Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

21 rozdział ♔ | Proroczy sen? |


| Wyszehrad | Praga | Kraków 

lipiec-sierpień 1326r.


Kompleks czterech budynków dopełniony specjalnie ciasnym dziedzińcem, okrążony był szczelnie grubymi murami. Jedynej bramy prowadzącej do wnętrza chroniło czterech strażników oddających właśnie pokłon przed monarchą. Mocno napierał na Diona, równie silnie okręcając wodzą dłoń, niemalże odcinając jej dopływ krwi. Nie zważał na to. Dumnie wodząc po skarbnicy, poddawał się ekscytacji przepełniającej jego pierś.

Jechał jako pierwszy, oceniając dzieło włoskich budowniczych. Przywożąc z sobą najznakomitsze plany mennic u podnóża wyszehradzkiego wzgórza, również ową budowlę postawili. Splatając palce na plecach, z wolna krążył po wewnętrznym placyku. Duma go rozpierała, dokonawszy czegoś, co po wielu dekadach zaniedbań ze strony Arpadów zdawać się mogło niemożliwym do spełnienia. Zaniżona wartość węgierskiej monety po rozdętych i roszczeniowych panach była największą zmorą Karola.

Uśmiechał się, wnet przerzucając uwagę w stronę szurających ciżemek. Po chwili mając już przy sobie dwa powody swej zwłoki, pochwycił w ramiona królewicza pewnie stąpającego już po ziemi i posyłając ciepły uśmiech Kolomanowi, skierował się ku potężnym, zamykanym na kilka spustów wrotom. Uśmiechy gościły na ich twarzach i z całego nielicznego orszaku tylko Larysa nie podzielała tejże euforii. Nie potrafiła, nawet nie chciała darować królowi tak wielkiej nieodpowiedzialności. Znając nieprzewidywalne ataki paniki królowej, postanowił nie zorientować jej w swych planach i bez jej wiedzy zabrać syna z zamku. Przed oczami widziała już reakcję przerażonej matki tak nieprzyjemną dla dwórek. Jednakowoż postawiona przed faktem dokonanym królewiczowi wolała towarzyszyć, gdyż składała obietnicę nieustannego jego pilnowania.

— Królu, to zaszczyt gościć ciebie i mieć tę sposobność zapoznania z mennicą. — Niski mężczyzna z twarzą osłoniętą czarnymi sprężynkami, jak wryty stanął przed Karolem, przejawiając wielkie poruszenie w swym zachowaniu i tak wielce cenioną szczerość. Oczy dociekliwe i wielkie niczym kasztany, dokładnie zapoznawały się z sylwetką monarchy, następnie przenosząc swój błysk na towarzyszących mu chłopców. — Ach, królu, synowie twoi toczka w toczkę podobni do ciebie, winszuję.

Na twarz Andegawena cieniem padł grymas. Ścisnął usta i odwrócił z obawą napotkania zmieszanych oczek Kolomana, szczęśliwie kierującego swą uwagę na stosy złota. W duchu odetchnął, wypuszczając cicho powietrze i wracając do mężczyzny, skarcił go oschłym spojrzeniem.

— Prawda to. Władysław upodabnia się z każdym dniem do mnie — stwierdził dosadnie, lekko poprawiając syna na ramieniu. Wodził wzrokiem po pomieszczeniu do granic obłożonym cennym kruszcem, zmieniając rychło temat. — Wierzę w zdolność i doświadczenie włoskich budowniczych, ufam, że i Wyszehrad zacznie bić złote monety.

— Jest to pierwsza partia złota zgromadzona z kopalni w Aranyosbány, Nagybány i Szomolnokbány¹, które otworzyłeś niespełna wiosnę temu. Setka monet została już wybita, musisz jeno ją zatwierdzić. — Patrząc dumnie na króla, wyprostował plecy i wskazał mu wejście do kolejnego pomieszczenia.

— Ty prowadź, mincmistrzu Peppiniello. W końcu tyś tu panem. — Karol lekko schylił głowę z uśmieszkiem. Zerkając na Kolomana, pstryknął dwa razy palcami, ściągając jego uwagę, po czym ruszył za Włochem.

Podchodząc do średniego kufra, przekazał młodszego syna w ręce Larysy i nachylając, uniósł wieko. Jak zahipnotyzowany anielskim połyskiem zatopił dłoń w twardych, lecz przyjemnie chłodnych krążkach i wyjął jeden losowo, zakleszczając go pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem. Unosząc rękę na wysokość oczu, odwrócił tarczę w swą stronę i przymykając jedną powiekę, zaśmiał się chełpliwie. Tak drobna rzecz, istota bytności państwa, ostatecznie poczynała uzyskiwać godną formę. Z towarzyszącym sercu ciepłem gładził chropowatą nawierzchnię monety, nakreślając tym samym kształt florenckiej lilii².

— Wspaniały ryt stempla wręcz idealny. Powinszowania dla rzemieślnika. — Zerkając na Peppiniello, rzucił należyty uśmiech, wyrażający uszanowanie tak precyzyjnej pracy. — I dla ciebie mistrzu, żeś utrzymał nad nimi pieczę.

— Dziękuję. — Prostując dumnie plecy, Włoch podszedł do stołu i chowając coś w piąstce, zbliżył do Andegawena. — Panie, decyzja twoja niezmienną pozostaje? — spytał, po czym uniósł tym razem srebrną monetę przed oblicze króla, nieznacznie poruszając brwiami.

— Tak.

Przejmując srebrnika i kładąc go na dłoni, przez moment jakby z rozrzewnieniem na niego patrzył. W końcu to na owym krążku widniała jego podobizna; siedzący na tronie, dumnie dzierżący tak długo wyszarpywaną koronę, w lewej dłoni jabłko zaś w prawej berło³. Święte insygnia na wieki łączące go z węgierskim tronem, tutaj osadzanym dynastycznymi liliami niczym pakt krwi z diabłem. Westchnięcie rozeszło się po gorącej przestrzeni pomieszczenia, za którego ścianą spoczywał ziejący ogniem potwór w postaci menniczego pieca.

— Nie przebijajcie srebrników. Składujcie je w jednej z piwnic, może kiedyś wrócą do łask, w tych czasach nic nie jest pewne. Górskie mennice również będą to robić, tymczasem spróbujemy zbudować silny system na złotych florenach.

— Jak sobie życzysz, panie.

Kierując modre spojrzenie na Larysę, szeroko rozszerzył usta, odpowiadając na niezwykle radosne lica synów. Podchodząc do nich, przeczesał równocześnie jasnobrązową grzywkę Władzia i gęste, ciemne włoski Kolomana. Władzio o matczynych włosach i szaroniebieskich oczach upodabniał się nie jeno do niego, ale i do Elżbiety, lecz dopiero teraz zdołał zauważyć tę nagłą zmianę. Od chwili narodzin zadziwiał swą zmiennością; z początku o ciemnych ślepiach, które prędko pojaśniały, wreszcie uzyskując szarawą powłokę niepozwalającą na przebicie krystalicznej barwy.

Koloman zaś nic nie miał ze swej matki. Czyste, błękitne i królewskie oczy, które winny skrzyć się w oczodołach królewskiego syna czyniły z bękarta wyśmienitego potomka. Gdyby Elżbieta znała me myśli, dopiero piekło by mi zgotowała. — Coraz dłużej rozmyślał, co nie spodobało się niespełna dwuletniemu chłopcu. Gwałtownie wyciągając ku niemu ręce, z równowagi wytrącił nieprzygotowaną na taki ruch dwórkę.

— Ach, wybacz mi, panie. — Spanikowana mocniej chwyciła Władzia, ten jednak znajdował się już w objęciach ojca, który parsknął śmiechem.

— Władczy jesteś! — Podrzucił go nad sobą, po chwili całując w czoło i układając na lewej ręce. — Brawo synu! Zawsze bierz to, czego pragniesz. — Władzio, zakrywając piąstkami usta, tłumił chichot, w końcu wyprężając w stronę błyszczących monet. Karol, dochodząc do kufra, chwycił florena, wkładając go w małą dłoń. — Kiedyś to ty będziesz wybijał dalej, będziesz królem. — Zdziwił się nagle, gdy malec, zaciskając na monecie kłykcie, spojrzał na niego bystrym okiem, jakby rozumiał wymawiane przez niego słowa. Pokrótce znowu pomiętosił florena i zmierzył ojca badawczo, słodko rozszerzając usteczka.

Miast dumy, poczuł Karol jedynie dziwne ukłucie, jak lodowa strzała przebijająca serce na wylot.

~~~~~~

Bordowe poły sukni szurały po kamieniach dróżki oddzielającej klepisko królewskiej stajni od długiej pergoli, dającej ukojenie dwórkom w upalny dzień. Niczym rozjuszony płomienny ptak, krążyła w kółko, zacierając dłonie i wypatrując konnych. Nie zważała na słońce, którego promienie muskały nieprzyzwoicie jej twarz, pokrywając jagody rumianą barwą. Sama wprawiała się w opętańczy taniec doprowadzający ją z wolna do zawrotu. Widząc niepewny krok królowej, Diana wstała prędko, podbiegając do niej.

— Elżbieto, ściągniesz na siebie jaką chorobę, jak dalej będziesz tak hulać po słońcu. W tej chwili idziesz ze mną! — Ciągnąc rozpaloną dziewczynę na ławę, dała jej wody i poczęła wachlować wilgotną twarz. — Dojdź do siebie, król nie może zobaczyć cię w tym stanie.

— Pomyśleć wpierw mógł, nim zabrał mego syna bez uprzedzenia! — warknęła, przypominając sobie rozdzierający ból w piersi, gdy zasłyszała tak niepokojące wieści od Zachówny. — Skąd taki pomysł?! Gdzie go zabrał?! Nikt nic nie wie, a wszyscy wtajemniczeni trwają u jego boku.

— Larysa jest z nimi. Władkowi nic nie grozi, ale teraz to ty jesteś na granicy niebezpiecznego rozdroża. Proszę cię, wyzbądź się czarnych myśli i uspokój — dodała Klara, ochładzając zwilżoną materią, gorący kark Piastówny.

Słysząc próby jej uspokojenia, czuła jak ciało na przekór owym słowom czyni. Nic już jednak nie powiedziała. Podpierając głowę, przymknęła oczy i głęboko oddychała. Uspokajała kołatanie serca, a policzki z każdą chwilą wychładzały się, odzyskując koloryt przystojący królewskiej małżonce. Poderwana z miejsca, dosłyszała stukot kopyt i zaraz rozpromieniała na widok małego orszaku.

Tym razem, także i król jechał pierwszy, jednak nie sam. Mała osóbka chybotała przed nim w siodle równo z galopem Diona, a jasne kosmyki skakały po czole. Skupiony na trzymaniu wodzy nie powstrzymywał radosnego pisku, który niósł się wraz z wiatrem po stajniach. Karol widocznie zadowolony zerkał też od czasu do czasu na Zoltána, z którym jechał Koloman, równie zachwycony przejażdżką. Na ten widok uczuła przyjemne ciepło. Jeszcze przed chwilą gotowa rozszarpać małżonka, teraz łagodniej zerkała na przybyłą gromadę.

Podchodząc do kasztanowego wierzchowca, nie spojrzała nawet na Karola, w moment zaś sięgnęła po Władzia, wyciągającego ku niej ręce. Chichotał, a czując matczyną pierś, mocno w nią wtulił. Poczuła ulgę. Długo zalegający kamień na sercu rozkruszył się wraz z uściskiem synka. Ucałowała małą główkę, na dłużej zatrzymując usta na skroni.

— Coś się stało? — rzekłszy to, Karol podał lejce Katalinowi, który namówiony przez Katrionę odebrał konia, bowiem nie chciała prowokować niepotrzebnie swą obecnością. — Co cię sprowadza?

— Jeszcze pytasz? — Zerknęła na niego z niedowierzaniem. — Zabrałeś naszego syna bez słowa i zapadłeś się pod ziemię. Odchodziłam od zmysłów.

— Niepotrzebnie. — Przerzucając spojrzenie na niedaleko stojącego Pawła, skinął w jego stronę, po czym splótł palce na plecach, a on bez słowa zabrał Kolomana. — Wy, niewiasty, macie niewyobrażalną skłonność do demonizowania przyziemnych spraw.

Prychnęła na to, uciekając wzrokiem. Nie puściła synka, dalej główka jego spoczywała na jej ramieniu, a matczyna dłoń gładziła czuprynkę. Wyraźnie czuła jak wtula swą twarzyczkę w długie fale, bródkę ocierając o jej łopatkę podczas ziewania. Dzień pełen wrażeń zmęczył Władzia, który bezwładnie opadał na ramię.

Karol zacisnął niezauważalnie zęby z niezadowoleniem, po chwili przywołując Herę.

— Połóż go w moim skrzydle, tak jak mówiliśmy. — Wydał dyspozycję, przeszywająco zerkając na królową. Piastunka dygnęła i poczęła zabierać Władzia z jej ramion, na co zdezorientowana odskoczyła.

— Dlaczego? — Kierując zagubiony wzrok na Karola, wyraźnie dziwiła się na tak nietypowy pomysł. — Władysław ma własne komnaty. Wyrwałeś go ode mnie pod pretekstem usamodzielnienia, a teraz sam zabierasz go do siebie. Skąd tak nagła decyzja? Mówiłeś, że nic mu nie grozi.

— To prawda, nie czyha na niego niebezpieczeństwo. Pamiętam przecie, że trzeci pawilon z przybocznymi komnatami wybudowany został z myślą o naszych pociechach, ale na razie zamieszka ze mną. — Oficjalny ton i oschłe, wręcz mrożące spojrzenie wzbudziło w niej dreszcze.

Powoli do niej podchodził, ona zaś niczym wierny naśladowca powielała jego krok, noga za nogą, lecz w przeciwnym kierunku, próbując nie dopuścić do zbliżenia. Głośniej oddychała, dotkliwiej odczuwając falę gorąca spływającą z nieba.

— Chcesz rozdzielić mnie z synem? — szepnęła pełna obaw, lekko rozszerzając oczy.

— Tak będzie najlepiej. Za bardzo się przywiązujesz, a to on obejmie po mnie tron. Nie może mieć żadnych słabości. 

Głos jego nawet na chwilę się nie zmienił. Przeszywał jej głowę, dudniąc w pulsujących skroniach.

— Ja nią jestem?! — odcięła, sama dziwiąc się na przejaw niezwykłej siły, która samoczynnie z niej wypłynęła. — To mój syn!

— To nie tylko twój syn! To najstarszy dziedzic Świętej Korony i wpierwej nim trzeba się zająć. Zadbaj o Ludwika, a wychowanie przyszłego króla zostaw mnie. Przy mnie nabierze najlepszych wzorców, jakie winien mieć władca, niżeli przy... — zawahał się.

— Niewieście?! — Uniosła głos, tłamsząc go, nie chcąc przestraszyć trzymanego Władzia.

— Król, musi być twardy, zatem u mego boku będzie pobierał nauki, tobie zostawiam młodszego syna.

— Do sprzeczek z tobą jestem gotowa w każdej chwili, zwłaszcza pod osąd biorąc twe wzorce mogące zaszkodzić Władysławowi. Być może nabierze przy tobie ogłady jako przyszły władca, lecz jako mężczyzna i nade wszystko mąż już nie. Te nauki winien uzyskać od kogoś znacznie godniejszego — odcięła z irytacją, mocniej przytulając malca.

— Nie tobie oceniać godność króla.

— Nie króla, a męża. Uważasz żeś godnym wzorcem? Wątpię. — Pogarda wylewała się z jej ust, uderzając boleśnie w Andegawena.

— Na tronie zasiada król nie mąż. Każda z kandydatek zmuszona będzie zaakceptować swój los u jego boku. Tak jak ty to zrobiłaś.

Patrzył na nią z wyższością, a podchodząc bliżej, zmusił do zadarcia wyżej głowy. Wyższy wzrostem, ostentacyjnie nad nią stał, siejąc w niej gorzkie ziarna upokorzenia. Niespodziewanie usta poczęły jej drżeć, wypuszczając bezsilne jęknięcie.

— Lecz nawet król, może być oddanym, troskliwym i dobrym mężem. — Głos jej zadrżał, lecz po chwili zebrała siły i dodała beznamiętnie — Mam nadzieję, że te cechy nasz syn odziedziczy po swym imienniku, będzie jak jego dziad i zdoła wyplenić twe egoistyczne nauki.

— Jeszcze słowo — szepnął, przybliżając do niej dłoń z wysuniętym palcem.

— Przykładem chlubnego małżonka nigdy nie byłeś i nie będziesz. Nie mam ku temu złudzeń. — Głębiej oddychała, mocniej przytulając malca w obawie przed odebraniem. — Nie tobie oceniać sposób wychowania mych dzieci. Będę czynić to, co uważam za najlepsze dla chłopców.

— Dla Ludwika. Ludwika wychowuj tak, jak uważasz. Władysława zostawisz w spokoju. Skupi się on jeno na swym zadaniu. Roztoczę nad nim królewską opiekę.

— Nie masz prawa mi go odbierać... — Elżbieta traciła już nadzieję, a głos jej począł drżeć.

— Tylko siebie krzywdzisz tym bezcelowym uporem. Jadamy razem, zatem będziesz go widywać. — Przewracając tęczówkami, skrzyżował zniecierpliwiony ręce.

— Nie zgadzam się!

— Jesteś królową, masz słuchać rozkazów i dobrze ci radzę, nie wystawiaj znowu cierpliwości mej na próbę.

Kończąc, chwycił talię Władzia i przyciągnął do siebie, a wraz z nim królową. Nie chciała go oddać, a sam chłopczyk mocno okalał jej szyję. Kręciła głową na boki, tłumiąc napływające do oczu łzy. Ignorując błagalne spojrzenie, poświstywał cicho i rozplatając drobne paluszki, odebrał matce syna, pośpiesznie ruszając w kierunku zamku. Stała jeszcze przez moment w bezruchu, ostatecznie wybuchając i krzycząc w jego stronę:

— Może jeszcze wyznaczysz tę rudą kokotę na piastunkę naszego syna?! — głos królowej, pełen nienawiści, ale i bezsilności, odbił się dobitnie w uszach wszystkich obecnych w stajni. 

Katalin niepewnie zerknął na Katrionę, która nie odrywała spojrzenia od Piastówny. Król, nie spojrzał nawet na nią, tylko uspokajając ledwie co zbudzonego królewicza, znikł w mroku korytarza.

Liście z koron bujnych dębów, zroszone poranną rosą, chyliły się ku ziemi. Ściółka pochłaniała spadające krople niczym człowiek ostatnie tchnienia przed wyzionięciem ducha. Promienie słońca przedzierały swe złote strzały przez gęstwiny, gdzieniegdzie oświetlając błyszczącą ziemię. Lekka mgła unosiła się pośród drzew, a osamotniony olbrzym tonął w magicznej poświacie. Złotogłowy chyliły płatki, ustawiając liście niczym ostre miecze ku górze. Otaczały drzewo, którego pień przewijany gęsto był lianą.

Przeszywający i zagłuszający jazgot przerwał sielski poranek. Przez koronę samotnego drzewa przebiły dwa orły nietoczące sporu, a jakoby jeden ratował drugiego. Otulone skrzydłami runęły na ziemię, pozostawiając głęboką w niej wyrwę. Uszczerbek nie pozwalał większemu wzbić się w powietrze. Dziobem pobudzał towarzysza, orła znacznie mniejszego. Skrzeczał głucho, nie mogąc przebić gęstej mgły, znienacka opuszczonej na gęstwiny. Płochliwie wyciągał szyję, próbując znaleźć bezpieczną ostoję – drzewo idealne do ochrony. Nie widział nic.

Wychodząc przed wiotkie ciało towarzysza, rozłożył skrzydła i stanął, wyprężając się. Rozciągał pierza, słysząc łamane gałęzie i ciężki oddech. Wpatrywał złote oczy w nicość. W białą pierzynę, będącą nie barierą ochronną, a istną pułapką. Drgnął nerwowo, dostrzegając rozmazaną, daleką postać z wolna zmierzającą w ich stronę. Ten ktoś zadzierał wysoko głowę. Bujne włosy go okalały, a za nim z boku na bok, skakał długi ogon. Orzeł zatrzepotał głośno skrzydłami, wydając z gardła ostrzeżenie.

Intruz przyśpieszył wnet, a postura jego wyostrzała się z każdą chwilą, ujawniając prawdziwą twarz, a raczej pysk. Duży, pewny siebie i stwarzający wrażenie nieustępliwego. Lew z wyszczerzonymi kłami i wysuniętymi pazurami zmierzał w ich stronę. Śmierć w lwiej postaci sunęła po swe ofiary. 

Głucha cisza do tej pory wypełniająca przestrzeń mgielnej pułapki poczęła przebijać dźwięk. Rosnący i intensywniejszy, aż w końcu przeraźliwy ryk odbił się pomiędzy drzewami, które lotem zostały uwolnione z pomroku. Wyciągnięty, zastygły w powietrzu z wysuniętymi pazurami. Rozszerzał paszczę, pokazując połyskujące w promieniach słońca kły. Orzeł jeno wbijał w niego swe okrągłe oczy.

Przedstawienie zamarło. 

Lew rzucający się do ataku, orzeł niemogący uniknąć starcia. Tkwili na środku ciasnej polany, wilgotnej i grząskiej od ilości kropel spadających z koron. Atak niespodziewany, niepozwalający na obronę...

...do czasu... gdy samotne drzewo poruszyło gałęziami, a liana niepodziewanie odwinęła w ich stronę.

Podskoczyła na posłaniu, podkurczając nogi i przykładając dłoń do serca. Biło jak oszalałe, próbowało wyskoczyć z jej piersi. Nerwowy oddech wypełnił złowrogą ciszę komnaty, przerywaną skrzypiącymi okiennicami tarmoszonymi przez wiatr. Nie widziała nic, jeno ciemność, u podnóża okna przebijaną delikatnym blaskiem księżyca, ociężale próbującego wydostać się z pochmurnej pierzyny nocnego nieba.

— To tylko sen. Zły sen. — Szeptała do siebie, okrywając kolana spoczywające pod jej brodą. Otuliła rękami podkurczone nogi i chybotając na boki, próbowała wyzbyć się czarnych myśli, jak noc ją otaczających. — Nic się nie stanie Jadwiniu, nic nam nie grozi. — Mówiła do siebie, próbując przekonać. — Koszmarna mara nie może być zapowiedzią przyszłości. Sen z mieczem się nie spełnił — szeptała w mrok, nerwowo gładząc blond włosy, teraz wyglądające jak osmolone.

Skwar oblewał praskie ulice. Nikt nie liczył, który to był już dzień nieznośnych upałów. Niczym napastnik dręczył swe ofiary, zsyłając co rusz kolejną falę gorąca, odpędzając przy tym nawet najmniejszy kłębek chmury. Dzień wydawał się powszedni, lecz tylko dla mieszkańców miasta, w królewskiej rezydencji bowiem poruszenie zdawało się osiągać niebotyczny poziom. Wewnętrzne mury zazwyczaj chłodzące ich mieszkańców przed żarem lejącym się z nieba, dziś dodatkowo rozgrzane były do czerwoności. Lada chwila orszak wyruszyć miał w drogę, lecz nieprzewidywalność czeskiego króla nie pomagała i tak już spanikowanym dworzanom. Jak najprędzej i najdokładniej wykonywali swe zadania, ażeby niedbalstwem nie zezłościć lwa, gotowego wysunąć swe kły.

Siwy wierzchowiec muśnięty szarym odcieniem, na dziedzińcu gotował się do podróży. Młodziak, niedawno sprowadzony dla króla, niecierpliwie przerzucał grzywę, przyginając tylną nogę i ciskając podkową w małe kamyczki spoczywające na ziemi.

Przemierzał spokojnie korytarze w towarzystwie Leoša. Energia go przepełniała, jedną dłoń trzymał na plecach, w drugiej zaś dzierżył miecz. Władał nim w powietrzu bez znacznego wysiłku, jakby trzymał znikome drewienko, a nie żelazne ostrze. Podążał przed siebie, po chwili skupiając uwagę na rękojeści z wyrzeźbioną sylwetką lwa. Uniósł lekko kącik ust i na widok znajomej twarzy, wsunął miecz do przytwierdzonej do pasa skóry. 

Mężczyzna, równy mu wzrostem o zadartej bródce i lekkim wąsiku, który tak bardzo lubił, zmierzał w jego stronę.

— Čeněk! Nieśpieszno ci było, stary draniu! — Głos monarchy zadźwięczał soczyście w głowach mężczyzn. Ściskając przedramiona przybysza, zaśmiał się, poklepując go zaraz silnie po ramieniu. Wyglądali jak para druhów, znająca się jak łyse konie. Ten drugi nic nie odrzekł, jakby przywykł już do takiego przywitania i jedynie odwzajemnił uśmiech. — Twój najcenniejszy skarb jak zwykle w nienagannym stanie.

Čeněk parsknął na to, gładząc ukochaną, długo hodowaną bródkę.

— A co mi pozostało? — Odrywając dłoń, odrzucił ją w bok, unosząc równocześnie ramię.

— Zapewnienia twoje na nic się zdały. — Jan, podchodząc bliżej, wskazał ręką na wyjście i razem poczęli zmierzać na dziedziniec. — Już się nie wywiniesz, jak wrócę, znajdę ci żonę skoro sam nie potrafisz.

— Ach, a ty znowu swoje! — Čeněk, przystanął i łypnął poirytowany na króla. — Dlaczego tak bardzo przeszkadza ci, żem wolny? Bo pomyślę, że po złości pragniesz mnie uwięzić w małżeńskiej przysiędze.

— Poniekąd. — Posyłając perfidny uśmieszek rozmówcy, począł iść dalej. — Ale o tym nie teraz, ważniejsze mamy sprawy. — Przekraczając próg, Jan głęboko odetchnął, napełniając płuca świeżym powietrzem. — Ufam ci druhu, jak mało komu, wiesz o tym. Jestem przekonany, że zadbasz o ład na zamku i doglądać będziesz najważniejszych spraw — odciął na koniec, dziwnie akcentując swą wypowiedź. Wchodząc władcy w drogę, Čeněk zmierzył go uważnie ciemnymi tęczówkami i rzucił przewidujące spojrzenie. Nie musiał pytać, domyślał się, o kogo chodziło. — Tobie nic nie trzeba mówić, jakbyś czytał z mych myśli. — Luksemburczyk wymusił lekki uśmiech i wzdychając, ruszył dalej. — Gdy opuszczę Pragę, zjawi się tu zapewne królowa i spróbuje wprowadzać własne porządki. Miej na nią oko, nie wiem, czym jeszcze zdoła nas zaskoczyć.

— To jest więcej niż pewne. Niewątpliwie czeka już na znak od swych pochlebców, liczących na choćby najmniejszy ochłap jej wdzięczności. — Widząc, że jego słowa jeszcze bardziej zasępiły króla, przeklął siebie w myślach i szybko dodał. — Możesz na mnie liczyć, nie spuszczę jej z oka.

— Dzięki ci. — Opierając dłoń na pasie, odwrócił głowę na plac i poszerzył uśmiech, dostrzegając gotowego już do drogi konia.

— Panie, a co z Brandenburgią? Odpisałeś Ludwikowi⁴?

— Tak. Recz jasna odpowiedź odbiegała od sedna sprawy. Nie powiedziałem wprost, że ruszę na tego małego księcia, który podstępem nałożył na swą głowę polską koronę. — Zacisnął usta, zaciskając również mocniej palce na pasie. — Poczekam na odpowiedni moment. Moi szpiedzy donoszą mi o poczynaniach Łokietka, nic im nie umknie, a gdy nadarzy się okazja, przepędzę fałszywego króla z powrotem do tej jego jaskini.

— Z całym szacunkiem dla twej tęgiej głowy — wtrącił odważnie Čeněk. — Ale czyś zapomniał, że za plecami polskiego króla stoi rosnąca potęga Karola? Węgry to już nie kraj pogrążony w wojnie domowej.

— Wiem — wycedził, obdarzając go chłodem swych jasnych tęczówek, które nazbyt wielkiego wrażenia na nim nie zrobiły. — Nie musisz za każdym razem mi o tym przypominać, żem z największego sojusznika, dostał największego wroga. — Nie wytrzymał. Podchodząc do krańca kamiennego oparcia, mocno uderzył w nie dłońmi, dając upust rosnącej złości. — Skrupulatny plan pogrzebany został wraz z Beatrycze⁵. Moja siostra okazała się zbyt słaba, a śmierć jej i polską koronę mi odebrała, ale niebezpowrotnie. — Błękitnie oczy wodziły po dziedzińcu, z każdą chwilą nabierając złowieszczego blasku.

Čeněk zaśmiał się w duchu, dostrzegając jego nazbyt dużą pewność siebie. Jak gromy z jasnego nieba spadały na niego niepowodzenia, które na zawsze odgradzały mu drogę do Krakowa. Dla Luksemburczyka jednak nie było rzeczy niemożliwych. Otrząsnął się, gdy usłyszał ponowne kroki, po chwili dostrzegając zmierzającego na kamienne schody króla. Dogoniwszy go, razem przemierzyli zatłoczony plac, dochodząc do siwego wierzchowca.

Wzmogły się gwarne rozmowy, jednak równie szybko ucichły, gdy oczom zebranych ukazała się kobieca sylwetka zmierzająca w ich stronę. Przekroczywszy bramę, stukot kopyt poniósł się po dziedzińcu, a miodowa klacz stanęła tuż przed królem, który skinął w stronę Leoša. W mig znalazł się przy kobiecie, wspierając swym ramieniem.

— Ach, dzięki Bogu, zdążyłam. — Dość wysoka niewiasta, uśmiechała się szeroko, nie ukrywając swej radości. Obdarzała męża blaskiem piwnych oczu, które przepełniały radosne płomyki. Długie, kasztanowe włosy z domieszką lekkiej rdzy zebrane w starannie spiętego koka, okryte były prześwitującym materiałem. Lekko pofalowane kosmyki opadały na skronie niewiasty, uwydatniając pulchne policzki. Bladożółta suknia przylegała do pełnych bioder, na których spoczywały dłonie. — Myślałam, że nie zdążę.

— Nie musiałaś trudzić się tylko po to, aby mnie pożegnać — odparł, świdrując ją wzrokiem. Wydawała się szczerze zadowolona, choć widok jego nigdy na nią tak korzystnie nie wpływał. Powoli dochodząc do królowej, skręcił lekko głowę, z pobłażaniem nią kiwając. — Dlaczego przybyłaś Elżbieto?

Przemyślidka robiąc krok w stronę Luksemburczyka, znacznie zbliżyła swą twarz do niego, na co zaskoczony drgnął. 

— Czy czeska królowa... nie ma prawa pożegnać męża? W końcu wyruszasz w daleką drogę, niebezpieczną i niezwykle ryzykowną. — Naciskając na ostatnie słowa, uniosła niecnie kącik, mierząc Jana fałszywie życzliwym wzrokiem. — Ale nie martw się, twój syn będzie godnym następcą.

— No tak! — Parsknął śmiechem, po chwili przeszywając ją wzrokiem. — Nie łudź się, królowo. Tak szybko się ode mnie nie uwolnisz.

— Diabli złego nie biorą, to prawda, lecz również i na nich... w końcu przychodzi pora.

Zamilkli. 

Gdyby w tejże chwili spojrzenia mogły zabijać, owa dwójka leżałaby już na ziemi skąpana we własnej krwi. Nikt. Ale to nikt odwagi nie miał, aby zrobić choćby najmniejszy krok. Wszyscy obecni zamarli, jak to zwykle bywało podczas spotkania dwóch, spragnionych krwi drapieżników. Nawet konie zastygły w bezruchu niczym zaklęte drzewa. Nieznośna cisza przepełniała niezwykle ciężką atmosferę. Ku uciesze dworzan, to królowa zdecydowała ją przerwać.

— Nie będę cię już zatrzymywać, królu. Bezpiecznej podróży. — Stając przy jego boku, zbliżyła usta do ucha. — Oby żadna kopia nie utkwiła w twym ciele na dobre⁶. — Świadomie akcentowała wygodne sobie słowa, insynuując. — Będę czekać na wieści.

Opierając dłonie na jego ramieniu, delikatnie pocałowała zimny policzek, na co prędko odwrócił głowę, wbijając w nią mordercze spojrzenie. Delikatnie się uśmiechnęła. Zbierając poły sukni, ruszyła w stronę zamku, wymijając monarchę i umyślnie go trącając.

Depcząc po piętach Kazimierzowi, doskoczyła do niego, wsuwając rękę pod jego ramię.

— Idziemy? — spytała, wszakże znając już odpowiedź od samego rana. 

Niezwykle cieszyła się z przejażdżki w towarzystwie męża. Chętnie uciekała z Wawelu do krakowskich lasów, by zaczerpnąć, chociażby krzty złudnej wolności. Poza murami czuła jak nieznośnie mocno zawiązana pętla na piersi, z każdą chwilą poluźnia swe wiązanie, pozwalając swobodnie oddychać. Pośród dworu, była jak młody niedźwiedź zagoniony w zasadzkę przez łowczych. Znikąd pomocy, czekała jedynie na powolną śmierć z rąk swych oprawców. Teraz jednak rozweselona, cieszyła się chwilą, zapominając o zbędnych troskach.

Kazimierz szedł zaś cicho, trzymając niewieścią dłoń. Próbował okiełznać myśli jak huragan szalejące w głowie. Ciemne, kręcone kosmyki włosów opadające na czoło i skronie, podkreślały bladość jego twarzy. Wawelskie powietrze dusiło go, jak najszybciej więc gnał przed siebie, ciągnąc z sobą Annę, która z największą chęcią dotrzymywała mu kroku.

— Po powrocie pójdziemy do Elżbietki — oznajmił, delikatnie całując jej palce, na co kiwnęła głową, uśmiechając się szeroko.

~~~~~~

W tymże czasie złotowłosa siedząc nad kołyską, wprawiała ją w ruch, nucąc przy tym piosenkę, którą w zwyczaju śpiewać jej miała królowa. Jasna twarzyczka bratanicy odbijała światło dnia, jawiąc się jako niewinny, mały aniołek, którego bronić należało przed złem tego okrutnego świata. Mała istotka niedawno zrodzona z Annowego łona, głucho pomrukiwała. Niezwykle spokojnym była dzieckiem, czym potwierdzała słuszność wybranego dla niej imienia, królowa Węgier bowiem również nie trapiła swym krzykiem rodziców ni piastunek w przeciwieństwie do jedynego syna monarszej pary.

Lecz nie jeno z przyjemności trwała u boku dziewczynki. Przeczucia dziwne i mrożące krew w żyłach gościły w jej głowie, przenosząc ją pamięcią do uprzednich tak wielce niepokojących snów. Przeczuwała, że nie bez powodu orły ukazały się jej krótko po urodzeniu Elżuni. Nadal przed oczami miała mniejszego ptaka, który nie dawał oznak życia, a który niewątpliwie uosobieniem był kogoś z królewskiej rodziny.

Wprawdzie po trosze ufała nocnym zmorą. Sen nawiedzający ją nieustannie przez kilka dni niecałe dwie wiosny temu bowiem ustał, nie znajdując w życiu swego odzwierciedlenia. Przypominając go sobie, za każdym razem przechodziły ją dreszcze na myśl o mieczu, zwróconym ku kobiecie z zakrwawioną koroną. Żywiła nadzieję, iż nigdy już go nie ujrzy, a owa kobieta wcale nie jest jej znajoma.

Na moment z zamyślenia wytrąciło ją dziecko, które cicho chrząknęło, zmieniając ułożenie swego ciałka. Delikatnie pogładziła ciepły policzek i wyciągnęła usta w górę. Od pierwszej chwili pokochała maleństwo, wnoszące na nowo życie w ponure mury Wawelu.

Spokój nie trwał jednak długo.

Po chwili wielka wrzawa poniosła się korytarzami, na co Jadwinia zmrużyła oczy. Nie zareagowała, czekając jeno spokojnie, czując jednak narastające ciepło w sercu. Z każdą chwilą powietrze wokół niej gęstniało, jakby tworzyło zawiesinę niezdolną do przebicia. Ciężko i miarowo oddychała, po chwili nie mogąc nawet odetchnąć. Bezgłos wypełnił komnatę, a złotowłosa rozchylając usta zamarła, dobita ostrym ukłuciem w klatce, który powalił ją na posadzkę. Dłonią trzymała kołyskę, drugą przykładając do szyi, przez którą od krótkiej chwili nawet najmniejsza fala powietrza nie przepływała. Dusiła się i nic nie mogła na to poradzić.

Łaska Pana, jednak i na nią spadła. Czując, że kres jej bliski, poczęła dławić się powietrzem, które niczym wystrzelone wypełniło na nowo wiotkie ciało. Obie dłonie oparła o zimną podłogę, czując szum w głowie i rozrywający ból. Ukłucie z wolna ustawało, głowa zaś trzeźwiała.

Siedząc na krześle, podskoczyła nieznacznie na raptowne wejście rycerza, który zaraz do niej dobiegł.

— Królewno, nieszczęście! — krzyknął, a patrząc na Łokietkową wnuczkę, ściszył głos.

Otumaniona patrzyła na niego błędnym wzrokiem, w skroniach czując niewielki już ból. Nie rozumiała nagłego wtargnięcia, sama nie uspokoiwszy się jeszcze po dziwnym i niezrozumiałym ataku.

— Co się dzieje, Jaśko? — spytała, kładąc dłoń na głowie i zaciskając oczy.

— Kazimierz. — Tęczówki jego pociemniały ze smutku. — Zaniemógł, nieszczęście Jadwigo. — Złotowłosa upuściła rękę na kolana, patrząc chmurnie przed siebie. — Ruszyć miał wraz z Aldoną do lasu, lecz nie zdołali. Osunął się bezwładnie na ziemię, gdy dosiadać miał wierzchowca⁷. — Wielkie, błękitne i poczerwieniałe tęczówki królewny spoczęły na rycerzu, serce zaś zadrżało. — Król i królowa, są przy nim. — Chciał rzec dalej, lecz Jadwinia uniosła dłoń, wstając zarazem.

Wyprężyła sylwetkę i zaszlochała, zerkając na maleństwo spoczywające w kołysce. Położyła dłoń na piersi, wybuchając nagle histerycznym płaczem. Zasysała nerwowo powietrze, próbując zrozumieć to, co właśnie nastąpiło. — To Kazimierz. 

Bujne włosy opadały swobodnie na szczupłe ramiona. Zęby złotego grzebienia, po chwili poczęły delikatnie rozdzielać splątane kołtuny. Larysa z oddaniem układała włosy swej królowej, przyśpiewując pod nosem. Widocznie zadowolona, uśmiechała się do siebie.

Piastówna zapatrzona dotychczas w mrok nocy, pobudziła drobny dołeczek na policzku i uniosła srebrne zwierciadełko. Nie myślała się w nim przeglądać, a przekonać co do swych podejrzeń. Larysa zajęta wykonywaną czynnością odlatywała gdzieś myślami, nie zwracając na nią zbytniej uwagi. Zatem czas był to idealny, aby przyjrzeć się jej dokładniej, gdyż była odmieniona. Pomimo późnej pory niezwykła siła od niej biła, a i oczy lśniły jej niczym gwiazdy, które rozświetlały ciemne niebo za oknem.

— Rozmawiałaś z Mroczkiem — rzekła, lekko rozszerzając usta.

Blondynka speszona delikatnie przyłożyła dłoń do widocznie zarumienionego policzka. Zachichotała, po czym przykucnęła, chwytając nadgarstki królowej.

— Dziękuję ci, żeś przekonała takiego uparciucha jak ja. — Głos zadrżał jej z radości.

— Zasługujesz na szczęście, Laryso, dość cierpienia — rzekła łagodnie, przykładając delikatnie dłoń do rozpalonego policzka. — Od tej pory tylko taki uśmiech gościć ma na twym licu. — Dwórka spuściła głowę, głośniej wypuszczając powietrze, lecz Elżbieta z powrotem skierowała szmaragdowe tęczówki na siebie. — Miłujesz go? — spytała, tłumiąc drżenie w głosie.

Larysa nic nie powiedziała, lecz nie musiała. Błysk w oczach mówił sam za siebie, a i odpowiedzi niedane, było usłyszeć Piastównie, boć trzask otwieranych drzwi zakłócił ciszę.

— Pani! 

Selene wbiegła do komnaty w popłochu, wpadając na krzesło stojące tuż obok drzwi.

— Co się stało na miłość Boską?! — Naskoczyła na nią dwórka, podrywając się na równe nogi. — Nie przystoi tak wpadać do komnat królowej w środku nocy.

— Spokojnie. Ochmistrzyni nie przyszłaby tak późno bez ważnego powodu. — Mierząc dwórkę, Elżbieta łagodnie spojrzała na Selene. — Prawda? — spytała, choć przekonana była o słuszności swych słów i wstając, podeszła bliżej.

Kobieta z wyczytaną obawą, ale i bezsilnością na nią patrzyła, nerwowo pocierając ramiona.

— Pani, król zakazał nam powiadamiać cię, ale nie mogę dłużej. Król nasz pragnie ćwiczyć syna waszego w wytrwałości, choć mały wyrywa się do ciebie. — Elżbieta przymrużyła oczy, lekko przekręcając głowę. — To nie jest dobry sposób. Od dwóch dni Władzio nie daje za wygraną, jest niezwykle uparty i uporczywie woła ciebie, pani. Nikt nie chce sprzeciwiać się woli króla, ale sytuacja do zniesienia prosta nie jest, i dla piastunek, i dla strażników. Płacz rozrywa serca, a szloch niesie nieustannie po korytarzach. — Selene sama wypuściła krople na policzki. — Jest noc, a on dalej płacze, małe gardziołko już zupełnie zdarte. Nie obawiam się już kary, acz król śpi, nawet nie zauważy. Tylko ty, pani, zdołasz uspokoić królewicza — wydusiła, na koniec załamując głos.

Piastówna zamarła, słuchając tak bolesnych słów. Lekko rozchyliła usta, tępo patrząc na widocznie wycieńczoną kobietę. Otarłszy samotną łzę na policzku, wstała z miejsca, zaciskając dłonie w pięści.

— Kara was nie spotka, to również mój syn i mam prawo decydować.

Obserwując wychodzącą królową, Selene cicho wypuściła powietrze, przymykając oczy. Sprzeczne emocje szargały nią tak dotkliwie, iż nie wiedziała, którym zawierzyć. Strach przed królem, żal w stosunku do zapłakanego dziecka, czy uczciwość względem królowej? Wierzyła jednak w słuszność swej ostatecznej decyzji i gotowa była ponieść możliwe jej konsekwencje.

Korekta rozdziału dodana 14.04. 2021 r.


Kochani!!! Równo pół roku temu zakończyłam pracę nad Wstępem Piastówny! Taka moja mała rocznica! Dodać miałam rozdział jutro, czyli 4 listopada, gdyż to półrocznica mojej pierwszej publikacji, jednak nie wytrzymałam! 🤣💚

Mam nadzieję, że po kolejnym rozdziale zrozumiecie, iż musiałam rozpisać te wszystkie sceny i pododawać wątki np. walkę Elżbiety i Karola, o małego Władzia 😋💚

Dzisiejszy sen jest swoistym zwiastunem kolejnych wydarzeń....


Zatem, ŻYCZĘ WAM MIŁEGO DNIA! 

Dziękuję też za każdą ⭐ i komentarz 💗 I do zobaczenia!



¹ Kopalnie w Aranyosbánya, Nagybánya, Szomolnokbánya — zostały ponoć otworzone mniej więcej w tym samym czasie, czyli w 1325 roku. Osady były wyłączone spod jurysdykcji innych sądów, poza królewskim. Karol Robert przekazał obszary kopalniane mieszkańcom, ale musieli płacić mu 1/8 wszystkich dochodów, jednak król nie ponosił kosztów związanych z budową kopalni.

² Złote floreny węgierskie, jak i czeskie, wzorowane były na monetach florenckich.

³ Srebrna moneta Karola, tak rzeczywiście wyglądała. Na moment wyszła z obiegu, ale wróciła do łask, o czym będzie w kolejnym rozdziale 😊

⁴ Margrabia brandenburski, ponoć skierował się do Jana z prośbą o pomoc i możliwy odwet na polskim królu i litewskich zastępach.

⁵ Beatrycze Luksemburska, była drugą żoną Karola Roberta i przy okazji siostrą Jana Luksemburskiego. Tym sposobem, Jan zyskał silnego sojusznika w osobie węgierskiego króla, jednak Beatrycze zmarła przy porodzie, rok po ślubie.

⁶ Luksemburczyk uwielbiał turnieje, a na początku 1327 roku, brał udział w turnieju w prowincji Hainaut, w Condé-sur-Escaut.

⁷ Na przełomie lat 1326-1327, Kazimierz zapadł na tajemniczą chorobę. Nic nie wskazywało, że z tego wyjdzie, a Jadwiga Kaliska zdecydowała się powierzyć jego zdrowie patronowi dynastii andegaweńskiej, Świętemu Ludwikowi. Dopiero gdzieś w połowie 1327 roku wyzdrowiał, bowiem papież Jan XXII, posłał między 14 listopada a 13 grudnia 1327 bulle do polskiej królowej w odpowiedzi na jej list. Papież wyrażał w niej radość z powodu ozdrowienia Kazimierza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro