiać syna, a gdy wydorośleje, to on obejmie urząd. Chyba że twemu teściowi powrócą siły. — Kończąc, pozostawił go samego z tą jakże radosną nowiną.
Dochodził już do szczytu stołu, gdy jako ostatni do sali wszedł Wilhelm Drugeth. Wszyscy na jego widok jak jeden mąż zajęli swe miejsca. Młody żołnierz, usadawiając się na miejscu, poruszył brwiami, próbując dać do zrozumienia, że ostatnia osoba zmierza już na obrady. Karol usiadł wygodnie, zaciskając dłonie na podparciach. Patrzył na dygnitarzy, zwlekając z rozpoczęciem. Już sędzia miał zabierać głos, gdy cichy tupot i szelest sukni poniósł się po ścianach.
Andegawen uniósł kącik ust, co i Wilhelm uczynił. Wszyscy zamarli, patrząc w stronę drzwi. Uniosła subtelnie poły materiału i podeszła pewnie do lewicy króla, nie szybko, lecz dostojnie, mocno stopy stawiając na ziemi. Oparła dłoń o zamienny, mniejszy tron. Powoli omiotła twarze wszystkich obecnych, kończąc kątem oka na małżonku.
— Ach, czyżby z nowym rokiem i dobre nowiny nadeszły?! — wykrzyczał teatralnie Miklós.
Karol spojrzał na Elżbietę, która przygryzła wnętrze policzka.
— Nic mi na ten temat nie wiadomo. Jeśli tylko pewność zyskam, żem brzemienna, obiecać mogę, że jako pierwszy się o tym dowiesz, kapelanie — zapewniła łagodnie, odrobinę drżącym ze strachu i równoczesnej irytacji głosem.
Parsknął pod nosem Csanád Telegdi. A zatem na pogawędkę przyjacielską się nie wyprawią — zadrwił, opierając podbródek na otwartej dłoni. Wnikliwie przyglądał się królowej, która podczas ostatniego ich spotkania w Temeszwarze, zdawała się zahukanym orlątkiem. Teraz zaś z tlącą się nienawiścią w oczach, paliła jego następcę. Uczucie to przyjemnym było. Usadowił się wygodniej na miejscu, ciekaw dalszego rozwoju wydarzeń.
— A zatem? — kontynuował Miklós. — Dlaczegóż to mamy przyjemność gościć cię, pani, na obradach?
Pytanie skierował do królowej, choć to Karol poruszył się na tronie, co dało tylko pewność, że sam objaśni jej obecność.
— Od tej pory, węgierska królowa, obecna będzie na naradach. Rzeknę więcej, będzie tuż po mnie najważniejszą jej członkinią. — Uniósł dłoń, a ona ją posłusznie chwyciła. — Jako matka następcy ma prawo wiedzieć, co dzieje się w królestwie. Zwłaszcza gdy nieobecny będę w stolicy, a ona doglądać będzie jego interesów. — Elżbieta poczuła, jak żołądek nieubłaganie zmierza do jej gardła. Gorąc spowił każdy zakamarek niewieściego ciała, co i zapewne małżonek wyczuł, ściskając jej kłykcie.
— Wybacz, królu, lecz od tego masz oddanych urzędników. Królowa...
— Królowa oficjalnie nie będzie mym zastępcą. To rola palatyna bądź innych po nim. — Zgiął mocniej podpieraną na podparciu rękę, przekładając dłoń Piastówny na swe ramię. — W skład Rady wchodzić może również królewska rodzina, jeśli większość jej członków wyrazi na to zgodę, ale... Jak sami wiecie ostanie słowo, należy do mnie i w tej kwestii inaczej nie postąpię. Królowa zostanie, mam nadzieję, że się zrozumieliśmy?
— Oczywiście! Nie mamy ku temu żadnych wątpliwości. — Pierwszy do głosu doszedł Jan Drugeth, elekt. Prawdziwie zgadzał się z tą decyzją. Spojrzał po innych możnych, którzy kiwali mu potwierdzając zgodę. Królowa, lubiana na dworze, nie stanowiła dla większości problemu lub niektórym była wręcz obojętna. Znali też prawo uczestnictwa w naradach, zatem nie mieli podstaw, aby takową wolę negować. — Doskonale. — Wracając wzrokiem do króla, obdarzył perfidnym uśmieszkiem siedzącego naprzeciw Miklósa, którego oczy niemal zapłonęły. — Królowo, pozwól, że... — Chciał unieść się z miejsca, lecz został powstrzymany.
— Nie trzeba — odmówiła grzecznie niczym potulna córka na ustępstwo swego ojca. — Przywykłam do zajmowania miejsca po prawicy króla — rzekła beznamiętnie, wywołując głuchą ciszę.
Poczuła na sobie spojrzenie zdziwionych oczu. Oczu przepełnionych pogardą. Odczuwała też i pozytywne ciepło ją świdrujące.
Niektórzy uważali to za zwykły przejaw chwilowej butnej chwały. Inni zaś za zwykłą arogancję. Byli i jednak tacy, co przyklaskiwali jej w duchu za odwagę, gdyż jako jedna z niewielu mogła pozwolić sobie na jawne wystąpienie przeciw duchownemu ulubieńcowi monarchy. Inni wymyślali już nawet powody jej buntu i potencjalny występek Dörögdiego, który naraził go na jej niechęć.
Powoli wychodząc z szoku, możni poczęli przenosić spojrzenie na kapelana, który siedział właśnie po prawej stronie tuż obok Caroberta. On również spojrzał na Miklósa z dziwnym uśmieszkiem na twarzy i zdumiewającym polotem dumy.
Osaczony duchowny, nie mógł pozwolić sobie na żaden, nawet najmniejszy niepożądany ruch czy zgrzyt. Czuł, jak gotuję się jego wnętrze, gotowe niemal do wystrzelenia. Wbijał wzrok w Elżbietę, która jako jedyna na niego nie patrzyła. Dumnie unosiła podbródek, patrząc przed siebie, dalej ściskając ramię króla. Jak ona śmie?! — Ściągnąć próbował jej uwagę, dostać do myśli, przekazać jak bardzo nią gardzi. Pozbawiony był tej szansy, gdyż wytrwale go ignorowała. Nadzieję jeno żywił, że wzrok jego skórę jej przepalał, pozostawiając po sobie dotkliwe i bolesne oparzenia. Wybijając się w końcu z obmawiania Piastówny, spojrzał na króla. Przez ten czas oziębił wejrzenie. Wbijał w niego lodowate tęczówki, jawnie go pośpieszając. Miklós więc wysilił się na lekki uśmiech i wstając, ugładził materiał sutanny.
— Wszystko dla naszej królowej. — Pokłonił się i odszedł, miejsce zajmując przy końcu stołu, paradoksalnie tuż obok Csanáda Telegdiego.
Wilhelm nie mógł przymknąć ust ze zdziwienia. Miała go jawnie nie atakować. Szczęście, że król nie wydaje się zniesmaczony jej poczynaniem. — Obserwował Miklósa z lekką obawą. Widział jak gniew nim szarga i próbuje zawładnąć ciałem. Przezwyciężał go umiejętnie, choć wiele wysiłku zapewne w to wkładał.
Elżbieta zaś ostatni raz uścisnęła ramię małżonka, jakby moment był to pożegnania. Na królewskiej radzie nie zamiarowała być żoną, a królową, która nie wysili się na żaden czuły gest. Motyle latały szaleńczo w jej podbrzuszu. Złączyła dłonie i dochodząc do wolnego miejsca, ostatni raz omiotła twarze urzędników, siadając przy prawicy szczytu. Bliska była wyzionięcia ducha. Ileż sił kosztowało ją to pierwsze wejście. Pierwsze spojrzenie w podejrzliwe oczy możnych. Pierwszy oddech w ciężkiej, dlań tak zupełnie obcej atmosferze, aż wreszcie pierwsze wypowiedziane słowo. Zamienione w śmiałą odezwę na wyraźną potwarz kapelana. Czuła ciepło zalewające jej wnętrze, drgawki, lecz nie strachliwe, a przesiąknięte ekscytacją. Zerknęła ukradkiem na króla, a jego przychylne spojrzenie dodało jej skrzydeł. Wiedziała, że jest w należnym jej miejscu.
— Cioteczko! — zawołał chłopięcy głosik zza niskiego bukszpanu.
Zachichotała i zachodząc krzak od drugiej strony, chwyciła bioderka Władzia, przyciągając do siebie.
— Mam cię! — huknęła, a on pisnął szczęśliwie, przytulając do niej.
Zaraz zza pergoli wyszedł blisko dwunastoletni, ciemny chłopaczek trzymający za rękę chłopca o równie ciemnej czuprynce. Klemencja uśmiechnęła się do nich i wypuściła starszego bratanka z uścisku.
— Ludwik się niecierpliwił, nie chciał czekać — rzekł Koloman, poprawiając czapkę młodszego przyrodniego brata.
Pobierając nauki w palatium, często dziwił się, dlaczego akurat on dostąpił tego zaszczytu. Chłopak z małej wyspy, syn nieznanej nikomu kobiety, choć pozornie, gdyż wiosnę wcześniej matka wyznała mu prawdę o swym pochodzeniu, a wtedy... Wtedy wszystko pojął w lot i zrozumiał, kim jest. Wprawdzie za złe miał rodzicom, że tak długo go okłamywali, lecz jego nauczyciel, Paweł, wytłumaczył mu, dlaczego tak postąpili. Zrozumiał. Zrozumiał również tedy, gdy matka zdradziła mu swoje prawdziwe imię. Córka György'ego Csáka¹³, imieniem Elżbieta, przez króla nazywana Eper dla niepoznaki i ochrony przed możnymi dalej pałającymi nienawiścią do zmarłego Mateusza. Zaledwie jej wuja, choć i ta wiedza mogła okazać się dlań śmiertelnie groźna. Zatem osoba tajemniczej konkubiny z wyspy na Dunaju, wystarczyła wiedzącym o Kolomanie. Nikt też nie był świadom, że ta sama kobieta od dłuższego czasu przebywała w klasztorze na drugim brzegu. I kto by na to wpadł? Kochanica króla w mieście podlegającym królowej?
Klemencja pochwyciła Ludwisia i sprawdzając stan jego odzienia, cmoknęła pod nosem.
— Starczy tej zabawy. Matka wasza mi oczy wydrapie, gdy zobaczy was w takim stanie. Wracamy, trzeba was odziać w ciepłe kaftany. Narada niedługo się skończy — pomyślała i poczęła kroczyć w stronę pałacu. — Dalio, weź chłopców i dopilnuj, aby zostali wysuszeniu. Poślij też po Aulusa ich medyka. Niech poda im zioła wzmacniające, jak zachorzeją, biada nam — zażartowała, na co Chorwatka radośnie dygnęła.
Andegawenka chwyciła pod ramię swą dwórkę i odetchnęła. Spacerowały jeszcze przez chwilę po ogrodach.
Tuż za nimi w mroku naroża żywopłotu przemknęła zakapturzona postać. Niezauważona podreptała... Wprawdzie pofrunęła nad ziemią do wielkiego kasztanowca. Zielony, długi płaszcz ozdobiony płatkami śniegu, ciągnął bowiem za niewiastą, zmiatając za sobą pozostawione przez nią ślady, jakby nawet nie dotykała stopami ziemi. Przystanęła u boku ciemnowłosej zapatrzonej w oddalających się królewskich synów. Cała gromada przed wejściem do palatium korzystała jeszcze z pogody, biegając po zaspach.
Turkusowe oczy zakapturzonej kobiety zatrzymały swój tajemniczy blask na Włoszce. Czuła ona, że ktoś przy niej stoi, lecz nie potrafiła się tym przejąć, ocierając nieustannie spadające łzy po zarumienionych policzkach. Niewiasta zsunęła kaptur, uwalniając tabun ognistych loków, rozsypujących się równomiernie po jej ramionach. Złączyła dłonie i spojrzała w tym samym kierunku co metresa.
— Uroczy widok, prawda? — spytała rudowłosa, przechylając głowę i kątem oka dostrzegając kolejny kryształek na licu ciemnowłosej. — Czemu płaczesz? Przecież nie przez to, że sama nie masz dzieci.
Alma drgnęła, marszcząc czoło. Łapczywie wciągnęła powietrze, odwracając niepewnie głowę w stronę towarzyszki, którą po głosie rozpoznała.
— Katriona — wydusiła. — Skąd to pytanie? Nie wiem, o czym mówisz.
— Yhym... — zamruczała, odprowadzając chłopców wzrokiem do pałacu. Zniknęli w mroku, pozostawiając echo trzaskanych wrót. — Powinno ich tu biegać więcej, prawda?
Samoczynnie jęk wyrwał się metresie z gardła. Zaszlochała, uchylając głowę i oczy chowając pod opuszkami palców. Wypuściła głośno powietrze. Opuszczając dłoń, uczuła wzmożony chłód na mokrych od łez palcach.
Katriona podeszła bliżej, gładząc lodowatą dłonią rumianą twarz.
— Dzieci zawsze stają się nosicielami brzemienia ich rodzicieli. Są niewinne, a płacą za cudze grzechy. — Nacisnęła na ostatnie słowo, mocniej wbijając paznokieć w policzek Włoszki.
Nie wytrzymała. Ciemnowłosa zapłakała gorzko, wyrywając się z pułapki czarownicy.
— Znakomicie się spisałaś, pani — zaczął Wilhelm, również rozpromieniony. — Choć zaskoczyłaś mnie atakiem na Miklósa.
— Ach! — westchnęła, odchylając głowę. — Sam mnie do tego zmusił. Nie okazał mi należnego szacunku, zniżył jeno do roli rodzicielki, która nosa ma nie wtykać w inne sprawy niż alkowa. Nie mogłam postąpić inaczej.
— Wiem, pani, mogę zaryzykować, mówiąc, że i król był tym miło zaskoczony. — Wilhelm, musnął jej dłoń, pokazując, że jest jej naprawdę przychylny.
— Mam nadzieję, że zastanowi się, nim znowu spróbuje mi uniżyć — rzekła pewnie.
— Z pewnością, pani, lecz nie ze strachu przed tobą. — Zabrzmiał głos tuż za nimi. Elżbieta i Wilhelm równocześnie odwrócili się, dostrzegając korpulentną sylwetkę biskupa Egeru. Pokłonił się lekko na przywitanie i kontynuował: — Teraz będzie jeno bezpieczniej dobierał słowa, choć bez obecności króla nie poskąpi ci uszczypliwości. — Wykrzywił przyjaźnie usta i stanął bliżej. — Twoje obawy są słuszne, pałał do ciebie niechęcią przed radą, a teraz? Wybacz, królowo, ale wypowiedziałaś mu wojnę.
Przez lico Piastówny przepłynął grymas i coś na wzór speszenia. Przełknęła, na moment tracąc pewność siebie.
— Tak silnie przejawia swą nienawiść do mnie? — spytała zaskoczona.
— Na to wygląda. Próbował nastawić mnie przeciw tobie.
Elżbieta wymieniła z Wilhelmem przenikliwe spojrzenia i zrobiła krok ku biskupowi.
— Jakim sposobem? Czym chciał cię przekonać?
Csanád Telegdi, zamyślił się, próbując ocenić po wejrzeniu królowej, czy może wyznać jej prawdę. Muszę jej zaufać. Jeden wróg zdolny złączyć mocniej niż więzy małżeństwa. — Zaśmiał się w duchu i pobudzając dołeczki, rzekł:
— Również próbował mi uniżyć i zrobił to, próbując z ciebie uczynić winną. — Zamilkł, chcąc wzmożyć w królowej ciekawość. — Ale nie jesteś temu winna. Nie wiedziałaś, że to ja uzyskałem dla Caroberta dyspensę na wasz ślub. — Śledził uważnie każdy ruch na twarzy Piastówny, która uciekła wzrokiem do Wilhelma. — Drwił, że nie zostałem należycie wynagrodzony, a całe hołdy spadły na Bolesława toszeckiego.
Elżbieta wciągnęła powietrze, unosząc lekko głowę. Niemal się zapowietrzyła od nadmiaru rewelacji. Westchnęła, mrużąc oczy.
— Po przybyciu do Temeszwaru — zaczęła, wspominając początki na Węgrzech. — Napotkałam cię na swej drodze, prawda?
— Tak, pani, mówiliśmy nawet przez chwilę. — Szczerze się uśmiechnął.
Piastówna złączyła dłonie i śmiało podeszła do biskupa. Przeszyła go wzrokiem, lecz nie wrogo, a całkiem dobrotliwie.
— Wychowywano mnie na królową i również jej córką jestem. — Dumnie wciągnęła łopatki. — Pierwszą naukę, jaką mi wpojono to, aby nigdy nie zapominać o swych sprzymierzeńcach i ja, nie zapomnę tego, co dla mnie uczyniłeś. Rada jestem, że pokazałeś mi prawdę. Możesz być pewien... Jeśli tylko nadarzy się okazja, odwdzięczę się z nawiązką¹⁴.
— Nie tego oczekuję. — Uchylił głowę, jakby się zawstydził. — Po tym, co zobaczyłem na radzie... — Biskup, wyciągnął rękę. Zatrzymał nagle, po czym widząc zezwolenie w czarnych oczach, jeszcze raz skierował ją ku niej. Chwycił dłoń i uklęknął na jedno kolano. — Jestem gotów czekać na twe słowo choćby do śmierci, królowo. — Ucałował prawie niewyczuwalnie drżące z przejęcia kłykcie. — Uważaj na siebie, pani.
Elżbietę przeszedł dreszcz. Rozchyliła usta targana sprzecznymi i nieznanymi dotąd uczuciami. Ciepło wdzierało się w jej piersi, zatykając wręcz swym gorącem. Postąpienie biskupa, doszczętnie ją rozczuliło, choć słowa zaniepokoiły.
Nie wiedziała jeszcze, jaki bój przyjdzie jej stoczyć.
Och, wybaczcie mi ten natłok informacji, ale w jednym czasie mnóstwo osób zmarło, a to dopiero początek. Stwierdziłam, że "noworoczna narada", może być takim podsumowaniem. Do Wyszehradu zjechali najważniejsi urzędnicy, a przedstawiłam ich nie bez powodu. 😁 Jeszcze się niektórzy pojawią.
No i przebudzenie mocy w osobie Elżbiety. 💥
Również scena Kopaja Palasti, stanowi wątek, który będzie nam towarzyszył... wiadomo do kiedy...
KOLOMAN! Jestem z siebie dumna, bo dokopałam się do fajnych informacji o jego matce. Poza tym niedługo zniknie, więc chciałam go jeszcze pokazać.
Katriona i Alma? 😏😵 Hmmmm, tak, to ciągle ten mistyczny wątek. Powiedzcie, chociaż, czy ta Katriona, choć troszkę Was intryguje? 🤣
Mam nadzieję, że rozdział nie był nudny z uwagi na ilość polityki i krótkie wątki urzędników, ale chciałam też przez to pokazać relacje króla z "podwładnymi" 😃
❤❤❤❤❤❤❤❤
¹ Iłża — Grot zlecił w mieście budowę zamku w którym po kilkunastu latach ukrywał się przed Kazimierzem Wielkim.
² stołp — wieża obronna
³ Mäuseturm na Renie, czyli Mysia Wieża w Bingen. Nasz odpowiednik Mysiej Wieży w Kruszwicy, za to biskup Hatto to bohater legendy coś na wzór Popiela.
⁴ Sporo urzędników zmarło w latach i na przełomie 1327-28 w tym Filip Drugeth. Wprawdzie wydłużyłam mu życie o parę miesięcy, gdyż późno trafiłam na datę jego śmierci. Następcą został Jan, brat Filipa, stanowisko można powiedzieć, było u nich dziedziczne z uwagi na oddanie Carobertowi.
⁵ Charcik włoski — pies myśliwski
⁶ Seba — druga córka Zacha, żona Kopaja.
⁷ Dzisiejsze Levice w Słowacji. Tam została stracona Seba, po zamachu jej ojca.
⁸ Nagymartoni wywodzili się przez dziada z Aragonii.
⁹ Soprom — ziemie, które Pál i Lawrence Nagymartoni, objęli we władanie.
¹⁰ hrabia Székelys — hrabia szeklerów, byli to "strażnicy wschodniej granicy" inaczej po prostu wojownicy rozlokowani w siedmiu "powiatach", nad którymi nadzór miał hrabia Székelys.
¹¹ "Hrabia trzech klanów Székelys" — tak nazwano w dokumentach Hermána Lackfi. Nie ma dokładnego tłumaczenia tego tytułu, ale mógł być jednym z kilku hrabiów zarządzających Székelys.
¹² Dionizy Hédervári, był sędzią nadwornym królowej, lecz był powiernikiem Caroberta. Niewiele wiadomo o jego działaniach z Elżbietą.
¹³ Znalazłam nowe źródła o pochodzeniu matki Kolomana, była ponoć córką György'ego Csáka. W opisie jego osoby na węgierskiej stronie mowa jest tylko o synach, ale znając podejście kronikarzy do narodzin córek w królewskich rodach, to co dopiero w szlacheckich. György miał być spokrewniony z Mateuszem Csákiem (Czakiem), przypomnę, największym wrogiem Caroberta. Najpewniej byli kuzynami.
¹⁴ W 1329 po śmierci Bolesława toszeckiego, Elżbieta ponoć była przeciwna kandydaturze Miklósa na biskupa Ostrzyhomia, wraz z Karolem wspierała Csanáda Telegdiego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro