27 rozdział ♔ | Andegawenka w palatium I |
♔
| Szczera rozmowa | Uczta |
Wyszehrad, Królestwo Węgier, połowa grudnia 1327r.
— Przychodzisz tutaj za każdym razem, gdy coś cię trapi. — Ciepły głos wypełnił ledwie oświetloną komnatę.
Karol nie drgnął. Nie był zaskoczony obecnością małżonki. Od dłuższej chwili słyszał cichy szelest sukni. Bezbłędnie odróżniał jej chód od innych niewiast. Teraz starannie unosiła poły. Nie słyszał szurania, jeno delikatne kroki, stąd też przypuszczał, że wspinała się na czubki palców, aby tak łatwo nie dać się rozszyfrować. Dosłyszalny był szmer uporczywie ściskanego materiału, który za nic nie dawał się okiełznać. Po chwili bezczynności suknia zaszumiała niczym gąszcz gałęzi owiany wiosennym wiatrem. Opadła na posadzkę, okrywając trzewiki podbite futerkiem.
— Ale tylko, gdy twoi synowie są w kołysce. — Rozwikłała jego zachowanie, łagodnie ujawniając swe konkluzje. Powolnie podchodziła do króla, obserwując spięcia na jego plecach. Przystanęła przy krześle, na którym siedział i oparła dłonie na górnej wyheblowanej części, czekając, co rzeknie.
— Przychodzę, gdy potrzebuję spokoju. Tylko tutaj zdolny jestem go zaznać — odrzekł dziwnie ckliwie. Dalej trzymał dłoń nad małym Andrzejkiem. On uważnie badał każdy cal ojcowskiego palca drobnymi rączkami. — Łatwiej zbieram myśli, patrząc w tak niewinne, pozbawione trosk twarzyczki. Napawają mnie spokojem.
Elżbieta uniosła kącik ust i obeszła kołyskę dookoła, siadając po drugiej stronie. Chłopczyk nie odrywając się od trzymanej ręki, łypnął na nią i lekko rozszerzył usteczka. Tak reagował na znane mu osoby, aczkolwiek w tejże chwili ojciec zdawał się ciekawszym obiektem. Powrócił do dalszego zaciskania kłykci na wskazującym palcu Andegawena.
— Chwytając ich rączki, zdaje się, jakbym trzymał w garści cały świat — orzekł, nieustannie wlepiając wejrzenie w najmłodszego potomka. — Czego więcej zwykłemu człowiekowi potrzeba do szczęścia? — Rzucił małżonce pytające spojrzenie, co ją zaskoczyło.
— Mając ukochane osoby przy sobie, nic innego nie jest tak ważne. — Uśmiechnęła się przyjaźnie. — Prawda jest jednak taka, że nie jesteś zwykłym człowiekiem, to oni tobie zawierzają. — Skupiła na sobie zmęczone wejrzenie błękitnych tęczówek i uniosła kącik ust. — Ty zaś możesz zaufać swej żonie. — Musnęła przedramię małżonka. — Powiedz, co cię martwi?
— Nie sądzę, byś mogła mi pomóc. — Westchnął ciężko, pocierając skroń.
— Nie możesz tego wiedzieć, nim mi nie zaufasz. Czasem lepiej dla ciała jest, jeśli wyrzucisz z niego ciążące myśli. Nie daj im zatruć duszy. — Mocniej uścisnęła jego rękę. — Przysięgaliśmy sobie wierność, szacunek, poddanie... Nie tylko w trudach pożycia, ale i w trudach rządzenia. Nie jesteś pewien czy godna jestem Królewskiej Rady, dobrze, nie naciskam... lecz pomóc ci teraz chcę nie jako królowa, a żona. Obarcz moje barki tym utrapieniem, zdejmij z siebie ciężar, Karolu. Nie możesz sam nieść brzemienia uciskającego kark, bo w końcu cię złamie. Pomogę ci, wesprę, ale uparcie mnie odtrącasz.
— Dlaczego miałabyś chcieć mi pomóc w udrękach? Winnaś pragnąć mej zguby, po tym, jak... — Pokiwał bezradnie głową.
— Moja matka mawiała, że żona winna być ostoją męża, jego odpoczynkiem i schronieniem. Królowa zaś aniołem, który zasila jego skrzydła życiodajnym powietrzem i nie pozwala opaść na ziemię. Być może nie będę twą ostoją ni schronieniem, ale mogę być królową dbającą o królestwo i jego władcę. Mamy ten sam cel. — Potarła jego brodę, a docierając do ucha, odwróciła w swoją stronę. — Musimy zadbać o...
— Los naszych synów i los królestwa — wtrącił, rozszerzając usta. — Które kiedyś przypadnie jednemu z nich.
— Sprawy alkowy nie mogą wpływać na sprawy państwa.
— I nie wpływają — rzucił mało przekonująco, gładząc na powrót małe kłykcie niestrudzenie go ściskające.
— Śmiem temu przeczyć, Karolu. Odgrodziłeś się ode mnie, zbudowałeś mur trudny do przebicia. Nie pytam już o przyczyny. Nie chcę ich znać. Proszę tylko o jedną szansę. Pomów ze mną. Podziel troskami, wtem zobaczymy, czy mam rację. Dotychczasowe rady i spostrzeżenia oznajmiałam pod wpływem złości, krzykiem, boć inaczej nie potrafiliśmy. Czas to zmienić na wzgląd na naszych synów.
Oboje świdrowali swoje lica. Wymieniali bezradnymi spojrzeniami. Ona ubolewała nad apatią, która zdawała się przenikać przez jego skórę, nieprzyjemnie w nią uderzając. Nie mogła wiedzieć, że boleśnie targały nim uczucia, bo niby skąd? Gruba zbroja, którą obrał w ciągu dwudziestu, ciężkich i wojennych lat nie przepuszczała żadnych wątpliwych uczuć. Dbał o swój wizerunek zdecydowanego i nieustępliwego władcy. Nie pozwalał sobie na słabości, tym bardziej na ich ujawnienie. Miała rację. Gromadził w sobie wszystkie zgryzoty, ale i wszystkie radości, których doświadczał u boku młodej królowej. Nie potrafił dzielić się nimi z innymi osobami.
Trwali tak w zamyśleniu nad krzątającym się chłopcem. Począł przygryzać coraz silniej usteczka. Wprawdzie nie widział wyraźnie twarzy, znał już jednak rodziców na tyle, by rozpoznać ich po głosie, dotyku, czy też zapachu. Niepocieszony brakiem uwagi ni stąd, ni zowąd wrzasnął potężnie, skupiając tak upragnione zainteresowanie obojga. Zachichotali, po czym królowa wstała i nachylając nad nim, ucałowała czółko. Głasnęła rękę męża i skierowała w stronę drzwi.
— Sándor Köcski — wydusił z trudem. Przystanęła, obracając delikatnie głowę. On również uczynił podobnie, kątem oka na nią zerkając. Wróciła, kładąc pewnie dłoń na męskim ramieniu. Cierpliwie czekała, masując spięty bark. — Poważnie zachorzał.
— Niemożliwe. — Rozszerzyła oczy, przysiadając na podłokietniku, tuż przy boku męża. — Nie dawno zwalczał bunt w Chorwacji¹, pokonał ród Babonicia. W lecie przyjmował od ciebie kolejne tytuły za zasługi: żupana Komitatu Vas i kasztelanie Sárvár, którą odbił z rąk Kőszegi — przypomniała i wnet posmutniała.
— I na co mu przyszła posługa państwu? Nie zdążył nacieszyć się triumfem i nowym bogactwem.
— Nie mów tak. Nadal żyje. — Napomniała go nieco. — Biedna Klara, pewnie czuwa całe dnie przy łożu męża. Szczęście, że doczekali syna, będzie dla niej oparciem. György prawda?
— Tak — potwierdził. — Niczego im nie zabraknie.
— Milcz, Karolu! — ostro weszła mu w słowo, ujmując dłonie. — On nadal żyje, nie grzeb go za życia, nie przystoi. Nie podda się! Wielki wojownik, generał, który nigdy cię nie zawiódł, nigdy nie cofnął z pola bitwy, tym bardziej nie ugnie się łatwo śmierci. — Na chwilę umilkła, patrzą na strapionego Karola. — Widzę, że los jego obojętny ci nie jest — dodała smętniej.
— Król nie ma przyjaciół, jedynie wiernych poddanych. Niektórzy jednak są mi drodzy i nie mogę znieść myśli o ich odejściu na tamten świat. To ja wysłałem Sándora do Chorwacji, a teraz umiera spowity bólami nieznanej choroby.
— Nie obwiniaj się, służył i służy wiernie. Wyjdzie z tego, zobaczysz, medycy dokonają cudu.
Rozchmurzył się nieco. Nie sądził, aby słowa Elżbiety okazały się prawdą, lecz chciał w to wierzyć. Mieć nadzieję na rychły powrót sędziego do zdrowia. Ciemne oczy troskliwie na niego zerkały, co odwzajemniał czułym gestem. Gładził jej dłonie, całując zgrabne kłykcie. Sunął wargami po delikatnej i gładkiej skórze, natrafiając na dziwną chropowatość. Przerwał i przyjrzał się uważniej dłoniom. Zacisnął zęby na widok niedużych obdarć od liny, z lekka podgojonych.
— Od tej pory zamek nie ostanie się bez medyka. Posłałem po najlepszych. Nie godzi, aby moja pani, nie miała wystarczającej opieki. To potwarz — wycedził z wyczuwalną złością w głosie.
— Akuszerki sprostały zadaniu. — Próbowała zahamować jego gniew, mając w pamięci wybuch, podczas gdy dowiedział się o nieobecności medyka przy porodzie.
— I chwała im za to, lecz to nie może się powtórzyć. Bogusz to za mało. Królowa Węgier zawsze mieć musi odpowiednią opiekę. Nikt nie jest ważniejszy od mojej lilii, nawet zachorzały biskup Nitry².
— Jakże to? Biskup Jan jest chory? — Ciepło wypełniające jej wnętrze na dźwięk tak ujmujących słów, zmieniło się raptownie w dziwny, przenikliwy dreszcz.
— Ponoć umierający. Wszędzie tylko śmierć. Czai się pod każdym kamieniem — odciął, po czym rozszerzał usta i zamykał w odpowiedzi na słodki, radosny uśmiech Andrzejka.
Przez chwilę wydawał się tak bardzo pochłonięty niemą rozmową z synkiem, że ignorował baczne spojrzenie małżonki. Uważnie śledziła każdy jego ruch, każdy gest i wykrzywienie ust. Poddawała go drobiazgowej ocenie, próbując wreszcie pojąć jego uczucia. Jednego była pewna, Karol, najszczerzej zachowywał się przy synach, jakby zdejmował koronę i w pełni poddawał urokom ojcostwa. Nadal żywiła nadzieję, że i przy niej taki będzie. Po chwili ułożyła podbródek na jego ramieniu i uścisnęła.
— Musimy odpocząć. Wiele przygotowań przed nami.
— Podołamy. To będzie wyjątkowy czas. — Odwrócił głowę, stykając swój nos z ciepłym policzkiem. Przyłożył skroń do małżonki i kątem oka zerknął na syna. — My, trzech naszych synów i...
— Twoja siostra — dodała pewnie, rozszerzając usta. — Na pewno zostanie na dłużej, aby odpędzić utrapienia i powitać z nami nowy rok.
Andrzejek znowu chwycił ojcowski palec, rozczulając serca obojga. Tym razem obracał koronacyjny sygnet wysadzany rubinem tak jak u królowej. Układając prawą dłoń na przedramieniu małżonka, zsuwała ją powoli, wsuwając kłykcie pomiędzy jego palce. Dwa szkarłatne kamienie błysnęły od ognia świecy. Przesłała ciepły i krzepiący uśmiech. Skręcając głowę, musnęła wargami jego czoło i oparła na nim, przyglądając się radosnemu dziecięciu.
| Kilka dni później |
Królewska para środków nie szczędziła na godne powitanie wyjątkowego gościa. Rzadkie sposobności do spotkania członków tej samej familii, czyniły z nich istny splendor, prześcigający się w ekscentrycznych rozrywkach na dobre już wpisanych w normy wyszehradzkich hulanek. W najwęższym końcu sali balowej cyrkowcy prezentowali wyjątkowe umiejętności na grubej linie, przymocowanej do ścian żelaznymi prętami kilka łokci ponad ziemią. Płatali figle podpatrywaczom, drwiąc z niemożności ich dosięgnięcia. Wymieniali rzucanymi kulami. Tyczki ze wstążkami stanowiły ich główny instrument, tak umiejętnie zabawiający dzieci. Nic zatem dziwnego, że i Ludwik, i Władysław na krok nie odchodzili od żonglerów i akrobatów. Kolomanowi oczy błyszczały od niezwykłych póz mężczyzn. Zagadywany przez Iva równie zachwyconego kolorytem zabawy, energicznie gestykulował, dziwiąc na niezwykłe sztuczki. Wesołkowie zaś najsampierw pokazujący spektakle, teraz zabawiali samotne niewiasty i podpierające ściany dwórki. Wyrywali je z odmętów szarości w świat uciech i muzyki. Posadzka naznaczona odcieniem czerni służąca jako podest do tańca, tonęła w barwach niewieścich sukien. Krańce intensywnie szurały po nawierzchni. Długie treny błąkały się pod nogami, niekiedy przydeptywane trzewikami.
Pląsów nie było widać końca, od kiedy węgierski król rozpoczął uroczystą ucztę. Było to istotnie nie do pomyślenia, toż za niecałe dwie niedziele odbywać się miała wieczerza o charakterze wznioślejszym niżeli przybycie francuskiej królowej wdowy. Na dodatek, o której plotki rozchodziły się niepochlebne, mogące wzbudzać niepokój w poddanych, jakoby Andegawenka zmysły pomieszała po rychłej stracie męża, a w zupełności już po śmierci synka. Dla spokoju ducha dwórki surowiej spoglądały na każdy ruch królewskich synów.
Stoły uginały się pod ciężarem najznamienitszego jadła i najprzedniejszych trunków, węgierskich, francuskich, jak i tych pochodzenia italskiego. Rozmowy biesiadników głośne i radosne wypełniały wysoką, sklepienną przestrzeń. Jeno Miklós, królewski kapelan, sarkał pod nosem, nie mogąc znieść tak dużej rozrzutności. Z każdą biesiadą zdawał się jednak z wolna przyzwyczajać i mniej kląć pod nosem. W końcu spowiednikiem był króla, zatem najlepszą miał świadomość braku powściągliwości u Andegawena, w obliczu tak dużej wystawności życia, do której i królowa zaczynała przyrastać.
Körmöcbánya dawała nieśmiałe nadzieje na obfite obrodzenie złotem. Jednakowoż nikt nie śmiał wróżyć niewyobrażalnego bogactwa, dopóty nie zostało ono zmaterializowane. Król miał jednak swoje przeczucia. Miejsce zajmował najświetniejsze, w centrum stołu krótszego od dwóch pozostałych ustawionych w ramiona podkowy. Krzesło wyrzeźbione bogato u góry z hebanu dopełniało jego oblicze. Drugie identyczne miejsce po prawicy zajmowała szlachetna małżonka, umiłowana mocniej przez poddanych i samego króla, za kolejnego powitego syna.
Po lewicy wyprostowana równie dystyngowana o kontrastującej z Piastówną urodzie zasiadała Klemencja. Turkusową barwą tęczówek obdarzała każdą wirującą na środku osobę. Oczy zdawała się mieć rozszerzone, o wiele większe i magnetyczne. Drżały ze szczęścia i przejęcia. Przyswajała nową sytuację, tak dlań przyjemną. Muzyka grajków wpływała na nią kojąco. Rozchodziła równomiernie, pozostawiając po sobie wspaniałe uczucie. Uzdrawiała jej umarłą w murach Temple duszę i relaksowała umysł. Czuła się jak w domu. Przerzuciła rozbawione spojrzenie na brata i podziękowała mu uśmiechem. Również tak uczynił. Otulił dłonią jej dłoń spoczywającą na krawędzi stołu i lekko ucałował. Ze wzruszeniem i tęsknotą wodziła za tabunem zalotników kokietujących panienki. I za zgrają pociech, urzędników, dworzan, a szczególnie za bratankami. Widok rozbawionych twarzyczek dźgał jej serce dotkliwiej, niż mogło jej się zdawać. Potrząsnęła głową, znowu podziwiając taneczne pląsy. Poczynała lekko unosić się nad krzesłem. Pragnęła ruszyć w tłum. Tańcować, śmiać się i oddawać rozkoszy współistnienia jak dawniej, za życia Ludwika. Chciała czuć. Pragnęła odciąć wdowi żywot niczym uciążliwy ogon i powrócić do Arkadii. I zamierzała to uczynić. Widząc odchodzącą królową w towarzystwie Wilhelma Drugetha, nie zmarnowała okazji.
Zachichotała, podskakując w miejscu i chwyciła dłoń brata, dającego w tejże chwili polecenia służbiście. Spojrzał na nią i mimowolnie rozchylił usta. Zrozumiał. Pojął w lot jej zamiary i pragnął uszczęśliwić. Wstał niezwłocznie, przyprawiając młodziutkiego sługę o palpitacje serca, boć ledwie pochwycił upadające krzesło. Wykonał zadanie, ścierając wyimaginowany pot z czoła. Jego towarzysz powielił ruch, odsuwając krzesło Klemencji na jej skinienie. Po chwili pląsali już w tłumie, do rodzimych rytmów, które jak na zawołanie popłynęły z instrumentów neapolitańskich grajków. Kroki stawiali swobodnie. Dworzanie ustąpili im większej przestrzeni, tańcząc wokoło. Śmiechy niosły się z podwojoną siłą. Gdzieniegdzie dosłyszalne były brawa osób siedzących przy stołach. Król, jak na swoje ostatnie Anno Domini w trzecim dziesięcioleciu żywota, dorównywał charyzmą o pięć lat młodszej siostrze. Rytm nie był stosunkowo szybki, istniały prędsze i skoczniejsze, zdawało się jednak, że muzycy mają dość litości dla króla, by nie dać mu wyzionąć ducha. Potomstwo Karola Martela i Klemencji Habsburg odświeżyło w pamięci obecnych swe korzenie i dało początek niekończącej się zabawie już nie tylko w dźwiękach węgierskiej muzyki.
Na znajomą muzykę i Alma miała chętkę, by poderwać się do tańca. Większa część fraucymeru pochłonięta została już przez rozbawiony tłum. Klara Zach, pięknie i starannie przystrojona w ciemnofioletową suknię, błądziła między gronem samotnych mężczyzn, z dala obserwowana przez czujne oko ojca. Klara Pukar, prowadzona w tańcu przez Mikołaja Drugetha, młodszego brata Wilhelma, nie ukrywała radości ze znalezienia partnera na wieczór. Larysa z rozkoszą oddawała się pląsom w ramionach świeżego małżonka. Mroczko, zerkał zaś kątem oka na Atilę, posyłając swe wsparcie. Przełamawszy trud w relacjach z niewiastami, a dokładniej popchnięty do tego odważnego czynu przez dowódcę, nabierał pewności, coraz umiejętniej dorównując kroku Dianie. Z początku wstydliwie zerkając na Atilę, z każdym podskokiem i lądowaniem w jego ramionach nabierała odwagi. Widząc króla pośród dworzan i Selene, ochmistrzyni królowej, do tańca porwała równego sobie stanowiskiem mężczyznę z dworu króla. Wtem i Dalia gotował zatopić się w gromadzie, przystanęła przy boku Włoszki. Pogładziła jej ramię. Ta odpowiedziała tym samym, dając do zrozumienia, iż zaraz do niej dołączy. Wraz z rytmem Chorwatka skierowała się do Zachówny, po chwili podrygując w towarzystwie wysokiego bruneta.
Alma przygaszonymi ślepiami śledziła każdą osobę, zapatrując się ślepo w króla. W towarzystwie najmłodszej z rodzeństwa wydawał się radosny. Wszak w wyśmienitym humorze był, odkąd na świecie powitał kolejnego syna. Samorzutnie odwróciła głowę namierzając wrogo Piastównę, stojącą nieopodal i rozprawiającą ze starszym synem Jana Drugetha. Wzdychając ciężko, powróciła do śledzenia Andegawena. Czując kogoś po swej lewicy, przerzuciła oczami.
— Dlaczego nie bawisz wraz z dworem? — spytała łagodnie niewiasta. — Chyba że za kimś ci tęskno — rzekła z dziwną pewnością, nie oczekując odpowiedzi.
Alma zwróciła głowę w jej stronę. Szmaragdowe kule obdarzyły ją dobrotliwym błyskiem. Znała ją jeno z widzenia na korytarzach zamku. Nie miała jednak ochoty angażować się w małoznaczące rozmowy. Odwróciła głowę, z dumą unosząc podbródek.
— Nie potrzebuję litości. Odejdź — odcięła chłodno, nadzieję żywiąc, że to odpędzi blondwłose dziewczę.
— Nie znam litości, nie uznaję też współczucia. — Maria nieustępliwie wpatrywała szmaragdy we Włoszkę. — Coś nas łączy. Dlatego chciałam z czystej sympatii zamienić z tobą słowo, boć gapisz się na króla jak zbity pies. — Milczała, pozwalając dotrzeć ostrym słowom do świadomości metresy. — Przypuszczam, że nim nie jesteś, nie wyglądasz mi na ofiarę. — Alma spojrzała nań, przymrużając oczy. — Łączy nas więcej, niż może ci się zdawać. Przypomnij mu o sobie, rozpal wspomnienia waszych, zapewne upojnych i gorących wspólnych nocy. Neapolitański temperament to nie to samo, co duch wychodzący ze spowitej mrokami Polski. — Pochwaliła się sama za przekonujący i imponujący blef. Na pożegnanie rzuciła znaczące spojrzenie i uniosła perfidnie kącik. Jawne intencje z pewnością dotarły do Włoszki.
~~~~~~
Elżbieta przygryzła wargę, widząc czającą się w tłumie metresę. W powolnych podrygach zbliżała się do króla, bezwstydnie obrzucając go nachalnym spojrzeniem. Przewróciła czarnymi oczami i podkładając lewą dłoń pod prawą, czekała na to, co ma jej do powiedzenia towarzysz.
— Pani, chciałem zasięgnąć języka w twej sprawie u sędziego Sándora, nie jest ci jednak nieznany jego los. Zachorzał, a żona przepędza wszystkich delegatów. — Królowa przytaknęła. — Rozmawiałem z sędzią nadwornym, Demetrem. Istvánem Lackfi, którego ojciec, Hermán, żupan Siedmiogrodu dobrze zna wojewodę tamtego okręgu, Tomasza. I niejakim Pawłem Nagymartoni, szwagrem Sándora. Wszyscy należą do bliskich dworskich dostojników.
Elżbieta zamrugała, przez chwilę głowiąc się nad zasłyszanymi nazwiskami. Próbowała połączyć fakty, po chwili w gotowości będąc na kolejną dawkę informacji. Kiwnęła, Wilhelm kontynuował:
— Nie wszyscy mają przykładne koneksje, tym bardziej zadziwia mnie ich zgodność w tej kwestii. — Patrzył uważnie na królową, co ją irytowało. Dzierżył miano mistrza dramatycznych pauz. Machnęła niecierpliwie dłonią, po czym mówił dalej: — Do tego grona również dochodzi mój wuj...
— Czy on również nie podupada na zdrowiu? — wtrąciła Piastówna, podejrzliwie patrząc na bladego palatyna, siedzącego obok jej sędziego.
— Zauważyłem, lecz należy być dobrej myśli. Na czym ja... a tak — kontynuował — każdy z nich uważa, że król rozważał już twoje uczestnictwo w spotkaniach Rady. Szokuje to, tym bardziej że był temu przychylny. — Elżbieta zmarszczyła czoło. — Rozumiesz, pani? Karol ponoć chciał cię zaangażować, stąd nie rozumiem tej wymijającej odpowiedzi podczas wizyty arcybiskupa Bolesława.
— Ja tym bardziej. — Zamyśliła się, wbijając wzrok w żonglerów. — Dziękuję ci, możesz odejść.
Zrobiła kilka kroków, niknąc w przypuszczeniach. Muzykanci powoli kończyli utwór, a dźwięki traciły na sile. Karol pochylił się przed metresą i ona dygnęła, dziękując za wspólny taniec. O dziwo nie przeszkadzało to Elżbiecie. Błądziła w myślach. Przywoływała słowa Wilhelma, jeszcze raz analizowała i układała. Nie miały innego, może ukrytego sensu. Wszystko zdawało się jasne. Karol rozważał jej prośbę, może znacznie wcześniej pragnął mieć ją u boku w Królewskiej Radzie. Czemu jednak zrezygnował? Co się zmieniło?
— Pani? Czemuś strapiona? — Padło pytanie tuż nad uchem Piastówny, na co zrobiła krok w tył. Zgryzoty przysłoniły jej rzeczywistość, w której nie dostrzegła młodej Lisicy. Stała nieruchomo, trzymając dwa kielichy, słodko wykrzywiając usta. Po chwili uchyliła głowę i niepewnie wystawiła jedno naczynie.
— Od donoszenia trunków masz, pani, swego podczaszego. Widząc jednak brak humoru u ciebie, poprawić ci go chciałam. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciała go przyjąć — wytłumaczyła, nie wzbudzając fałszywą troską podejrzeń. Podsunęła bliżej kielich, rzucając niewinny uśmiech.
— Dziękuję.
Elżbieta przyjęła bez obawy dobre zamiary Marii. Jako siostra Larysy nie wzbudzała podejrzeń, choć Jan, oddany podczaszy, gdyby tylko dojrzał niezatwierdzony przezeń kielich, dostałby białej gorączki.
— Zatem do dna, królowo — szepnęła, potajemnie dosuwając się do niej, jakby wiedziała o przemyśleniach dotyczących podczaszego. Kątem oka zerknęła na Jana. Dziwna poświata przepłynęła przez kredowe lico, na widok opróżniającej czarę Piastówny. Uśmiechnęła się pod nosem, wyrywając jej gwałtownie kielich z dłoni. — W każdej chwili służę, pani. — Pochyliła się nisko i odeszła.
Miła dziewczyna. Wzdychając, Elżbieta poszturchała boki rękami i odwróciła w stronę stołu. Nikt nie tańczył, przerwa zwaliła wszystkich na miejsca. Stukot talerzy wypełnił salę. Skierowała się do pochłoniętego rozmową męża i zabawianej przez Larysę, Klemencji. Z bliska ujrzała zmianę w usadzeniu. Nie siedziała u boku Karola. Zamieniono jej siedzisko z palatynem, który teraz nachylony był nad uchem Andegawena. Odetchnęła, zmiana przybliżyła ją do Klary i Diany, które bacznie jej wyczekiwały. Było jej to na rękę.
~~~~~~
Alma wniebowzięta po tańcu z królem. Włoska żmijka. Królowa wydaje się za to mało przejęta faktem, iż mąż jawnie pląsał w ramionach wszystkim dobrze znanej metresy. Ech! Wilhelm. To on musiał coś powiedzieć, co odciągnęło uwagę Elżbiety. — Maria ściskała w dłoni widelec, gładząc go opuszkiem co całej długości. Na pamięć już znała jego kształt i zdobienia. Badawczo wodziła za królem, królową, metresą. Na widok siostry i szwagra cmoknęła z niezadowoleniem. Uważnie też kodowała trasę chodu Jana. Stolnik królowej, Kónya, z oddali obserwował obsługę monarszego stołu, co jej nie pocieszało. Kiwała lekko głową. Plan zawiódł. Do planu B, nie wystarczy jeden raz. Muszę zamienić kielichy. — Przygryzała wargi, szukając dobrego rozwiązania. Płochliwie sięgnęła do ukrytej kieszeni sukni. Wypuściła z ulgą powietrze, czując twardą, małą rzecz. Los mi sprzyja! — Twarz jej pojaśniała. Mały Ludwik, wyrywając się zastępczym opiekunkom, podbiegł do matki, odrywając ją od stołu. Z rosnącym szyderczym uśmieszkiem, obserwowała, jak opuszczają salę. Wstała, podążając w tym samym kierunku.
~~~~~~
— Jak się czujesz, siostro? — spytał Karol, chwytając placek chlebowy. Przełamał go na pół, mocząc w zupie migdałowej.
— Wspaniale! — wyrwała euforycznie.
Nie potrafiła ukrywać radości. Rozszerzając porozumiewawczo usta, powieliła jego ruch i chwyciła chleb z tej samej misy. Przepadali za ów zupą, zatem rychło oddali się rozkoszy wyśmienitego smaku, wymieniając jeno spojrzeniami.
— Zostaniesz z nami do Wigilii Narodzenia Pańskiego³? — spytał z wyraźną nadzieją w głosie, co otuliło serce Klemencji niesłychanym ciepłem.
— Skoro dotychczas mnie nie przepędzicie na cztery wiatry, będę zaszczycona — zażartowała, kłaniając głowę i dalej napełniając łyżkę.
— Kolejny członek rodziny, to kolejna radość na zamku — stwierdził, chwytając dłoń siostry. Powstrzymał tym samym kolejny kęs i delikatnie pogłaskał jej podbródek. — Rad jestem z twej wizyty, siostro.
— Ja również. — Odetchnęła, szeroko się uśmiechając. Powrócili do smakowania. Po stokroć wolała spędzić ten czas na zamku przepełnionym życiem i śmiechem dzieci, niżeli w twierdzy Temple atmosferą rodem z katakumb. — Ludwik nie mógł zasnąć?
— Nawet nie próbował. Ulubione opiekunki moich synów, są teraz z nami. Chłopcy pragnęli, aby tym razem Elżbieta ich ułożyła do snu. Dzieci tak mają. Wystarczy jedno słowo, pocałunek ukochanej osoby i śpią, jakby ktoś ich magiczną różdżką potraktował. — Zaśmiał się do siebie.
— Nie wiem, czy tak mają — rzuciła nietęgo, łamiąc kolejny kawałek placka. — Nie dane mi było wychowywać dziecka.
Skarcił się srodze, zaciskając na chwilę oczy. Odłożył łyżkę na bok, opierając o kant stołu.
— Wybacz. — Musnął dłoń siostry. — Ja...
— Nie szkodzi — wtrąciła łagodnym głosem, pozbawionym jakichkolwiek wyrzutów, czy wzburzenia. — Nie potrafisz powściągnąć, uczuć. To nic dziwnego, powitałeś kolejnego syna. Należy się radować. — Poszerzyła szczerze uśmiech, kładąc serwetę z kolan na stół. — Jeśli pozwolisz i jeśli nie jest już za późno, dołączę do Elżbiety.
Zezwolił. Wstając, zgarnęła poły sukni spod nóg i ruszyła do wyjścia. Szybko cofnęła krok, gdy dojrzała za rogiem wcześniej widzianą już blondynkę. Chodziła po szerokości korytarza, wyraźnie kogoś wypatrując lub upewniając, że nikt jej nie obserwuje. Ostatni raz rozglądając się na boki, sięgnęła do kieszeni i podeszła do parapetu. Nie widziała jej dłoni, schowane były we wnęce okna. Ujrzała jednak małą fiolkę, chyżo chowaną pod materiał sukni. I ona usłyszała kroki, a widząc bratową, rozchyliła usta ze zdziwienia.
~~~~~~
Dygnęła speszona. Uciekała odeń zmieszanym wzrokiem. Po chwili zaszlochała, ocierając policzek, prawdziwie suchy. Elżbieta uniosła podbródek Lisicy i posmutniała.
— Dlaczego płaczesz?
— Pani. — Wstydliwie chowała dłonie za plecami, gładząc podeszwą posadzkę. — To nic. Głupoty.
— Powiedz — drążyła królowa, zerkając na parapet. — Po co ci te kielichy?
— Ach, pani! Jaka ja głupia! — zaszlochała, teatralnie chowając twarz w dłoniach, zawodząc. Usłyszała cichy krok, czując bliskość kobiety. Zsunęła dłonie, po policzkach. — Piękne słówka prawił, komplementy, czułostki, jaka ja piękna i słodka. Spotkać się ze mną miał. — Pochyliła głowę, ściskając palce. — Wystawił. Ośmieszył. Ponoć inną już kokietuje. — Stworzona była do intryg. Udawać jej przychodziło z niezwykłą łatwością. Nie przedłużając niepotrzebnie, uniosła głowę, przywdziewając wyraz najbardziej męczeński i niewinny, jaki tylko zdołała. Podeszła do parapetu i sięgnęła naczynia. — Pani, teraz mi potrzebne jest pocieszenie. Pozwolisz, że napiję się za swą nieroztropność? — Przechyliła jeden kielich, chcąc już sączyć z drugiego.
— Nie wypada. — Chwyciła jej rękę królowa i sama wypiła zawartość. — Okazałaś mi serce i ja to zrobiłam. Przysługa spełniona. — Puściła jej oczko i weszła do sali balowej.
Do trzech razy sztuka — zadrwiła Maria i sięgając do kieszeni, opróżniła zawartość fiolki. Pokręciła kielichem, zgarniając przezroczystą cieczą pozostałości wina. Lekko się zabarwiła. Dumnie prostując plecy, ruszyła za Piastówną.
— Podtruwasz królową Węgier? — Klemencja, dopadając dziewczynę, pociągnęła za sobą. Mocno ściskała jej ramię, starannie wbijając w nie każdy paznokieć. — Gadaj!
— Nigdy! Nie śmiałabym! — zarzekała się, bijąc pięścią w pierś. — Chcę jej jeno pomóc — dodała ciszej. Niepewnie. Bała się ujawnienia, zatem wybłagała w duchu wstawiennictwo i odchrząknęła. — Była smutna, chcę ją rozweselić.
Przygryzła wnętrze policzka. Słabe było to tłumaczenie. Bzdurne i mało przekonujące. Sama nie zawierzyłaby tym słowom. Sięgnęła do innej puli. Przykładając dłoń do ucha Klemencji, poczęła coś szeptać.
~~~~~~
Obserwowała uważnie króla. Dyskutowała z dwórkami, co pewien czas mierząc małżonka dociekliwie. Ignorował to. Miała nadzieję, że czuje jej nachalną próbę ściągnięcia na siebie uwagi. Kiedy już myślała, że ich spojrzenia skrzyżują swe drogi, na powrót nim uciekał. Robił to celowo lub nieświadomie, ale nie miała siły już czekać. Słysząc co nieco z rozmowy z palatynem, wtrąciła ostrożnie:
— Nad czym mój król i pan, prawią? Rada Królewska widzę, wszystkim nam spędza sen z powiek.
— Dlaczegóż to, królowo, i ciebie trapi? — wyrwał impulsywnie palatyn. — Przecież... — Pytająco chciał spojrzeć na króla, który przebił go lodowatym gromem. Umilkł i przełknął, zwilżając pośpiesznie gardło trunkiem. — Wybaczcie najmilsi.
— Nie, nie masz za co przepraszać, drogi palatynie. Pragnę wiedzieć, co cisnęło na twe usta, nim uciszony zostałeś i skarcony przez króla. Wiem, że królewskie oczy mogą wiele zdziałać. — Zmierzyła Karola siarczyście.
— Nie ma potrzeby. Dziś świętujemy — zakończył wymianę zdań, stukając kielich Filipa i odwracając głowę.
Również odwróciła wzrok od męża. Wzdrygnęła się, widząc obok jątrewkę⁴. Błękitne oczy patrzyły na nią uważnie. Nadal drgały ze szczęścia.
— Carobert ma rację. Dysputy zostawcie na jutro. Teraz radujmy się.
Klemencja uniosła kielich, czekając na Elżbietę. Wyciągnęła rękę po swój, lecz chwyciła jeno powietrze. Przymrużyła oczy i wyszukała go, kilka kciuków dalej. Nie pamiętała, by postawiła go akurat w tym miejscu. Może to Jan go przestawił — odpowiedziała sobie na pytanie i rozluźniając, upiła kilka łyków. Czuła wyraźnie ścieżkę naznaczoną przez mocny trunek. Otulił jej wnętrze jak kołderka. Błogie, serdeczne uczucie toczyło w jej żyłach. Motyle wzbiły się w powietrze podbrzusza. Spostrzegła, że zamknęła oczy, rozmarzywszy w dziwnym cieple. Nachodziło falami. Opadało i wznosiło, pozostawiając upojenie. Otworzyła oczy. Duże, rozszerzone i zupełnie czarne, wlepiały swą głębię w Andegawenkę.
— Wiesz, czego dzisiaj nie robiłam? — spytała retorycznie, przecinając powolnie dłonią powietrze. — Nie tańczyłam! A ja uwielbiam tańczyć. — Poderwała się do góry, chwytając Klemencję. — Chodź ze mną! Tak pięknie grają!
~~~~~~
Owionął ich chłodny powiew, postały od ruchu niewieścich sukien. Królowa Węgier i wdowa przebiegły tuż obok świeżo upieczonych jeszcze małżonków. Odpoczywali, obserwując hulanki. On zaciekawiony i podekscytowany wystawiał kciuki w stronę przyjaciela, który już niezliczone ilości kawałków przetańczył. Przy Dianie czuł się znakomicie, a i ona zdawała cieszyć każdym wspólnym momentem. Mroczko, oparł podbródek na ręce i westchnął wzruszony. Spojrzał na żonę.
— Co się dzieje? Skąd ten grymas?
Widocznie dopadła ją melancholia. Może znudzenie? Jednakowoż nieustannie kręciła głową, śledząc kogoś szmaragdami. Wzdychała, opierając łokcie o blat. Dostrzegła coś niepokojącego, co nie dawało jej wytchnienia.
— Laryso?
Chwycił ramię małżonki, troskliwie nań spoglądając.
— Maria — odparła z przekąsem. — Zbyt blisko jest Elżbiety. Nie podoba mi się to.
— Nie przesadzasz? Nie w smak Panu zazdrość o posługę monarchini. — Przyciągnął ją do siebie i ucałował. — Patrz. — Skinął na Piastównę. — Królowa bawi się wyśmienicie. To jest szansa dla każdego, wykorzystać należy takie biesiady. — Odsunął krzesło, wysuwając w jej kierunku rękę. — Chodź, dołączmy do Elżuni. Nie wiemy, kiedy muzykanci przestaną grać.
Larysa rozpromieniała, przyjęła dłoń i wpadając w ramiona ukochanego, dała ponieść muzyce. Wszyscy sunęli po posadzce. W parach, w grupach, samotnie, lecz wspólnie. Każdy mile widziany. Przesyłano sobie przyjazne uśmiechy, spojrzenia, nawet nieznajomym.
Tym razem król obserwował wszystko z miejsca. Wszyscy byli żwawi, niezwykle ruchliwi, szczęśliwi... Ku jego strapieniu jedna osoba nazbyt się wyróżniała. Gdy skakała to wyżej niż wszyscy. Posuwając krokiem dostawnym, wyprzedzała nawet długonogich mężczyzn. W kole wpadała na osoby przed ustawione. Radość przepełniała dworzan, z królowej czyniąc istny tajfun. Nieokiełznany, spragniony, bezwstydny... Niczym fala pobudzona przez zgrzyt dwóch płyt, której nic już nie jest w stanie zatrzymać. Rwał brodę, pozbywając się z niej czasem i resztek jedzenia. Nerwowo poczynał pobudzać kolano, zamaszyście nim ruszając. Granice przekroczyła, zarzucając pierwszemu lepszemu mężczyźnie ręce na szyję. Ku uciesze najbliższych dwórek, był to Mikołaj Drugeth, jednak i tak pozostawał niesmak. Karol przerzucił rozwścieczone wejrzenie na palatyna, który zaraz uchylił głowę. Po czym na swego kapelana siedzącego nieopodal, który karcąco pokiwał głową. Pobudził go do działania... lecz królowej już nie było.
~~~~~~
Z trudem podpierała ciało na kamiennym parapecie. Czuła jak obca siła próbuje rozerwać jej żołądek. Wprawia jelita w ruch, zamieniając w jadowite węże. Żyły płonęły, burząc krew. Czuła jak czerwona ciecz rozrywa cienkie kanaliki. Cała płonęła. Była jak wulkan nadymający się i gotujący do wybuchu. Po chwili drgawki przepędziły węże i rozedrgały wszystkie wnętrzności. Krew krążąca w żyłach nie była czerwona. Zmrożona, przestała płynąć. Sople wbijały w jej skórę. Przeszywając w końcu serce, które nie pompując już życiodajnej cieczy, rozerwało się na tysiące kawałków. Wnet poczuła pustkę. Wyrwę niczym czarna dziura pogłębiająca się z każdym pacierzem. Głęboko zasysała powietrze, które w niej zostawało. Nie mogła go wypuścić. Ktoś trzymał nad nią piecze, dusił i zmuszał do uległości.
— Królowo!
Krzyk wyrwał ją z paranoi, jakiej doświadczała. Odchyliła lekko głowę, dostrzegając króla. Wciągnęła łopatki, wlepiając ślepia w stojącą nieopodal czarę i czekając na atak.
— Co ty wyrabiasz?! Rozum postradałaś?!
Odwrócił ją w swą stronę. Niewielki ruch wystarczył, aby z łatwością ją zdmuchnąć. Zachwiała się na nogach, próbując wyglądać okazale. Nie wiedziała sama co dzieje się w jej głowie, tym bardziej żadne słowa nie sunęły świadomie na jej usta.
— Mówże!
Milczała jak zaklęta. Majdała na boki, gotowa opaść na posadzkę. Po chwili poczuła kolejną dawkę sił, uczucia innego niż uprzednio.
— Co mam mówić?! — warknęła, wyrywając się i zgarniając po drodze kielich.
— Wystarczy już! — Podbiegł doń, wyciągając rękę po czarę. — Oddaj.
Pomachała mu przed twarzą palcem, drugą oddalając. Raptownie przyłożyła kielich do ust, a on nie zdążył go chwycić. Kapka na spodzie szybko zagościła w jej wnętrzu.
— Czuję się wspaniale! — Rozłożyła ręce, śmiejąc się gromko. — Wracam!
Ujął policzki królowej i przyciągnął znacznie bliżej. Przechylał bezwolną głowę do tyłu, badawczo wodząc opuszkami po jej skórze. Unosił jej powieki, rozchylając oczy. Masował skronie i policzki. Wkładał jej palce pomiędzy wargi, poszukując czegoś charakterystycznego.
— Dziwnie wyglądasz, lilio. Co piłaś?
— Nie twoja rzecz! — odcięła, przygryzając niemalże jego opuszki.
W obawie odsunął dłonie, a ona go wyminęła. Krocząc widocznie nietrzeźwym krokiem, opróżniła do cna naczynie, pozostawiając je na parapecie. Szybko została jednak zatrzymana. Małżonek stanął przed nią, zagradzając drogę na salę i palce zaciskając na jej barku.
— Wracasz do komnaty — oznajmił, popychając ją lekko, tak, by nie straciła równowagi, która wszak krucha była.
— Dobre sobie! — Trunek krążący po ciele i żyłach, czynił z niej całkiem zwinną osóbkę. Gwałtownie strzepując rękę, wywinęła się królowi i pochylając, obróciła, zmierzając dalej. Zszokowany ponownie ją pochwycił, lecz lekko zachwiała się i sama oparła na nim. Miał nadzieję, że teraz ustąpi, lecz tylko zakpiła. Palcem tańcząc na jego nosie, parsknęła głośno śmiechem. — Twoje niedoczekanie, królu. Nigdzie nie pójdę, wracam na zabawę, jedynie siłą mnie powstrzymasz.
Wyrywając dłoń z uchwytu, poderwała się do szybszego marszu, lekko przy tym zataczając. Nie panowała nad sobą. Nawet najmniejszy skrawek umysłu nie myślał racjonalnie. Jakby ktoś ją zniewolił, obdarł z tożsamości i kazał zachowywać na opak.
— Jak sobie życzysz, królowo. — W królewskich oczach zamigotały podstępne płomyczki. Szybko podbiegł do niej. Zdezorientowana, dodatkowo o rozdygotanym umyśle, nie zdążyła zareagować. Zszokowana patrzyła, jak król pochyla przed nią sylwetkę, podcinając nogi. Prostując się, zacisnął dłonie na kolanach, przerzucając niewieście ciało przez ramię. Teraz miał pewność, że mu nie ucieknie.
— Oszalałeś?! Karolu, postaw mnie! — fuknęła, uderzając w jego plecy. Bolesny dreszcz przeszył jej dłonie po zbliżeniu z twardymi barkami męża.
Ten jednak niewzruszenie gnał przed siebie, próbując nie runąć z ciężarem na ziemię, niemiłosiernie bowiem trzepała nogami. Z daleka sytuację obserwowała Diana, z trudem powstrzymując śmiech. Zakrywając usta, również ruszyła śladem monarchy.
— Karolu! Puść! — Resztka sił i ostatni przebłysk trzeźwości, pozwolił jej lekko wygiąć ciało do góry, opierając łokieć na ramieniu króla, wręcz wbijając go w jego szyję. — Postaw mnie! Chcę wracać!
— Jak z dzieckiem! Tylko dzieci zazwyczaj są lżejsze — westchnął głośno. — Powinnaś być posłuszna i stanowić przykład dla synów, dobrze, że od dawna śpią. — Podrzucił ją i na powrót przechylił za plecy.
— Nie pozwalaj sobie zanadto! — warczała mu z tyłu głowy, nie próbując już walczyć.
Niewielkie szanse miała z silnym mężczyzną. Czekała zatem, odliczając schody do królewskiego skrzydła. Słysząc otwierane podwoje, nie zdążyła nic zrobić, bo zaraz je zamknął i podszedł do łoża. Jednym ruchem przerzucił ją przed siebie, jakby była nic nieważącą lalką. Mocno ściskając jej talię, zaśmiał się głośno, czym tylko ją poirytował. Jasnobrązowe potargane włosy stały we wszystkie strony zaś twarz czerwona, jakby cała krew do niej spłynęła, przejawiała złość. Trzymał ją blisko i przerzucając uwagę na głowę, jedną rękę włożył w potargane fale, wyjmując z nich diadem. Chciała się wyrwać, lecz kolejny raz mogła o tym tylko pomarzyć.
Lewą dłonią chwycił jej kark, mocno go zaciskając. Twarze prawie się stykały, nie było mowy o żadnej przestrzeni. Karol, zyskując pewność, że ma ją pod całkowitą kontrolą, drugą dłonią począł rozwiązywać wierzchnią część sukni. Zacisnęła na to usta, obrzucając go pełnym zawiści spojrzeniem. Wprawnie mu to poszło i po chwili czuła miłą swobodę. Z niezwykłą łagodnością, zdjął pierwszą warstwę sukni, otulając ją swymi ramionami.
Dopiero teraz dobitnie zaszumiało w jej głowie i boleśnie odczuła nadmiar trunku w ciele. Jakby wiązania ściskające jej pierś i brzuch, wraz z rozwiązaniem i cały tkwiący w niej miód rozpuściły po reszcie ciała. Skrzywiła się lekko i jęknęła, opierając czoło o pierś Karola. Parsknął cicho, całując gorącą głowę. Ona poczuła zaś ulgę, gdyby bowiem chciał "to" zrobić, zdarłby z niej całą suknię, nie jeno skrawek. Po nadmiarze alkoholu to mężczyźni nie byli zdolni do spełniania powinność, kobiety zaś były w stanie to robić.
Troskliwie uniósł zarumienioną twarzyczkę. Widząc zmęczenie w jej oczach, schylił się, wślizgując rękę pod kolana. Uniósł i ułożył na łożu, otulając kołdrą. W moment zasnęła, wtulając twarz w puszystą poduszkę, w której niemal zatonęła. Patrzył nań, gładząc włosy. Przejechał delikatnie dłonią po jej licu, uwalniając od smyrających kosmyków. Odetchnął, widząc spokój na twarzy nadal spowitej wściekle szkarłatną barwą. Do jutra ci przejdzie.
| Nazajutrz |
Dwie wstążki wiatru napierające na siebie z dwóch przeciwnych stron, poczęły łączyć się w jedność. Wir z wolna podrywał z posadzki zalegający śnieg. Nie mogąc poradzić przyssanego do powierzchni lodu, do góry wydźwignął świeżo opadłe płatki. Śnieżne gwiazdki wirowały dookoła, przemierzając zewnętrzne korytarze dziedzińca. Demonstrowały swe czarujące piękno, zalane promieniami słońca, wgryzającymi się w lodowatą mgłę. Natura na moment zawładnęła zamkiem. Miotała po murach palatium, chcąc wyryć pomiędzy cegłami swą obecność. Zaglądała przez okna, upewniając, czy aby na pewno ktokolwiek go zamieszkuje. Cisza rozbrzmiewała tulona radosnym wicherkiem. Głosy niosły się, aczkolwiek jakby z zaświatów, wraz z zimnymi podmuchami.
Równo z otwieranymi wrotami cała śnieżna zawierucha opadła. Pozostawiając lekki kurz, mroźny pyłek, wolno opadający na ziemię. Cała magia zimowego poranka ulotniła się, ustąpiwszy miejsca francuskiej wdowie. Prędko przemierzała północny korytarz, niejako uciekając przed dwórką. Ta powielała jej krok, machając przy tym ręką. Andegawenka zatrzymała się wnet w połowie długości i zatopiła gorące dłonie w zimnej kołderce opatulającej krużganek. Lekko zaszklonymi oczami widziała strużkę dymku, jakby ugasiła właśnie języki ognia. Wypuściła głośno powietrze i zadarła głowę do góry.
— Pani, to było wielce nieroztropne! — rzekła towarzysząca jej dziewczyna, ledwie dusząc w sobie pisk. Klemencja przewróciła oczami. Nie pierwszy dziś raz słuchała tego sarkania, które gryzło nieznośnie jej uszy. — Szczęście, że królowej nic nie jest! Gdyby jej to zaszkodziło, płótna żałobne okrywałyby już te ściany.
— Ciii... — Klemencja przyłożyła palec do ust. — Ani słowa niemądra! Nie tutaj! Niby śpią po zabawie, ale pamiętaj, licho nigdy nie mruży oczu, nie składa broni, zawsze nasłuchuje! — syknęła, nerwowo rozglądając się za niechcianymi gapiami. — Nikt nie może wiedzieć.
— A jeśli ta blondynka wyjawi prawdę?
— Wtedy słowo się rzeknie, a ona wyda na siebie wyrok śmierci. Jej słowo przeciw mojemu, nie wygra, jeno pogrąży. I ona dobrze o tym wie.
— Skąd ta pewność? — spytała Lina, zaskoczona taką pewnością u wdowy, która raptem raz widziała na oczy niewiastę.
— Tej dziewczynie dwukrotnie udało się podać królowej opium. Nie jest zatem głupia. — Powodziła po płatkach śniegu lecących z nieba. Lina posyłała jej napastliwe spojrzenie, więc kontynuowała: — Po tym, jak otruto mi syna i męża, zgłębiłam wiedzę na temat ziół. Opium w odpowiedniej ilości może wiele zdziałać. Szczęście, że odkryłam działania Marii. Ostatni kielich, który chciała podać Elżbiecie, mógł ją zabić. — Przerzuciła smętne wejrzenie na dwórkę. — Jej osłabiony organizm po porodzie mógł nie wytrzymać dawki dla zdrowej osoby, a ta dziewczyna nie mogła o tym wiedzieć.
— Matko Przenajświętsza! Zapobiegłaś jej śmierci! — Lina zamarła, przykładając dłoń do ust. — Czyli nie podałaś królowej ostatniego kielicha? — Dociekliwie na nią patrzyła, a widząc lekki grymas, pokiwała głową. — Pani...
— Dosyć! — Klemencja potarła dłonie, w których rozpuszczał się jej zebrany wcześniej śnieg. Zrobiła kulkę i rzuciła na dolny dziedziniec. Oparła na nowo dłonie na murku i westchnęła. — Podałam mniejszą dawkę. Nie planowałam tego, ale szansa natrafiła na mnie sama — wycedziła, zniżając głowę. — Kocham mego brata. Kocham również Claude... dla której to zrobiłam. — Spojrzała w niebo, zaciskając oczy. — Nie skrzywdziłabym niewinnej osoby i prawdziwie tego nie zrobiłam. Podarowałam jeno Elżbiecie chwilę wytchnienia i rozluźnienia.
— Po co? — Lina nie potrafiła zrozumieć jej postępowania.
— Aby choć po części spłacić dług względem Claude. — Obdarzyła ją zimnym i smutnym spojrzeniem. — Muszę sprawdzić, czy Elżbieta cokolwiek pamięta. Po takiej dawce z wolna powinna się budzić.
— Yhym... — Dwórka zmrużyła oczy, podejrzliwie patrząc na swą panią. — A jeśli nie pamięta, to co zrobisz?
Klemencja spuściła głowę, zgarniając śnieg z krużganka. Przez chwilę patrzyła, jak spada na sam dół, prostując wnet sylwetkę.
— Coś, co powinno dać nauczkę Karolowi... o ile Elżbieta przystanie na to, co jej powiem.
Kochani, do stycznia nie zdołam wstawić rozdziału, więc musiałam przyśpieszyć publikację ^^ Wprawdzie ten rozdział był od dawna gotowy.
Wesołych Świąt 🎅🎅
¹ Głowy rodów Babonić i Kőszegi, zbuntowali się przeciw królowi w 1327 roku. Sándor Köcski, wraz z banem Slawoni stłumili bunt i zagarnęli kilka zamków. W lecie 1327r. Sándor dostał nowe tytułu żupana Komitatu Vas i kasztelanie Sárvár, jednak w grudniu poważnie zachorował i w styczniu prawdopodobnie zmarł.
² Biskup Nitry pod koniec 1327r. ponoć chorował, a w połowie 1328 roku, toczy się już bój Bolesława toszeckiego, Mieszka bytomskiego i Elżbiety o osadzenie na tym biskupstwie Mieszka.
³ Boże Narodzenie ponoć nie było celebrowane w średniowieczu, ale zdania są na ten temat podzielone. Od X do końca wieku XVI kalendarz ponoć rozpoczynał się od 25 grudnia, po Wigilii. Zyskał miano "rzymskiego" i pojawiał się w wyznaczonych wyżej wiekach w kancelarii papieskiej.
⁴ jątrewka — tak ponoć nazywana była dawniej siostra męża.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro