Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25 rozdział ♔ | Możni utrapieniem króla i prezent dla królowej |

Körmöcbánya¹, Królestwo Węgier, początek lipca, 1327r.

Młodzieniec jechał u boku palatyna ze skwaszoną miną. Widocznie poczęła do niego docierać świadomość swego występku. Marzenia o bogactwie szybko umknęły na wieść o górniczym zapisie skrupulatnie przestrzeganym na terenach Królestwa Węgier. Wolał nie wracać do domu, domyślając się, co go tam czeka na wieść o odebraniu ojcowych ziem. Wydziedziczy mnie i rzuci wilkom na pożarcie. Co ja, żem uczynił. — Kiwał głową, psiocząc pod nosem. Drugeth szturchnął go mocniej w ramię, prawie zrzucając z siodła i dusząc się ze śmiechu. Usadzając się na nowo na koniu, prześwidrował go spojrzeniem, przewracając w końcu oczami. Nie mógł na nic więcej sobie pozwolić.

Nieliczny orszak – z najważniejszymi dla króla urzędnikami – podjeżdżał już pod ostatnią górę eskortowany przez koronną gwardię. Dojeżdżając do łysego szczytu, Karol uśmiechnął się i poklepał szyję Diona. Górzysty krajobraz rozpościerał się pod nimi, podany jak na tacy. Potężne i wysokie drzewa zdobiły najwyższe granie u podnóża z nich ograbione na rzecz gęstych krzewów i niskich drzew. Żadna barwa nie wyróżniała się z gęstwin. Cały pejzaż okryty był zielenią dominującą w letniej porze. Otrząsnął się i spojrzał w stronę domu stojącego u podnóża lasu. Nieco niski mężczyzna z brodą niepewnie podchodził ze złączonymi pokornie dłońmi.

— Istvánie! — Zeskakując z ogiera, podał lejce koniuszemu i przywołał do siebie chłopaka. Objął go ramieniem i poklepał po plecach. — Prowadź, młodzieńcze.

Niechętnie maszerował w stronę ojca niczym zbir na sąd ostateczny. Spuścił głowę przed chłopem i odbiegł na bok na jego zamachnięcie. Jasno dał mu ojciec do zrozumienia, co czeka go na osobności. Ten uchylił czoła przed Andegawenem, rękę do piersi przykładając.

— Ponoć udane łowy mieliście, gospodarzu? Kuropatwa? — spytał nieco łagodniej.

— Ja? Skąd, najjaśniejszy panie. — Zełgał, nie patrząc nawet w królewskie oczy. — To ino pomówienia.

— Syn wasz co innego prawi. — Unosząc dłoń, pozwolił słońcu otulić promieniami złoty kruszec, którego blask padł prosto na twarz chłopa. — Dlaczego próbujecie ukryć znalezisko gospodarzu?

Mężczyzna zawahał się, uciekając wzrokiem od monarchy i karcąc nim niesfornego syna. Młokos od dawien dawna myślał tylko jak wyrwać się z zapyziałego miasteczka i wejść pomiędzy mury miasta. Co mu do tego głupiego łba strzeliło?! — Przeklinał go w myślach gorszymi słówkami, za co szybko przepraszał Boga. Prawdą było, że tego chłopaczka nie obdarzył on zbytnio rozumem i rozwagą, ale na nieszczęście synem jego był, co uszanować musiał. Popsioczył jeszcze chwilę w myślach na chłystka, nadzieję żywiąc, że Najwyższy znudził się już i go nie słucha.

Zacisnął mocniej dłonie, czując wilgoć je oblepiającą i spojrzał na króla. 

— Wybacz, panie. Pola te, to wszystek co mam. Mówić nie chciałem, byście mi ich nie zabrali. — Spuszczając głowę, zamachnął się, kopiąc źdźbło trawy. — I tak pewnie czort to da, zabierzecie, po partacku zapłacicie i cieszyć się nakażecie, żem teraz dobrodziejem królestwa. A tfu! — splunął przez ramię. — Co mi po tym, jak do gara włożyć baba nie będzie miała co, a i ten chłystek co włożyć na siebie jak pola zabierzecie. — Szturchnął młodego w ramię i kątem oka na dom spojrzał. — Córkę jedną jeszcze mam, nie brzydka, całkiem ładna, ale co jej po tym, jak bez jadła zmizernieje, kości jej powyłażą, plecy, nogi skrzywią i żaden jej takiej kościstej nie weźmie.

— Gospodarzu! — wycedził podchodzący Drugeth, ledwie powstrzymując złość.

Karol uniósł wnet rękę, nakazując mu milczeć. Gospodarz wzdrygnął się zaś lekko i czapkę zdjął, w dłoniach ją ugniatając.

— Najjaśniejszy panie, cóż mam mówić, jak to samiuteńka prawda. Kary się nie boję. Jak ziemi pozbawicie to i lepiej mi w lochach będzie. Wysłuchiwać nie będę baby stękania i patrzeć na dzieciaki moje, żebraków, boć tak będzie, słowo daje. Co innego im pozostanie? Jeno liczyć na łaskę zamożnych zgniłków i... — uciął nagle, orientując w swych słowach.

Taka jego prosta natura była. Wpierw mówił, co mu ślina na język przyniosła, później myślał, albo i nie, jeno płacił sowicie za te swoje paplaniny. Pochylił się, ze strachu prawie w rulon czapkę zwijając. Znieść nie mogąc jednak zwłoki króla, który miał wrażenie, tylko go obserwował, rzucił się na ziemię jak długi. Obawę żywił, że król w moment miecza dobędzie i trach, w moment głowy go pozbawi.

— Panie, puść w niepamięć słowa moje, które uwłaczyć ci honoru mogły. — Ujął delikatnie krańce królewskiej kapoty, wyszywanej i zdobnej tak bogato, że i cała mieścina nie wypłaciłaby się za jej uszczerbek. — Prosty ja chłopina, piąty już krzyżyk kończę, panie. Gdzie się podzieją te moje kobity, jeśli głowę moją ciału odbierzesz?

Lamentował pod nogami Andegawena, gromko i żałośnie, boleśnie już królewskie uszy przebijając. Przymknął oczy. Skronie nadal pulsowały od hałaśliwego włościanina. Powoli odwrócił głowę w stronę palatyna, bladego jak rzeźby z neapolitańskich ogrodów. Ach, no właśnie i takie sprawić sobie muszę w Wyszehradzie. — Myśl niegodna sytuacji mu przez głowę przeleciała. Zerknął ponownie na Filipa i przestraszył się jego lica. Oziębłe, chore jakby i zmęczone. Zmęczone być mogło od drogi długiej, ostatni rok mu bowiem mijał czwartego krzyżyka i piąty zaraz miał przekroczyć. Do tej pory dobrze wyglądał jak na swoje lata.

Przez moment Karol głuchą ciszę słyszał wokół, wnet przebitą ciągłym zawodzeniem mężczyzny, wzmożonym jakby. Uwierzyć trudno, by taki mężczyzna tak głośne i przeszywające krzyki wydawał. — Odwrócił się, nie jedna sylwetka przed nim leżała, a dwie i nadal stojący nad nimi w bezruchu młodzieniec. Kobieta. Włosy opadały na jej plecy, splątane w drobinkach trawy, jakby niedawno kąpały się w krzewinach podczas leśnej schadzki. Oboje klęczeli, łokcie na ziemi opierając. Widok nie był to prosty do zniesienia. Nie czuł Karol obrzydzenia czy niechęci do zwykłych, prostych ludzi, ledwie co od pracy odciągniętych. Dziwne i niemiłe ciepło wypełniło jego ciało. Litość? To nie to. Żal bardziej przez to przemawia. — Niemniej nie wiedział, co miał poczynić.

Kierując się jeno doktrynami i prawem winien wyzbyć się wszelkich uczuć, zabrać co należne Koronie i odjechać bez wyrzutów, że komuś źródło życia odebrał.

Odciął jak Śmierć powietrze śmiertelnikowi.

Odstawił od koryta niczym matka swe dziecię od piersi.

Prawo nie może pozbawiać moich poddanych chleba. — Zdawało mu się, że pacierz mija za pacierzem, szybko, nielitościwie pochłaniając siłę owej dwójki na kolanach, zanoszącej się nieustannym szlochem. Po chwili doznał olśnienia i rozszerzył tęczówki jak zwykle czystym błękitem lśniące.

— Dosyć, dobrzy ludzie — rzekł spokojnie i niezwykle łagodnie, co nie pasowało do króla, niegdyś wyrzynającego swych przeciwników jak świnie przez rzeźników przed największą ucztą w roku. — Nie obawiajcie się, ziemi was nie pozbawię.

Lament ucichł, zastąpiony z nagła szybkim oddechem. Oboje unieśli głowy. Twarz kobiety czerwona i opuchnięta od łez. Mężczyzny bladsza, boć okryta zarostem. Wlepiali w Andegawena przerażone, ale pełne nadziei oczy, i chłystek mierzył go z niedowierzaniem.

— Jakże to, panie — wydukał gospodarz, ledwie łapiąc dech.

— Prawo surowe za Arpadów ustalone zostało. Jam z krwi neapolitańskich Andegawenów, lecz teraz tutaj, na ziemi waszej rządzę jako pierwszy z Andegawenów węgierskich. Długo walczyłem o tron, pochłonięty ciągłymi wojnami i knowaniami potężnych możnowładców, ale z tym koniec. Jestem władcą Królestwa Świętego Stefana i Węgrom pisane mi służyć. Wszystkim poddanym winny jestem szacunek i godne życie. Nie pozwolę, ażeby krzywda was spotkała, bo ziemie wasze obrodziły w kruszec mogący przyczynić się do rozwoju państwa. Teraz widzę, ile jeszcze muszę zmienić i ile pracy przede mną. Zmienię prawo górnicze² będące powodem wielu wylanych łez. Niesłusznie.

Na te słowa blade do tej pory lico palatyna, wątpliwych rumieńców nabrało. Podszedł szybko do monarchy, a i para z ziemi się podniosła, splatając swe ręce.

— Panie, co zamierzasz? — spytał niepewnie Filip, podejrzewając, że monarcha sam zarządzi zmianę prawa, która, chociażby przez Radę winna zostać zatwierdzona.

Karol machnął w kierunku skryby stojącego nieopodal. Podbiegł szybko i zwinnie, małą podkładkę rozkładając, usadowił się na kamieniu.

— Od tej pory, każdy obszarnik, którego ziemie obrodzą w złoto czy inny cenny kruszec, utrzyma ten obszar w swych rękach — zaczął pewnie i bez ogródek Karol, nie patrząc nawet na palatyna, który zdębiał i chwycił za serce. — Powstała kopalnia, będzie własnością Korony na ziemiach prywatnych. Dlatego też, by obowiązek względem monarchii został wypełniony, bez większej krzywdy obszarników, zarządzam, że do komory królewskiej wpływać będzie dwie trzecie dochodów, do majątku obszarnika zaś jedna trzecia. — Kiwnął w stronę skryby, który przerwał spisywanie jego słów. — Pamiętajcie, że im większe okażą się złoża, tym większa suma zapełni waszą skarbnicę.

Para rozszerzyła usta, nie dowierzając w zasłyszane słowa i palatyn nie mógł w to uwierzyć. W moment znalazł się tuż u jego boku i nachylił nad uchem.

— Nie godzi się panie. Winieneś wpierw omówić swą decyzję z Królewską Radą.

Karol prześwidrował go chłodnym spojrzeniem, a na lico wypełzł szyderczy uśmieszek.

— Nie sądzę przyjacielu — odcinając, z powrotem patrzył na zdumioną parę. Uśmiechał się do nich lekko, czekając, co rzekną. Sam jednak przerwał ciszę. — Zatem szlachetni włościanie, jest tu złoto?

Para delikatnie wymieniła się spojrzeniami, po chwili podrywając prawie z miejsca.

— Toć wiadomo, że złota tutaj w bród jeno ludzie bali się gadać — krzyknął mężczyzna, zaśmiewając się i całując purpurowe policzki żony. Po chwili oderwał od niej usta i pochylił nisko, co i ona uczyniła. — Najjaśniejszy panie, nie wiemy jak wyrazić naszą wdzięczność. Na Mszę damy, niech całe miasteczko wznosi modły za wielkiego króla, królewską małżonkę i synów waszych, panie!

Karol zaśmiał się szczerze.

— Jeszcze bogactwa nie było wam dane zobaczyć, a już wiecie jak je roztrwonić? — zażartował. — Jak się zwiecie?

— Królu, to żona moja Henrietta. — Wystawił dłoń, przedstawiając kobietę, która trzymając krańce skromnej, zabrudzonej u dołu sukienki wymachiwała nią, po czym dygnęła. — Jam zaś Henrik, Gulyás Henrik. Ten chłystek zaś, o tu! — Kiwnął na młodziaka i przywlókł za ramię do siebie. — To syn mój niewydarzony jak zdążyłeś zauważyć panie, Gáspár. Panie, wybacz, ależ gadam o nas miast ugościć. — Podchodząc do króla, objął go ręką, wcale go nie dotykając, wiedział bowiem, że niegodny. — Zachodzić proszę do izby, królu złoty, szmat drogi za wami, a gorąc z nieba leje.

Karol pokiwał głową. Przegadać Henrika nie miał szans, zatem nawet nie próbował.

— Prawda, długa droga za nami, chętnie czegoś skosztuję — odpowiedział tylko krótko, zmierzając wraz z chłopem w stronę domu, do której dobiegała już kobieta.

— Progi może za niskie na twe nogi, ale coś mocnego do picia się wynajdzie i jadło przednie mamy z lasów, o tutaj za rogiem. Stolec odpowiedni i moja Henriettka znajdzie, okryje, żeby stroju tak pięknego nie zabrudzić. — Mężczyzna wielce podekscytowany nie zauważył osóbki stojącej tuż przed nimi. — Ach, słodzinko ty moja, panie, jeszcze jedna osoba. Eszterka to córunia moja com o niej prawił, nim na kolana padł. Piękna prawda?

Dziewczyna była to śliczna. Kasztanowe włosy opadały na ramiona, policzki piegi przyozdabiały, a oczy duże i ciemne wodziły za nim. Uczuł dziwne ukłucie, jakby oczy Elżbiety na niego patrzyły, równie ciemne i głębokie. Uśmiechnął się lekko na jej wspomnienie.

— Panie — Henrik dziwnie zerkał to na niego to na córkę, znaki tajemne posyłając. — Jak moja dziewczyna podoba się królowi, oddać ją mogę w podzięce. Niepokalana jest i niewinna, sprosta wymaganiom.

Karol krok w tył zrobił, zaskoczony szczodrą ofertą. Prześledził każdy cal ciała niewiasty. Piękna, nie ma co. — Chwycił swe dłonie na plecach i uśmiechnął się przychylnie.

— Gościnę przyjmę, bo głodny jestem i spragniony, lecz nie uroków istot pięknych — skwitował ofertę i chwycił podbródek Eszterki, unosząc do góry. — Pięknaś, pani. Adoratorów pewnie masa czai się za drzewami, oby ojciec twój mądrze wybrał.

Poszerzył uśmiech, a ona rozpromieniała, jakby kamień spadł jej z serca. Poklepał gospodarza po plecach i przywołując znowu bladego jak ściana palatyna, powędrowali razem do chaty.

Wyszehrad, Królestwo Węgier

| W tym samym czasie |

Zawsze, gdy nosiła królewskiego potomka pod sercem, dwór jakby się jej namnażał. Na spacery nie wybierała się już jeno w gronie swych najbliższych dwórek, a cały tabun dam za nią podążał. Każda pragnęła przebić szklaną bańkę stworzoną przez kilka zaufanych pań, umiejętnie oddzielających królową od reszty fraucymeru. Strach przed utratą jej względów i zaufania lub – co gorsza – znudzenie ich towarzystwem nie pozwalało na zacieśnianie jej kontaktów z innymi niewiastami.

Ogrody tonęły w kolorach i zapachach letnich kwiatów. Każda ławka pod pergolą, żywopłotem czy pod murem zajęta była przez dwórki bacznie śledzące spacerującą królową. Stan błogosławiony stawiał wszystkich dworzan na równe nogi. Nie odstępowali swej monarchini na krok, zwłaszcza na podwórzu. Patrzyli na ręce, koloryt jej policzków, ażeby ciepłoty nie dostała, na każde skinienie i niejasny grymas. Z czasem sama już nawet uwagi nie zwracała na gapiów.

Przemierzała alejki w towarzystwie swego kapelana. Marcina przybyłego na jej prośbę z Krakowa. Były opiekun i powiernik sekretów małej księżniczki na Wawelu, stracił tę funkcję na rzecz Klarysek, pod których opiekę trafiła. Nie puściła jednak w niepamięć jego starań, pierwszych opowieści o biblijnych legendach, nauki modlitw czy długich rozmów o rozterkach małej dziewczynki. Jako pierwszy zatlił w niej żar miłości do Boga, rozpalony później przez siostry zakonne.

Teraz jak dawniej spacerowali po ogrodowych alejkach jeno nie w Krakowie, a w Wyszehradzie pochłonięci rozmową.

— Tak. — Zakrywała usta, nie mogąc zapanować nad śmiechem. — I ja byłam kiedyś zbuntowanym dzieckiem.

— Nie zaprzeczę. — Patrzył pod nogi, również brechtając ze wspomnień. Kopał kamienie napotkane na drodze trzewików, których czubki wystawały spod długiej, czarnej szaty. — A teraz. — Przystanął, spoglądając na nią ze wzruszeniem. — Nosisz już czwarte maleństwo pod sercem. Ten czas przeleciał mi jak piasek przez palce.

Pokiwała głową, układając dłonie na lekko zaokrąglonym brzuszku.

— Żałuję, że nie zabrałam cię z sobą wcześniej. Byłam zagubiona i samotna pośród obcych mi ludzi. W gronie setki dwórek dygających na mój widok i czekających na choćby jedno przychylne skinienie.

— Elżuniu, nie możesz się im dziwić.

— Już nie dziwię. — Chwyciła jego dłoń, uśmiechając się szeroko. — Jestem królową i matką. Teraz uważniej muszę dobierać sobie towarzyszy tak jak ciebie.

— Król nie jest zbytnio z tego wyboru zadowolony — dodał z lekką rezerwą w głosie.

— Przywykł już do Polaków w mej świcie. — Zaśmiała się głośniej. — Narzekał z początku, że tworzę sobie polskie stronnictwo na dworze, choć i on z neapolitańskiego rodu stworzył sobie najważniejszych sprzymierzeńców na Węgrzech.

— Prawda. Twoja matka mi napomniała o familii Drugetha³. Nie myliła się?

— Nie. Drugeth'owie to wielce oddana nam rodzina. Pochodzą z Italii i służyli ojcu Caroberta. Po jego śmierci, wraz z mym mężem przybyli na Węgry. Cóż mieli w końcu robić na dworze Roberta? — Na chwilę zamilkła, podziwiając kwitnące lilie. Delikatnie sprawdziła ich miękkość i westchnęła. — To nie król był ci nieprzychylny, a capellae Regiae⁴. — Przejechała językiem po zębach, jakby owe słowa ostały nieznośny, kwaśny posmak jak po grejpfrucie, którego nie znosiła. — Miklós Dörögdi uwielbia tak się nazywać, w jego mniemaniu po łacinie dostojniej to brzmi. Jemu lepiej nie wchodź w drogę. Zdepcze cię bez ostrzeżenia — zażartowała, gładząc brzuch.

Marcin spojrzał na nią z niezrozumieniem. Pokiwał głową i uniósł dłoń, machając nią dookoła, nakłaniając do dalszej wypowiedzi.

— Tak więc — przedłużyła ostatnie słowo, robiąc długi krok i kierując się dalej — to spowiednik króla, jego oddany kapelan i tajemny doradca. W niecałe dwa lata zdobył dozgonne zaufanie Karola. — Ostatnie słowa rzekła z przekąsem. — Tak naprawdę jest najważniejszym kapłanem na zamku i w Wyszehradzie. Sprawuje nadzór nad królewską pieczęcią, jest jej dozorcą. Strzeże również relikwiarzy. Ma dostęp do hiteleshely i nad nim czuwa. — Widząc grymas na jego twarzy na węgierskie wyrażenie, dodała: — Z łaciny locus credibilis⁵.

— Ach — westchnął, widocznie zaskoczony. — Żaden wydany przez was dokument nie ominie jego rąk. — Wydął usta.

— Mylisz się. Dokumenty króla go nie miną, moje owszem. — Wyprostowała dumnie plecy, przywdziewając przebiegły uśmieszek. Zerknęła na niego kątem oka i zaśmiała się, widząc tak dobrze znany jej wyraz. Wlepiał w nią swe duże, szare oczy jak wygłodniały pies. — Dobrze już. Moje dokumenty nie trafiają w jego ręce, bo mam swój własny locus credibilis. Wysyłam je do klasztoru joannitów, tam nadzór nad nimi sprawuje Mieszko, brat biskupa Esztergom⁶.

— Brat Bolesława? Książę bytomski? Czy ja dobrze rozumiem? Ty zawierzasz wydawanie kopii swych dokumentów bratu zmarłej królowej? — Patrzył na nią lekko przymroczony tak dużą dawką wiadomości.

— Nie patrz tak. Jest lojalny. Płynie w nas ta sama krew. — Znowu zwilżyła usta, otulając językiem zęby. — Poza tym ufam mu bardziej, niżeli Miklósowi. Nie wierzę osobom zanadto się narzucającym, ale niestety trzyma on pieczę nad wszystkimi osobami związanymi z dworskim duchowieństwem i — przygryzła wargę, rzucając mu pokorne spojrzenie — odrzuciłam jego doradztwo duchowe, kiedy otrzymałam od papieża zgodę na samodzielne decydowanie o wyborze swego kapelana.

— Ach tak? Zapewne nie pogodził się z odrzuceniem, zatem pozostawiasz mnie na pożarcie? — zażartował, choć w głębi duszy prawdziwie obawiał się spotkania z królewskim kapelanem. Zamierzał dopilnować, aby nawet przypadkiem nie wejść mu w drogę.

— Nie martw się na zapas. — Potarła dobrotliwie jego ramię. — Jesteś tuż za nim w hierarchii. Jesteś kapelanem królowej, pamiętaj o tym.

— Pani mateńko! — rozbrzmiał niespodziewanie dziecięcy głosik, poprzedzony hukiem upadającego ciężaru na trawę.

Skupiła uwagę na dwóch osóbkach w oddali. Wyższy chłopczyk nieudolnie zbierał młodszego z ziemi. Pobłażliwie pokręciła głową i zerkając na kapelana, ruszyła w ich stronę. Adela miała podnosić już królewicza, jednak Elżbieta powstrzymała ją gestem. Podeszła do chłopców i sama pomogła starszemu synowi. Unieśli Ludwiczka i zachichotali.

— Mateńko, mówiłem Selene, ze za długą ma tunikę. Parę kroków jesce zrobi, ale jak biega, to trach i pada na trawę — poskarżył się poważnie jak na swój wiek Władzio, trzymając rączki na bioderkach.

Chwyciła ich dłonie i ucałowała, rozszerzając usta.

— Musimy zatem napomnieć o tym jeszcze raz. — Wstając, pogłaskała ciemne włoski Ludwika i podeszła do Adeli. — Co tu robią? Władek miał nauczyć się modlitwy, którą zaleciłam.

— Wiem, pani. — Dumnie spojrzała na królewicza. — W lot ją pojął. Dzisiaj przed snem pochwalić się ma Bogu, wtedy posłuchasz. — Wygładziła materiał skromnej sukni i niepewnie zerknęła na królową, wciągając dużą dawkę powietrza. — Elżbieto, niestety Władek ma coś z ciebie.

Piastówna uniosła nieznacznie kącik i kątem oka śledziła za starszym synem, który również obserwował ciszkiem jej osobę. Odwróciła od niego głowę i zaśmiała się do siebie, nachylając lekko. Wtem Adela do niej podeszła i unosząc dłoń, szepnęła coś na ucho.

Parsknęły śmiechem.

— Uwielbia Orgonę to prawda, skradła nie tylko moje serce. Ciekawe, jaki kolejny powód znajdzie do nauki. — Zaśmiała się, krzyżując ręce. — Dziękuję, Adelo, choć zbytnio pobłażać mu nie można. Nie winien myśleć, że za każde wykonane polecenie dostanie nagrodę, nawet jeśli dotyczy przejażdżki na mej klaczy. — Ujęła ją pod ramię i potarła delikatnie. — Lecz tylko ty nauczysz ich miłości do Boga i dopilnujesz, by była ona szczera. Nie mogą wdać się w ojca, wiesz o tym. — Odetchnęła na przytaknięcie klasztornej towarzyszki.

— Wiem, pani.

Wodziła po chłopcach ganiających za sobą pomiędzy krzewami róż. Uśmiechnęła się, troskliwie obejmując uwypuklony brzuszek.

Żadne moje dziecko nie wda się w ojca.

Wyszehrad, Królestwo Węgier

| Dwa tygodnie później |

Przybywali, zlatując się niczym pszczoły do ula nabitego po brzegi królewskimi robotnicami. Jeno to nie królowa przed nimi siedziała, a król wolno i dokładnie włóczył znudzonym i beznamiętnym wzrokiem po panach przybyłych na jego wezwanie. Najznamienitsi z podwładnych węgierskiego króla. Baronowie z rodów: Drugeth, Szécsényi, Ákos, Lackfi, Tolmay, Szécsi i wiele innych, władający ziemiami z królewskiego polecenia. Oddani słudzy monarchy zbijający majątki dzięki jego darowiznom i nadaniom po zdławieniu lub podporządkowaniu popleczników dwóch wrogich mu magnatów przez lata utrudniających mu wydrapywanie władzy. Do tych drugich należał i kasztelan Sempte, Felicjan z rodu Zach, oraz jeden z synów Borsy Palasti najniższy tu stanem. Nawróceni do posługi nie o tyle siłą, co rozumem i apetytem na skonfiskowane dobra.

Pokrył podparcia dłońmi, które dotychczas splecione trzymał na biodrach. Palatyn uderzył trzy razy długą buławą, która lekko wprawiła obecnych w zakłopotanie, boć normalną ona rzeczą na zjazdach nie była. Uśmiechnął się na to w duchu Karol i rzekł:

— Zostaliście wezwani, aby...

— Doskonale wiemy, najjaśniejszy panie — wciął mu w słowo Zach. — Chcesz, byśmy poparli wykreślenie zapisu ustanowionego jeszcze za panowania Arpadów.

— To słuszne rozwiązanie, panowie. — Mierzył ich chłodno z tronu, przeszywając na wskroś lodowymi gromami. — Zyskamy tym przychylność poddanych. Teraz próbują za wszelką cenę ukryć każde złoże, aby tylko nie utracić własnego dobra. Nie możemy puszczać tego mimo uszu. — Wyprostował się i przyszpilił każdego z osobna zniecierpliwionym spojrzeniem, unosząc niecnie kącik ust. — To ja podarowałem wam urzędy i ja mogę jednym słowem je odebrać⁷.

— Poddani są winni ci posłuszeństwo i lojalność. — Głos zabrał Tomasz Szécsényi, wojewoda siedmiogrodzki. — Ukrywanie złóż należy surowo ukarać i napiętnować, aby chłopi nie pomyśleli nawet przez chwilę o podobnym zatajeniu.

— A co ja przyrzekałem przed Bogiem? — spytał surowo król i zastukał opuszkami w podparcie. Rozejrzał się po auli i nie słysząc odpowiedzi, rzekł: — Co przyrzekałem w Székesfehérvár? W najświętszym miejscu w Koronie podczas trzeciej koronacji⁸? — spytał ponownie, siebie, wiedział bowiem, że nikt nic nie rzeknie. — Gdybyście trzykrotnie zasiadali na tronie, z pamięci cytowalibyście słowa przysięgi tak jak ja. Pragnąłem i nadal pragnę rządzić sprawiedliwie, odejmować ucisku słabszym i zmorą być krzywdzicieli.

— Masz słuszność panie, lecz czy właśnie prawo Arpadów nie uwalnia twych poddanych od zbędnych trosk? — Bez zbytniego przekonania dodał Zach jakby od niechcenia.

— Zbędnych trosk? — powtórzył, cedząc złowrogo słowa i odrywając plecy od tronu. — Pozbawiamy niewinnych ludzi podstawy ludzkiej egzystencji! — ryknął, rozpuszczając donośnie swój głos po ścianach niczym grzmot swój ryk po koronach drzew.

Niektórzy pokornie opuścili swe głowy. Inni przytaknęli królowi, wyrażając swą aprobatę. Jeszcze inni zaś oczy pełne nienawiści w nań wlepiali. Jeno młody Palasti okiem rzucił na Zacha, który nawet nie drgnął.

— W sprawie prawa górniczego zdania nie zmienię. Nie będę ograbiał swych poddanych z należnych ich ziem, by zaspokoić swój wygłodniały skarbiec. Oni również muszą z czegoś wyżyć i mają prawo do tego złota, równie jak ja. Odbierać prawo do życia niewinnym może tylko Bóg, nie ja.

— Mądrość twoja, panie, godna pochwały. — Sylwetka kapelana Dörögdi wyjrzała zza krępego barona. Za nim i kilku innych panów wyjrzało, przytakując na słuszność jego słów.

— Zgadzamy się z tobą, królu. Czyń, jak żeś uznał. Tylko tak zyskamy nowe złoża, a ludzie dochody — ozwał się Pál Garai, ban Macsó, jeden z najwierniejszych jego możnych. — Poddani będą ci wdzięczni za okazane miłosierdzie. Pokażesz, żeś ich panem, a nie jeno niewolnikiem złotej obręczy.

Andegawen podziękował mu skinieniem, na co wycofał się na swoje miejsce.

— Zatem panowie, pozostaje jedno pytanie. Zgadzacie się ze mną i banem Garai? Czy zbrzydło już wam mieszkanie w zamkach, które posiadacie na własność dzięki pełnionemu urzędowi⁹?

Przybrał pozę wilka szykującego się na polowanie. Wodząc po swych ofiarach, pragnął wyśledzić tą najsłabszej krwi i zaatakować bez ostrzeżenia. Panowie popatrzyli po sobie, porozumiewając się z sobą i uzgadniając, kto jest za a kto przeciw. Gwoli ścisłości żadnego wyboru nie mieli. Godzili się z wolą króla bądź ją odrzucali, a wraz z nią i swe dobytki.

— Rad jestem, widząc taką jednomyślność. — Rzucił obecnym triumfalny uśmieszek i począł przypominać: — Od tej pory Korona nie ma prawa odebrać ziemi obszarnikowi, na której odkryte zostaną złoża złota lub innych cennych kruszców. Sprawować nadzór nad kopalniami będą zaufane osoby z dworu. Do królewskiej komory trafi dwie trzecie dochodów, obszarnik otrzyma zaś jedną trzecią przychodów z wydobycia. — Uniósł dłoń, wskazując na lak i zapisany już pergamin. — Proszę was zatem o spełnienie swej powinności i podpisanie dekretu. Rzecz jasna z własnej nieprzymuszonej woli, wszak nie nakłaniam do popierania swej jakże słusznej idei. — Podczas wypowiadania ostatnich słów nie zdołał już ukryć uszczypliwości, tak wielce irytującej co poniektórych panów.

Drugeth z rezerwą obserwował każdego mężczyznę składającego podpis na pergaminie. Jeden był czytelny i starannie nakreślony, inne zaś nabazgrane z kleksami od rzucanego ze złością pióra. Wykonywał z oddaniem powierzone zadanie, a że pamięć miał wybitną, spamiętywał wszystkich nieprzychylnych dygnitarzy. Król był świadom wybuchowych charakterków swych panów i wiedział, że tuż po nakłonieniu ich w istocie siłą do zgody, nie ukryją swej niechęci. Wtem i Felicjan Zach podszedł do blatu i z kamienną twarzą złożył podpis ni to staranny, ni to odznaczający się niechęcią. Jedyny zadziwił Filipa i zniknął w tłumie, niepostrzeżenie plując pod swe nogi.

Odprowadzając ostatniego szlachcica do drzwi, osuszył dokument i począł go starannie zwijać. Zerknął z ukosa na króla spoczywającego na tronie i drapiącego brodę. Patrzył w dal, błądząc myślami. Usta lekko drżały, jakby tłumił w sobie gniew. Noga zaś lekko stukała w podest.

— Panie — ozwał się Drugeth, wychodząc zza stołu. — Co cię trapi?

— To samo nieustannie od ponad dwudziestu lat — wysyczał zirytowany. — Ukrócę w końcu te chlapiące jęzory, cięte tylko na swe dobro.

Drugeth podszedł bliżej.

— Wierzę, że tak właśnie będzie. Jednakowoż muszę cię ostrzec. — Karol przerzucił blask tęczówek na niego i skinął. — Niepokoi mnie Zach.

Andegawen wyciągnął się ociężale na oparciu, wzdychając. Splótł dłonie nad brzuchem, tocząc przepychanki pomiędzy kciukami. Pokiwał przychylnie na sugestie głową.

— Dostał szansę — westchnął, urągając wyraźnie pozycji Zacha.

— Wiem i to wielce łaskawe z twej strony, królu, lecz czy nie zdaje ci się to ułudne?

— Mów dalej. — Karol pokiwał głową.

— Ponad dekadę jest w gronie twych oddanych urzędników, a nie wydaje się przychylny, wręcz przeciwnie. Zdaje się dziwnie wrogi dla twych działań.

— Bo próbuję uderzyć w ich niezależność, która i tak na wyrost jest przez nich postrzegana — zadrwił jawnie. — Trzymam ich w garści. Mnie zawdzięczają swe majątki, a nadal próbują zerwać łańcuch.

— Dlatego trzeba obserwować Felicjana — rzekł stanowczo palatyn. — Pamiętaj, że nawet po klęsce licznych sił, Aby i oddziałów Csáka w bitwie pod Rozhanovcami¹⁰, nie uchylił przed tobą karku. Amadej stracił tedy w polu dwóch swych synów Dominika i Dawida, a mimo to Zach pozostał w ich obozie. Nie zdradził. Zrobił to trzy lata później pod pretekstem odzyskania odebranych mu przez ciebie dóbr.

— Złoto zawsze było argumentem nie do przebicia — dodał smętnie Karol, wstając z miejsca i powolnie zsuwając stopy ze stopni. — To będzie wasze zadanie Filipie, ufam twej rodzinie. — Położył dłoń na ramieniu palatyna i rzucił mu przyjazny, choć nikły uśmiech. — Weź do pomocy swego brata. Będzie rad, choć to nie zwolni go z obowiązku nauczania mego syna.

Zaśmiali się. Filip ugiął plecy, prześmiewczo prawie głową kolan dotykając i odszedł szybkim krokiem.

Karol odwrócił w kierunku tronu, podziwiając złotą makatkę zdobiącą ścianę. Przyozdobiona herbem dynastii, na którym widniały nieustannie złote lilie, majaczyła przed nim jak targana wiatrem.

Nikt nie odbierze mi tronu i nie zmusi do ustąpienia sforze ujadających psów.

Wyszehrad, sierpień 1327r.

Niedawno zakończona budowa ptaszarni zapoczątkowała sprowadzanie najlepszych okazów do królewskich polowań. Miłość króla do koni była niekwestionowana, aczkolwiek oddawał się równocześnie kolejnemu uczuciu zwróconemu tym razem ku latającym drapieżnikom. Dwa sokoły zasiliły już na stałe wyszehradzką ptaszarnię wraz z jastrzębiem i krogulcem.

Ostatnimi czasy sprawdzał też przybyłego z Neapolu circaetus gallicus, gadożera, który trzy razy dziennie rozkładał skrzydła na nieboskłonie w misji wyławiania z ogrodowych gęstwin węży. Drapieżnik polujący na gady nie ulegał diabelskie truciźnie toczonej z jadowitych zębów długich, obślizgłych i niemile widzianych gości.

Przekraczając próg ptaszarni, w świtę królowej uderzył przejmujący skrzek. Klara blisko siebie trzymała małego Ludwika, tak jak nakazała jej monarchini. Na głośne rzężenie ptaków nieumyślnie utopiła wręcz chłopca w swej sukni, aby czasem nie dopadł go jeden z drapieżników. Gorączkowo kręciła głową, próbując namierzyć każdego osobnika. Pięć ich było i na szczęście każdego z osobna widziała. Usadzone pewnie i dumnie na szerokich, podwieszonych pod wysokim sufitem palach, otulonych długimi szponami. Wnętrze przypominało ubogi w drzewa las, oplątany lianami. Starano się obeznawać ptaki, aby nie walczyły ze sobą. Pierwsza pierzasta piątka zdała test.

— Po co kazałeś mi tu przyjść? — spytała Piastówna, patrząc na Mroczka. — Widziałam już wszystkie ptaki, a nowego nie dostrzegam. 

Dowódca zaśmiał się i pstryknął palcami. Dalia pierwszy raz sprawująca opiekę nad starszym królewiczem popatrzyła na niego i uśmiechnęła się szeroko, czując na plecach srogi wzrok Hery, która odpowiedzialna była za przysposabianie kolejnych niewiast do opieki nad królewiczami. Władek uniósł na nią szaroniebieskie ślepka i widocznie poruszony, podszedł z Chorwatką do matki. Równocześnie zrobił to i Mroczko. Wytrwale skrywał coś za pleckami, podając w końcu Elżbiecie grubą, skórzaną, kremową rękawicę wyszytą złotymi i srebrnymi nićmi. Wtem spojrzała pytająco na dowódcę.

— Mam prezent dla ciebie, pani. — Podszedł do niej i przejmując rękawicę, ostrożnie włożył ją na prawą rękę monarchini.

Chwycił jej dłonie i pociągnął za sobą na środek, po chwili wycofując za jej plecy. Pozostała sama. Niepewnie rzuciła przez ramię na całe grono, które zrobiło trzy kroki w tył, osłaniając zapobiegawczo królewskich synów. Tylko Mroczko tkwił przed szeregiem, dumnie trzymając dłonie na plecach. Uniósł rękę, dając jej znak, aby i ona tak uczyniła. Odetchnęła głęboko i przymykając lekko oczy, zwróciła się przodem do ptaszarni, unosząc bez zbytniej śmiałości dłoń, okrytą jasną rękawicą.

Przez moment tak trwała w zupełnej ciszy. Mroczko, dworował z niej i specjalnie zwlekał, podsycając jej ciekawość. Istotnie tego nie robił. Strach ją ogarnął i bliska była wyzionięcia ducha od wartkiego bicia serca, próbującego wydostać się z jej piersi. Nastała wyczekiwana chwila. Ostry gwizd odbił się od ścian, pozostawiając po sobie jeno echo i złowrogą ciszę.

Głucho załopotały skrzydła gdzieś na końcu pomieszczenia. Zaintrygowana wyprostowała plecy i wytężyła wzrok. Nie widziała nic poza znanymi już osobnikami. Poczynała się niecierpliwić, zatem tupnęła nogą, na co Mroczko głośniej się zaśmiał. Jeszcze raz zagwizdał tym razem ciszej i łagodniej, w innej tonacji jakoby nawoływał delikatną personę. W ułamku sekundy coś dużego poderwało się z narożnej gałęzi, spowitej cieniem. Uleciało do góry i wleciało w jasność dnia, rozciągając szerokie, białe skrzydła z pasem czerni na krańcach. Sparaliżowana rozchyliła usta, nieznacznie opuszczając rękę.

— Elżbieto, unieś rękawicę! — krzyknął Mroczko, przygotowany na ewentualny ratunek.

Otrzeźwiała, gdy trzepot długich skrzydeł owionął jej twarz, a wszystkie kosmyki włosów swobodnie okrywające skronie powiały do góry. Poczuła mocny uścisk na przedramieniu i niebosiężny ciężar kierujący ją w dół. Zanim zorientowała się w zaistniałej sytuacji i uświadomiła, co właśnie nastało, Mroczko podtrzymywał już jej prawe ramię.

Zaniemówiła.

Głośniej oddychała, unosząc głowę, którą w strachu uchyliła. Dumna, orla samica wbijała pazury w jej rękę. Kręciła głową na boki, przyglądając się nowej pani. Odruchowo i Elżbieta skręciła głowę, podziwiając niezwykłej maści upierzenie.

— Jest niezwykła — wymamrotała do siebie, wyciągając pewnie drugą dłoń w jej stronę. Ojciec zawsze jej powtarzał: "Aby okiełznać dzikie zwierzę, nie można okazywać strachu, bo to przymiot ofiary". Początku dobrego Piastówna nie miała, lecz obiecująca więź się zapowiadała, boć po chwili już gładziła brzuch orlicy. — Nigdy nie widziałam takiego orła. Wyjątkowy okaz.

— To podarek od twego ojca — objaśnił.

Uśmiechnęła się do siebie. Oliwkowe oczy wpatrywały się w nią, a żółtawy dziób powędrował na rękawice. Badał ją i lekko obijał, po chwili wydając z gardła hałaśliwy skwir. Orlica uniosła łeb i pokiwała nim na boki, wydymając w końcu pierś.

— Chyba cię zaakceptowała — orzekł, przenosząc spojrzenie na królową. — Niezwykłe stworzenie rozpoznało w tobie równie wyjątkową kobietę.

Nawet krzta wątpliwości nie dała się odczytać z lica dowódcy. Obdarzał ją miłym, zielonym spojrzeniem. Czystym, bez wątpliwych blasków. Ukłuło ją to prosto w serce. Nie mogąc znieść widoku czarujących tęczówek, odwróciła raptownie głowę i cofnęła do świty. Chłopcy wyłonili się zza dwórek, Ludwiś, wyciągając zaraz rączki w stronę ptaka. Zawahała się na jego zamiar, unosząc dłoń z dala od syna i spoglądając na Mroczka, spytała:

— Jest dobrze wytresowany? Nie zrobi chłopcom krzywdy? — Zmierzyła orła ciemnością tęczówek i zmrużyła oczy, wpatrując w jego jasne ślepia.

— Elżbieto, Mroczko ukrywał go przed tobą, odkąd wrócił z Polski. — Zaśmiała się Larysa i pogładziła brzuch orła, Piastówna zaś na plecach poczuła dziwny dreszcz. — Poza tym podczas tresury Ivo i Koloman mu towarzyszyli. Sprawdzał, jak orlica zareaguje na dzieci. Władysław i Ludwik są bezpieczni. Wszyscy będą patrzeć na ich prędkie rączki — zażartowała, chwytając dłonie chłopców i lekko gilgocząc.

Elżbieta skierowała wzrok na Mroczka i lekko skinęła w podzięce. Opadła na kolana i wpierw młodszego synka przyciągnęła do siebie.

— Ludwisiu, musisz być bardzo ostrożny. To dzikie zwierzę, uszanuj je.

Wyciągnęła rękę w jego stronę, gdy pokiwał ciemną czuprynką. Na widok orlicy rozpromieniał. Delikatnie, wolno i z pewnością dosięgnął jej pierza, zatapiając w nim kłykcie. Lekko uniosła skrzydło, a malec z uśmiechem na twarzy powodził dłonią w odkryte miejsce. Orlica wyraźnie zadowolona potrząsnęła głową.

— Władziu, zbliż się. 

Wyciągnęła i do niego dłoń, lecz jej nie przyjął. Wyprężył jeno rączki, wykręcając je do tyłu. Machał nóżką, wydymając usteczka i uciekając od niej wzrokiem. Niepewnie na nią zerkał, wstydząc się swego lęku. Uniósł palec do ust i przygryzł go lekko.

Moze pójdę do twej stajni, pani mateńko? — wybełkotał nieśmiało.

Wysiliła nietęgi uśmiech i skinęła w stronę Chorwatki.

— Dalio, zaprowadź królewicza do Orgony. — Lekko się uśmiechnęła, na cichy okrzyk radości syna. — Hero, będziesz jej towarzyszyć.

Kobiety dygnęły nisko i zabierając Władzia, ruszyły w stronę podwójnych wrót. Królowa zaś przeczesała włoski Ludwika i ucałowała jego czółko. 

Praga, Królestwo Czech, początek września 1327r.

Miedziane włosy w promieniach słońca przypominały grzbiet rudego cyjona, którego intensywność zmieniała się podczas biegu i zmiany ułożenia skóry. Dół zaś układał się niemalże wyprostowanymi falami na ramionach. Zdawały się umęczone upałem, równie co ich właścicielka.

Namówiona przez bliźniaczki, królowa tkwiła w piekielnie ciepłym ogrodzie, chroniona wysokim dębem z bujną, rozłożystą koroną. Śledziła utrudzonymi oczami za hasającymi dziewczynkami. Jeno same córki jej się pod matczynymi skrzydłami ostały. Kilka niedziel wcześniej zmuszona została do pożegnania pięcioletniego Jana, który ruszył do Karyntii. Nieustannie wypatrywała też starszego syna posłanego do Paryża, a i teraz szykowała się do odesłania najstarszej córki Małgorzaty do Dolnej Bawarii. Królowa ciesząca się niegdyś siódemką dzieci, z wolna zostawała ograbiana z własnych pociech, które co rusz łączyły państwo kolejnymi sojuszami. Nieubłaganie czekała Przemyślidka i na kolejne zwieńczenie mariażu, które mąż jej uważał za cel ostatnimi czasy newralgiczny. Zdawał się on jednak odwlekać po zagrywce w Sławkowie, co było jej na rękę, a szlachetnego małżonka zaś doprowadzało do istnego delirium. 

Napawała piwne oczy nadzwyczajną urodą swych córek, próbując cieszyć się nimi, póki było jej to dane. Anna i Elżbietka obie o ciemnych, modrych spojrzeniach, zabawiane przez wesołka gnieździły się na skrawku koca. Starsze córki zaś dwunastoletnia Bonna i czternastoletnia Małgorzata nakłuwały już ostatnie hafty na swych robótkach. Bonna zagryzała lekko wargę, co zwykła robić przy momentach najtrudniejszych w dzierganiu, kiedy uwagę skupić musiała na małych, wymagających precyzji fragmentach. Krótkie włosy, ledwie do ramion sięgające opływały złotą barwą. Małgorzata tuż przy niej siedząca zdawała się odprężona. Przechylała głowę, nucąc sobie pod nosem, sprawiając wrażenie niewiasty stworzonej do ręcznych robótek. Kłopotu jej nie sprawiała, acz tworzyła chustę o wiele większą, która posłużyć miała okrywaniu ramion.

Przemyślidka gwałtownie sięgnęła po kielich, zwilżając trunkiem gardło i mrużąc oczy. Patrzyła w dal i obie córy to dostrzegły. Również głowy uniosły, nieznacznie promieniejąc na twarzach. Skocznym krokiem, ściskając w dłoni zapewne pergamin, zmierzał w ich kierunku. Widocznie rozradowany dochodząc do pledzika, porwał w ramiona Annę i podrzucił do góry, chwytając ją łokieć od ziemi. Piskliwy śmiech pięciolatki wypełnił ogród, nieco przeszywając czułe skronie matki. 

Czeska królowa, nalawszy sobie jeszcze jeden pełny kielich, opróżniła go w moment, jakby miał jej przynieść ukojenie. Klnąc pod nosem, przełykała łapczywie wlewające się w nią wino. Odstawiła naczynia i kiwnięciem nakazując wstać córkom, sama poderwała się z miejsca.

— Czym to twój dobry humor jest spowodowany, mężu? — Podeszła bliżej, podejrzliwie patrząc na zabawiającego swą latorośl ojca. Luksemburczyk nie spojrzał na nią, nadal przytulając córkę i szepcząc jej na ucho. — Ekhem?! — odchrząknęła głośno, widocznie poirytowana zlekceważeniem jej osoby.

— Mam wspaniałe wieści — rzekł w końcu, poprawiając córkę na ramieniu i podchodząc bliżej. — Wieści z Awinionu! — krzyknął, pocierając bródkę Anny, jakby miała coś z jego słów zrozumieć.

Elżbieta zająknęła się, po chwili znajdując zagubione słowa.

— A-ale tak szybko? — Widząc, beztroskie kiwnięcie Jana, na dodatek przytakujące cofnęła się, opróżniając kolejny kielich wcześniej nalany przez służkę. Usta jej zadrżały. Okryła je dłonią, wycierając pozostałości cieczy. Prostując plecy, ozwała się po dłuższym milczeniu, którego nawet nie zauważył. — Jaką decyzję podjął papież?

Jan ponownie podrzucił małą Luksemburżankę i pierwszy raz od wejścia do ogrodu, obdarował małżonkę spojrzeniem.

— Jan już oficjalnie wydał dyspensę. Z całą swą mocą popiera mariaż i wyraża wielkie zadowolenie z pokojowego rozwiązania.

— Co nie było wiadome z uwagi na twój podstęp w Trnawie i najazd na jego teścia — odcięła, aby choć przez chwilę zobaczyć jakikolwiek grymas na jego twarzy. Nie wyszło. Wydawał się głuchy na jej docinki.

— Wojna składa się z wielu bitew, nie powiedziałem ostatniego słowa, Elżbieto. — Podszedł do niej, raptownie zmieniając wyraz.

Tym razem ona go zignorowała i pogładziła jasnobrązowe włoski Anny, która otulała szyję ojca.

— Wiesz już co na to Karol? — spytała obojętnie.

— Pewno posłaniec jeszcze w drodze do Wyszehradu. Dłuższa i trudniejsza droga tam prowadzi. Oby jeno okiełznał swą żonę. — Spojrzał na trzymaną córkę i uniósł jej podbródek. — Wtedy nasza Anna zostanie królową Węgier. 

Wyszehrad, Królestwo Węgier

| W tym samym czasie |

Powoli zmierzali na piętro synów. Splecione dłonie pod ramieniem czule król ucałował, przygładził i okrył drugą swą dłonią, jakby uchronić chciał je przed zimnem. Odwdzięczyła mu się uśmiechem, nie przerywając uspokajania dość żwawego dziecięcia rosnącego w jej łonie. Wodziła drugą dłonią po brzuchu, za miejscami lekko nakreślonymi uwypukleniem.

— Widocznie mu ciasno — zażartował Karol, przykładając nań i swoją dłoń.

Malec z dnia na dzień coraz silniej się krzątał, dając matce wyraźnie o sobie znać. Karol również wyczuł jego ruch i prychnął głośno. Kolejny potomek rósł w łonie królowej, która po latach niemiłych mu pomówień przełamała ciążącą na nim klątwę.

— Niech rośnie zdrów i pełen sił. Może to on któregoś dnia przemierzy morze w drodze do Neapolu.

Elżbieta łypnęła nań zaskoczona. Ścisnęła mężowską dłoń i zmierzyła uważnie rozedrganymi tęczówkami.

— A Ludwik? — spytała chłodno. — Gdzie go poślesz jak nie do Neapolu?

Ignorując pytanie, ucałował troskliwie jej głowę, pociągając za sobą w stronę niskich schodków.

— Nie martw się, każdy z naszych synów dostanie tron.

Przyśpieszył, na co lekko go uścisnęła i przyhamowała. Przewróciła oczami w duchu i pokiwała karcąco głową, drepcząc u jego boku. Jeden jego krok wymuszał na niej dwa własne, znacznie mniejsze.

— Nie wiesz, czy kolejny będzie chłopiec, a jeśli dane ci będzie w ramiona wziąć córkę?

Spojrzał na nią dziwnie i ucałował delikatnie rumiane usta. Pewny siebie poszerzył uśmiech i pchnął podwoje, do których doszli. Zawahał się, a i ona powodziła nerwowo po pustej komnacie, dostrzegając po chwili jeno Jana Drugetha, brata palatyna. Małżonkowie wymienili się podejrzliwymi spojrzeniami i podeszli do stołu.

— Janie, gdzie zapodziałeś mego syna? — rzekł król, gdy postawny mężczyzna uniósł się z miejsca. — O tej porze winieneś nauczać go pisania?

— Nastawiał na pergaminie kilka koślawych liter, lecz po chwili wybiegł za Katrioną. Nie mogłem go zatrzymać, znacie jego charakter, najjaśniejsi.

Elżbieta rozszerzyła oczy i omiotła nimi męża równie zdziwionego usłyszaną nowiną.

— Sam?! — wyrwała dość ostro Piastówna. — Oddałeś go tej... — ucięła, kątem oka zerkając na męża, który skierował na nią swe zaskoczone wejrzenie. Nie odwzajemniła go, spytała zaś Drugetha: — Dlaczego do zabrała? Jaki miała powód przerywania królewskiemu synowi w nauce?

— Ponoć Orgona, twoja klacz, zaniemogła. Katriona szukała cię, pani, lecz gdy wymsknęła się jej wieść przy królewiczu Władysławie, z zacięciem rozkazał do niej prowadzić.

Mój synek. Krew z krwi. — Pochwalił Władzia w duchu Karol i z dumą spojrzał na podminowaną królową, która w moment przekroczyła próg komnaty, pozostawiając za sobą jeno echo szumiącej sukni.

Korekta rozdziału dodana 15.04.21 r.  ❤


Dzisiaj troszkę więcej Karola i panów, jednak sama sytuacja związana z Kremnicą i wydobyciem złota mega mnie wciągnęła 😄 

Dodam, że Karol po wycięciu wrogów sprawował praktycznie rządy totalitarne. Jedynym organem, z którym konsultował niektóre decyzje, była Rada Królewska, jednak nie zawsze jej zdanie było dla niego wiążące. Dlatego też samowolne decyzje Karola z czasem nikogo nie dziwiły, choć spotykały się z oporem możnych.

Ciekawostką jest, że do Rady Królewskiej należała również rodzina króla. Jednak jak widzicie na razie nic takiego nie następuje w Piastównie 😵 Ciekawi dlaczego? To będzie chyba dość ciekawa kwestia 🤗 


Mam nadzieję, że was nie zanudziłam! ^^ Mile widziany komentarzyk ❤

Dziękuję za przeczytanie, każdą gwiazdkę i komentarz ❤ To motywuje podwójnie do pisania ^^

W kolejnym rozdziale rozpocznie się wątek mistyczny, mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu. Będzie miał związek z historycznie domniemaną córką Elżbiety i Karola. Ponoć Karol miał dwie córki, których istnienie nie zostało poparte faktami, jednak to daje mi szansę do wprowadzenia dość irracjonalnego wątku 🤭

Ale w końcu to średniowiecze 😋


¹ Kremnica — jedno z najbogatszych miast Królestwa Węgier, przodujące w wydobyciu złota. W 1328r. Karol Robert zalecił wybudowanie mennicy, która działa do dnia dzisiejszego i służy wytapianiu medali i pamiątkowych monet.

² Za czasów Arpadów każdy chłop, który odkrył złoże na swych ziemiach, był zmuszony oddać je Koronie za niewielkie odszkodowanie. Dlatego większość osób zatajała ten fakt przed władzą. Karol Robert zmienił prawo, przez to 2/3 dochodów trafiało do komory królewskiej, a do obszarnika 1/3, ziemie pozostawały w rękach właścicieli. To pomogło w rozwoju górnictwa na Węgrzech.

³ francusko-neapolitańska rodzina Drugeth, była oddana dynastii Andegaweńskiej. Pochodzili z Salerno koło Neapolu, służyli ojcu Karola Roberta, po jego śmierci natomiast wyjechali wraz z osieroconym Carobertem na Węgry.

⁴ Capellae Regiae — królewski kapelan strzegący dworskich duchownych, spowiednik króla. Miklós Dörögdi był również wiernym doradcą Karola Roberta, do końca ich stosunki pozostawały zażyłe, choć ponoć nie przepadał za Łokietkówną.

⁵ Po łacinie "locus credibilis", po węgiersku "hiteleshely" — translator tłumaczy to jako "miejsce uwierzytelniania", była to średniowieczna instytucja w Królestwie Węgier. Były to najczęściej kapituły lub zakony, w których dokonywano czynności notarialnych w tym wydawanie autentycznych kopii dokumentów.

⁶ Esztergom jest to węgierska nazwa miasta Ostrzyhom, najważniejszego biskupstwa na Węgrzech. W dialogach będę starała się używać węgierskiej nazwy.

⁷ Po konfiskacie majątków wrogich możnych, Karol Robert rozdał je własnym oddanym rodom, jednak to nie znaczy, że nie chcieli oni również się wzbogacić. Potrafił jednak zahamować ich zapędy.

⁸ Karol Robert został koronowany trzykrotnie: w 1301r. koronacja odbyła się w Ostrzyhomiu, lecz nie Świętą Koroną i została uznana za nieważną. W 1309r. dokonano takiego samego aktu. Natomiast dopiero w 1310r. wykupił koronę i został koronowany już pełnoprawnie w Székesfehérvár.

⁹ Na Węgrzech z urzędem urzędnik dostawał we władanie również zamek o który musiał dbać. Podczas odebrania urzędu, zamek wracał do rąk króla.

¹⁰ W bitwie pod Rozhanovcami, armia Amadeja Aby, wraz z posiłkami Mateusza Csáka poniosły sromotną klęskę w starciu z armią Karola Roberta, który miał wsparcie spiskich Sasów, Zakonu Szpitalników (joannitów) i mieszkańców Koszyc. Ta bitwa zakończyła ród Aby (zginęli jego synowie), a Karol zdławił i przejął w końcu północno-wschodnie Węgry i dzisiejszą wschodnią Słowację, które były pod panowaniem Amadeja. Od tamtej pory jedynym zbuntowanym oligarchą pozostał Mateusz Csák. Mimo sromotnej klęski Felicjan Zach pozostał w obozie zwolenników Csáka, lecz Karol odebrał mu wszystkie dobra. Odzyskał je dopiero w 1325r. kiedy "ostatecznie" zmienił front na rzecz Caroberta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro