50 rozdział ♔ | Ukochany syn |
♔
Gdy ogarniał go gniew, niemal zawsze odbierał mu on zdolność trzeźwego myślenia podczas ćwiczeń. Wprawdzie nie dziwota to, boć walczył dla zabicia czasu lub gdy czuł potrzebę wyrzucenia z siebie wszelkich trosk, o których prawić nie potrafił. Co innego niewiasty. One domagały się ciągłej gadaniny, o codzienności, o samopoczuciu, wręcz o wszystkim, co je otaczało. Myślał dotychczas, że nic gorszego nie może go spotkać niż potok słów płynący z ust małżonki w najmniej odpowiednich momentach. Jednakowoż okazało się, że gorsze od niewieściej paplaniny, było jej milczenie.
Krzyków Piastówny nie dało się nie dosłyszeć w królewskich komnatach, ale gdy jeno przed nią stawał, ona milkła niczym zaklęta. Odpowiadała zdawkowo, po czym odchodziła bez słowa. Mając przed oczami jej oziębłą twarz z wyrazem nieustannie go obwiniającym, celował niezbyt dokładnie w miecz Zoltána. Walczył bez strategii i konkretnego zamiaru. Zadając niedorzeczne ciosy, sam się podkładał. Dworzanin z łatwością je odpierał, atakując dwa razy skuteczniej, co go dodatkowo rozwścieczało.
Wtedy nieoczekiwany ból w nodze nie pozwolił mu na utrzymanie rękojmi w pozycji obronnej. Dostrzegł to Zoltán, jednak nie zdołał złagodzić ciosu, powalając Andegawena na posadzkę. Rzucił się zaraz do pomocy, jednak ten odtrącił jego rękę.
— Bóle wróciły? — spytał, na co Karol podniósł się zaraz.
— Żadne bóle, jeno równowagę, żem stracił. — Zoltána nie łatwo było mu oszukać, toteż zmienił temat. — Dlaczego to robi? Nie pojmuję jej — rzucił w przestrzeń, zamachując mieczem i kładąc go na blacie, sięgnął po kielich. — Właśnie teraz, gdy wołoski pies znowu na nas nastaje! Gdy sytuacja zdolna wymknąć się nam spod kontroli. — Zoltán uniósł ze zdziwienia brew, odwracając się doń plecami, by Karol tego nie zwietrzył. — Tak mnie znienawidziła przez sprawę Andrzeja?
— Nieodgadnione jest serce matki. Tym bardziej przysłanie nałożnicy nie pasuje do królowej. — Podrapał brodę, po czym patrząc poważnie Karolowi w twarz, spytał: — Dlaczegóż to jednak, panie, jej bierność tak mocno cię dotyka?
— Nie dotyka — uciął, ukrywając usta za kielichem. — Zwyczajnie przywykłem do tego, że jest. Wspiera mnie... — Na moment rozpromieniał, przypominając sobie wszelkie momenty, gdy prawił z małżonką o sprawach kraju i gdy swoim ciepłem gasiła przepełniający go ogień. — Dotyka i całuje wtedy, gdy tego potrzebuję. — Zerknął mimowolnie na przyjaciela, który uśmiechał się widocznie pokrzepiony tym wyznaniem. — Przestań się tak głupkowato uśmiechać!
— Przecie nie ma w tym nic urągającego. — Uniósł ramiona zbity z tropu. — Powinieneś dobrze czuć się w obecności swej żony, przecie właśnie po to posiadamy kobiety.
— Dlatego tyś ciągle kawalerem? — zadrwił, próbując sprowokować przyjaciela, ale naraz do sali, prędko i bez zapowiedzi, wpadł jeden z halabardzistów. — Z czym ważnym przybywasz? — uprzedził go, widząc rumieńce na zmożonej biegiem twarzy.
— Królu, najmilsza pani, zaniemogła — rzekł, na co Karol rozszerzył oczy. — We wzburzeniu opuściła komnatę i zmierzała do ciebie, ale prędko omdlała.
Westchnął ciężko i odstawiając kielich, sięgnął po jedwabną szmatkę, odsyłając machnięciem strażnika. Począł wycierać gorączkowo ręce, widocznie podminowany, ostatecznie uderzając nimi w blat.
— Dowiedziała się o twych zamiarach? — Zoltán upił łyk wina, nie spuszczając czujnego spojrzenia z Karola, który niechętnie pokiwał głową.
— Na to wygląda — wycedził, wiedząc, że przyjdzie mu teraz stawić czoła żonie, a to było gorsze, niż pertraktacje z wujem. — Ale omdlenie? — spytał sam siebie. Małżonka faktycznie od czasu do czasu dawała ponieść się wrażliwości, ale nie przypuszczał, żeby opadła z sił z takiegoż powodu. Coś mu w tym nie pasowało. Poklepał druha po ramieniu i rzekł na odchodne głosem pełnym ironii: — Módl się za mnie.
Dobrze bowiem wiedział, że Zoltán równie mocno wierzący był co i on. Zatem trudno było się u nich doszukać dowodów postępowania zgodnego z Bożym Słowem.
— Lepiej! — krzyknął jeszcze, nim Karol przekroczył próg i uniósł dzban. — Wypiję za twe powodzenie! — Widział ino, jak macha ręką, znikając w korytarzu.
~~~~~~
Gdy wszedł do alkierza małżonki, siedziała już na skraju łoża, szykując się do wstania. Dostrzegłszy go, prędko zrezygnowała, puszczając nogę baldachimu i odwracając wzrok, chwyciła się za dłonie.
— Co ci dolega? — zagadnął, robiąc kilka kroków w przód. Widząc, iż nie ma zamiaru odpowiedzieć, przysiadł u jej boku. — Dobrze się czujesz?
— Jak mam się czuć, gdy próbujesz odebrać mi dziecko? — Przebiła go rozpalonymi tęczówkami.
— Nie poznaję cię. Zawsze byłaś rozsądna, gdzie się podziała tamta Elżbieta? — warknął poirytowany, na co uciekła wzrokiem za krajobraz Dunaju. — Wiesz przecie, że Andrzej musi wychować się w Neapolu, by zasiąść na tamtejszym tronie. Musi wrosnąć w rodzime ziemie.
— Dlatego mam się wyzbyć wszelkich uczuć? Mam nie słuchać tego, co podpowiada mi serce? — Zabrzmiała hardo i wyprostowała sylwetkę, jakoby zakryć nią próbowała swe pacholę niczym lwica.
— Im szybciej się z tym pogodzisz, tym lepiej dla ciebie.
— Karolu, co cię nakłoni do zmiany zdania? — Załamała głos, łapiąc go za dłoń. — Andrzej miał wyjechać, gdy podrośnie. Przyrzekłeś mi. — W jej głosie dało się wyczuć pretensję.
Król wysunął dłoń z objęć małżonki i westchnął ospale. Dostrzegając to jakże wymowne zachowanie, wstała, krzątając się w miejscu. Walczyła teraz nie jeno z nieustępliwym mężem, ale i z kolejną falą gorąca w gardle, która odcinała jej dopływ świeżego powietrza. Od kilku tygodni powracały tragiczne wspomnienia. Przepełniał ją strach przed tym, co miało nastąpić. Wiedziała, że jedynie ostatni argument, może opóźnić wyjazd umiłowanego synka.
— Wiesz, co nie daje mi spokoju? — Karol skinął gwałtownie głową, podchodząc bliżej. — Strach o moje dzieci, czy to tak trudno ci pojąć? Czy Andrzej poradzi sobie sam w obcym miejscu? Czy Ludwik... dzień kolejny przeżyje, przecie...
— Milcz! — krzyknął, zakrywając jej usta. — Ani mi się waż! Słyszysz?! — Jego oczy w moment zaszły niekontrolowanie łzami, które prędko zdusił. — Nie stracimy kolejnego dziecka — szepnął, przesuwając dłoń na wilgotny policzek małżonki.
Nie wiedział, co jej dolega. Drgawki coraz częściej nią wstrząsały, a szloch w niej wzbierał niczym gorąca para w kotle.
— Nie mogę stracić kolejnego dziecka! Nie możesz mnie teraz zostawić. Rozumiesz? — Wlepiła w niego szklące się węgielki, ściskając mocniej za nadgarstek. — Myślałam, że poronienie i zamach odebrały mi szansę...
— Na co?
— Gdy nosiłam chłopców pod sercem, byłam pełna sił, pełna nadziei — kontynuowała, jakoby nie słyszała jego pytania. — Teraz nie jestem już przekonana, czy podołam. A jeśli zemrę... — Karol przerwał jej, chwytając za policzki. Ujął je mocno, utrudniając kontynuowanie monologu.
— Na miłość Boską otrząśnij się, Elżbieto! — Potrząsnął nią lekko. — Mówże wprost!
Nie potrafiła jednak tego zrobić, albowiem tym razem to łzy stanęły jej w gardle. Nie pamiętał, czy prócz zamachu, widział ją kiedykolwiek w tak marnym stanie. Po poronieniu była wyczerpana, ledwie mówiła, nie mogąc się poruszyć. Teraz znowu zaczynała popadać w obłęd, acz o ile podczas przypalania jej dłoni rozgrzanym żeliwem rozumiał ten stan, teraz zupełnie nie potrafił do niej dotrzeć.
Przymknęła oczy, głęboko oddychając, by po chwili odwrócić się i plecami przylgnąć do jego torsu. Chwyciła go za dłonie i ułożyła na brzuch, delikatnie okrywając je własnymi. Wszelkie bóle, które dręczyły go na ćwiczeniach, zniknęły, wraz z wyczuciem zaokrąglonego brzuszka.
— Jak mogłem nie zauważyć... — wyszeptał, wtulając twarz w jej szyję.
— Zbyt dużo spraw nas zajmuje. — Odwzajemniła gest, opierając na nim głowę. — Nie możesz wyjechać. Błagam cię, zaklinam na wszystko, nie jedź! — syczała przez zęby, nie potrafiąc powstrzymać łez.
Miał wrażenie, iż skumulowało się w niej wszystko, co ją dotychczas dotknęło. Strata dzieci, poronienie, zamach i niewyobrażalny ból, któremu musiała stawić czoła, bitwa pod Posadą i świadomość, że mogła już dawno być wdową pozostawioną na pastwę losu i możnych. Do tego obawy podsycał stan błogosławiony i większa podatność na zmiany nastroju. Przez moment przeszło mu przez myśl, by odłożyć podróż do Neapolu, ale zaraz odgonił podobne myśli.
— Powiłaś już czwórkę synów, a kolejna ciąża dowodzi, że poronienie nie uczyniło cię bezpłodną. Nadal możesz dać mi zdrowe dziecię, wierzę w to. — Wyswobodziła się powoli z uścisku i zwracając w jego stronę, spojrzała mu w twarz z nadzieją. — I ty też uwierz. Nie chcę widzieć cię takiej. Muszę pozostawić tu silną królową...
— Czyli wyjeżdżasz?! — przerwała mu ostro, z impetem go odtrącając. — Nie zmieniłeś zdania?!
— Nic by go nie zmieniło, Elżbieto. — Zabrzmiał srogo i bezdusznie. — Wiesz, ile znaczy dla mnie Neapol.
— Karolu!
— Dosyć! — Uniósł dłoń i widocznie zmęczony jej zawodzeniem, przymknął oczy. — Decyzja podjęta, a jeśli nie czujesz się na siłach, Wilhelm obejmie władzę w imieniu ojca¹, by ci ulżyć.
— Wilhelm? — Zaśmiała się diabolicznie, jakoby nie wierzyła w to, co właśnie usłyszała. Uświadamiając sobie jednak, iż nie dworuje, spoważniała. — To niedorzeczne. Podczas twej nieobecności władzę winien przejąć palatyn.
— Jan potrzebny mi jest w Neapolu. Ma tam swoich pobratymców i rodzinę. Jego obycie może mi się przydać.
— Niechaj zatem władzę tutaj przejmie królewski sędzia Nagymartoni.
— On również jedzie ze mną. — Raptownie podszedł do niej. — Nie chcę więcej słuchać twoich sprzeciwów. — Powolnie przylgnął ustami do rozpalonego czoła. — Skup się na zdrowiu, na Ludwiku i własnym dworze. Sprawy królestwa zostaw Wilhelmowi.
Z trudem przełknęła obraźliwe słowa, które chciała wypowiedzieć pod adresem młodego Drugetha. Pokiwała kornie głową i chwytając połę sukni, obcesowo się pochyliła. Nie musiała nic mówić. Karol dobrze wiedział, że nie zgadza się z jego decyzją, boć zabronił jej się kłaniać, a teraz zrobiła to zbyt ostentacyjnie.
Wyminął ją, a dochodząc do drzwi, przystanął, na ciche chrząkniecie.
— Powiedz... — Spojrzała na jego plecy. — Przyjąłeś ją?
Nie drgnął na pytanie o nałożnicę, którą przecie sama mu przysłała. Namyślał się, ostatecznie lekko odwracając głowę.
— Już wiem, dlaczego tak postąpiłaś. Atoli następnym razem pomyśl wpierw, czy chcąc zrobić mi na złość, siebie nie skrzywdzisz. — Dziwny błysk wtem popędził w jego oczach. — Twoja wola jest dla mnie najważniejsza.
— Jeno w kwestiach, które ci pasują! — Zaśmiała się gromko z wyraźnym rozgoryczeniem w głosie.
— Zaiste. — Mrugnął do niej frywolnie, na co przewróciła oczami, krzyżując ręce. — W końcu jestem królem. — Uniósł kącik ust i posyłając jej buziaka, wyszedł.
~~~~~~
— Oho, strapiony jesteś, przyjacielu — ozwał się Zoltán i dopiero gdy Karol podszedł do stołu, rozstał się z kielichem.
Podczas prywatnych spotkań niekiedy pozwalał sobie na spoufalenie z królem, którego znał od młodości. Jemu bodaj to nie przeszkadzało, a nawet tak wolał, gdyż wtedy, choć na chwilę pozbywał się żelaznej obręczy z głowy. Ze strapioną miną, drapał brodę, trzymając przyjaciela w niepewności.
— Aż tak źle było? — Zoltán przechylił się, próbując dojrzeć twarz Andegawena, który jakoby specjalnie ją ukrywał. — Karolu, wiesz przecie, że jeśli jeno zdołam, to ci, co doradzę.
— Nie wiem, czy będzie to możliwe. — Odchylił głowę, przesadnie wzdychając. — Normalnie nie idzie zrozumieć kobiety, tym bardziej nie będę próbował tego robić... — Wtem przeniósł skupienie na Zoltána. — W czasie brzemienności. — Nie zdołał już udawać. Rozłożył ręce i zaśmiał się wniebogłosy. — Po raz kolejny ojcem zostanę!
— Powinszowania dla ciebie i najjaśniejszej królowej! — Strażnik objął go, klepiąc przyjacielsko po plecach. — Kazać rozesłać wieści?
— Tak. A teraz wypijmy za nie!
Wtem Karol sięgnął po kielichy, przekazując jeden druhowi. Opróżnili jednym susem naczynia, uderzając nimi o blat i jeszcze raz radując się z dobrych wieści. Zoltán odchrząknął, po czym pomachał w powietrzu wyczekująco dłonią. Karol spochmurniał, pojmując jego postawę.
— Widocznie próbowała wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia albo litość? — Uniósł dłoń, unosząc i bezradnie ramiona. — Ale nie zrezygnuję z Neapolu. Nic się nie zmieniło, wyruszamy za cztery niedziele, chyba że Elżbieta rzuci na mnie urok i zmusi do zostania.
Zoltán zaśmiał się.
— Żebyś jeno nie wypowiedział tego w złym momencie.
Wyszehrad, marzec 1332 r.
Niewieści śmiech. Świst strzały. Głuchy dźwięk słomianej tarczy i ponowny śmiech. Ino tyle udało mu się dosłyszeć zza wrót zamkowej areny. Miał nadzieję, że to właśnie Leila jest jedną z ćwiczących niewiast.
Bezszelestnie wślizgnął się przez szparę, podążając w kierunku strzelnicy. Potarł dłonie, widząc, iż intuicja go nie zawiodła. Leila instruowała nieznaną mu dziewczynę. Gdy ta, wypuściła strzałę, strażniczka podeszła po kolejną, leżącą w kołczanie na pobliskim blacie.
— Kónya! — krzyknęła, uśmiechając się zadziornie, tak, jak miała w zwyczaju. — Co cię sprowadza? — spytała, zahaczając nasadę strzały o cięciwę. Nie czekając na odpowiedź, podeszła do blondynki i przekazując jej łuk, rzekła po łacinie: — Spróbuj sama, tak jak cię uczyłam.
Towarzyszka naciągnęła ramiona, z trudem panując nad drżącymi z wysiłku rękami. Mięśnie napinały jej się boleśnie od dłoni, aż po barki. Celowała jednak uparcie, ale gdy już wypuszczała cięciwę, jęknęła, bo przerwała jej skórę akurat tam, gdzie nie miała rękawiczki.
— Pozwól, że wybawię z opresji twą przyjaciółkę. — Również posłużył się łaciną, pojmując, iż niewiasta nie zna jeszcze dobrze węgierskiego. Wypiął prześmiewczo pierś i podchodząc do blondynki, wyjął jedwabną chustkę, okrywając nią ledwie krwawiącą ranę. — Na szczęście to draśnięcie. — Spojrzał wtem w szare oczy, które mierzyły w niego z zaintrygowaniem. Blond loki opadały jej na skronie, uwolnione z wysokiego kuca upiętego na wzór Leili. Całując delikatną dłoń, zrobił krok w tył, stając przy strażniczce. — Z kim mam przyjemność?
— Wpierw o to wypadało zapytać, nim zacząłeś błaznować. — Córa Lackfiego ryknęła śmiechem, wsuwając dłoń pod jego ramię. Naigrawała się, ocierając łzy. Wtem opanowała chichot, patrząc mu w twarz, a ten mruknął zirytowany, dostrzegając, iż jeno udawała. — Nie dąsaj się, mruczusiu.
— Leilo, daj spokój. Nie wypada zawstydzać, waszmościa — wtrąciła blondynka równie rozweselona. Podchodząc do Kónyi, zdjęła rękawicę i wyciągając w jego stronę dłoń, pozwoliła mu ją ucałować, jak wypadało. — Jestem Anna. Krewna królowej Elżbiety.
— Ach, tak? Jak bliska? — dopytał nagle, zmieniając wyraz twarzy na bardziej skupiony.
— Nie bądź taki dociekliwy. Na co ci ta wiedza? — huknęła Leila, acz Anna uniosła dłoń, usiłując ją uspokoić.
— Nie ma potrzeby się złościć. Nie jest to tajemnicą. — Uśmiechnęła się ciepło, przykładając chustkę do rany. — Mój pradziad, Siemowit, był bratem Kazimierza z Kujaw, dziada Elżbiety. Czy to dla ciebie, panie, wystarczająco bliskie pokrewieństwo?
— Tak, tak — wyszeptał, żarliwie nad czymś myśląc. — Myślę, że tak — powtórzył, nagle się otrząsając i ponownie prezentując w uśmiechu zadbane uzębienie. — Widocznie każda niewiasta z waszego rodu lubuje się w łucznictwie. — Zażartował, choć Anna wcale nie zrozumiała aluzji, zerkając pytająco na Leilę.
— Przed zamachem, królowa uwielbiała strzelać. Robiła to z niezwykłą precyzją. — Lackfi westchnęła, szturchając delikatnie młodego Szécsényi, by coś dopowiedział.
— Ojciec wspominał mi, że gdy przybyła na Węgry, potrafiła jeno znakomicie dosiadać konie. Nawet te nieujeżdżone. Podczas przeprowadzin do Wyszehradu, zapragnęła nauczyć się strzelać, a potem już nie chciała przestać. Nie całe dwa lata wystarczyły, by w całości posiadła tę umiejętność.
Anna posmutniała. Teraz rozumiała. Pozbawiona palców Elżbieta, pozbawiona została również możności korzystania z łuku.
— A konie? Odkąd tu jestem, nie widziałam, by jeździła. Dalej je dosiada? — dopytała ciekawa, acz odpowiedzi udzielił jej ktoś inny.
— Dosiada i robi to równie dobrze, jak przed zamachem. — Znajomy, głęboki głos poniósł się po arenie. — Jej miłości do koni nic nie zabije.
Anna odwróciła się, dostrzegając Tomasza Szécsényi. Dochodząc do nich, przywitał się skinieniem z synem i Leilą, dłoń księżniczki ujmując i całując delikatnie.
— Co was sprowadza, panowie? — wyrwało się Leili, boć wcześniej od Kónyi nie usłyszała przyczyny ich tłumnego przyjścia na arenę.
— Przyszedłem się pożegnać. — Ubiegł ojca Kónya, dostrzegając, iż pali się do odpowiedzi. — Wyruszamy wraz z królem do Neapolu.
— Dlaczego mówisz to akurat mnie? — spytała znacznie delikatniejszym tonem niźli zwykle. Nie poczuła, gdy delikatny rumieniec oblał jej policzki.
— Pragnę jeno, byś wiedziała.
Pochylił sylwetkę, nie spuszczając z niej wzroku. Wycofał się, zmierzając leniwie w stronę wrót.
— Mniemam, że gdy wrócę, środek tarczy nie będzie już dla ciebie wyzwaniem. — Ucałował Tomasz ponownie dłoń księżniczki. Drugą zaś, owiniętą chusteczką, wciskała w poły sukni.
— Wracaj zdrów, panie wojewodo.
Skinęła i patrząc za mężczyznami, dostrzegła czujny wzrok Leili. Wzruszyła jeno ramionami, wracając do nauki.
— Ojcze! — Kónya pojawił się zaraz u boku Tomasza, gdy zamknął wrota areny. — To o niej ostatnio prawiłeś? — spytał, nie otrzymując odpowiedzi. — Jak nie chcesz, to nie mów, ale twoje zachowanie i to spojrzenie — skierował palec wprost na twarz ojca, gdy ten na niego spojrzał — mówią wszystko. Naprawdę chodzi ci tylko o nią?
Wojewoda przystanął.
— Co to ma znaczyć?
— Ona mogłaby być moją siostrą. — Nie wydawał się jednak tym zgorszony, boć i takie mariaże się zdarzały. — Chodzi o jej piękne lico, czy krew, która w niej płynie?
Tomasz niespodziewanie poklepał go po policzku. Był dumny, choć Kónyi zachowanie to nie pasowało do zaistniałej sytuacji.
— Widać, żeś z mojej krwi, synu. Tym razem jednak zbyt podejrzliwy jesteś. — Złączył dłonie na plecach, przekręcając lekko głowę. — Czy twemu ojcu już nic dobrego od życia się nie należy?
Chłopak wziął w dech, stając na palcach, by z wydechem opaść na całe stopy.
— Masz rację, wybacz.
Objął go Tomasz ramieniem, ruszając do palatium, by dopilnować ostatnich przygotowań przed podróżą.
Spacerowała po oszronionych ogrodach, rozkoszując się chłodnym wiatrem muskającym skórę i zapachem świeżości, której brakowało jej w komnatach. Minął przeszło miesiąc od rozmowy z mężem na temat wyjazdu Andrzeja. Mimo iż nie przyniosła ona zamierzonego rezultatu, sprawiła jej znaczną ulgę. W jednym musiała przyznać mu rację. Jeśli po stracie córki, Bóg ponownie obdarzył ją łaską, musiała podołać Jego woli.
— Będę królem?
Z zamyślenia wyrwał ją głosik Andrzeja, który dotrzymywał jej kroku, obserwując w oddali brata. Popatrzyła w tym samym kierunku. Ludwik siedział wyprostowany w siodle, naciągając starannie łuk. Puścił cięciwę, kolejny raz pudłując, na co parsknęła śmiechem, bo zaraz wystawił rękę po kolejną. Dumny był po Karolu i równie mocno uparty co ona, zatem nikt nie dał rady ściągnąć go z siodła. Nikt nawet nie próbował, zatem Leili pozostawało jeno trwać przy nim podczas nauki.
Odważny będzie z niego rycerz — pomyślała, przenosząc uwagę na pucołowatą buźkę młodszego syna². Wlepiał w nią jasne ślepka, kończąc słodkie lokum. Westchnęła, pogłaskawszy kędzierzawe włoski.
— Skąd to? — spytał, oblizując palce. — Dobre.
— Z Konstantynopola, synku.
Przystanęła, sięgając po chusteczkę, którą wytarła mu dłonie.
— Będę królem? — spytał ponownie pięciolatek.
Popatrzyła na niego poważnie, uśmiechając się smutno. Tak bardzo nie chciała go puszczać do Neapolu.
— Będziesz. — Pogłaskała rumiane policzki, które uniosły się z radości. — A teraz idź do brata.
Chwycił posłusznie dłoń Tibory, którą umyśliła wysłać wraz z nim do Italii. Odprowadziła ich wzrokiem do Ludwika, wchodząc do kolejnej części ogrodów, w której dostrzegła Dalię. Wyładniała. Widocznie macierzyństwo jej służyło. Oczy jasne lśniły, wodząc za synkiem nieporadnie drepczącym za rękę z jedną ze służek. Nie przypominała już zahukanej dziewki.
Klara Pukar, dotychczas krocząc za królową, podeszła do jej boku.
— Czy mogę, pani? — Skinęła w stronę chłopca i za pozwoleniem, podeszła do niego.
Chorwatka zaś uśmiechnęła się ciepło do Elżbiety, podlatując do niej niczym skowronek.
— Szczęśliwa jesteś — oznajmiła, boć szczęście miała to wypisane na twarzy.
— Dzięki tobie, królowo. Dziękuję.
Elżbieta spojrzała na chłopca. Cieszył się każdym dniem, nieświadomy jeszcze swego pochodzenia. Wprawdzie nigdy nie miał poznać prawdy i sama miała tego dopilnować. Plan mógł się spełnić, bo szczęśliwie malec, choć odziedziczył po ojcu błękitne tęczówki, nie posiadł jego ciemnych, kędzierzawych włosów. Miast nich miał włosy delikatnie pofalowane jak Dalia.
— Pani, pragnę ci, co wyznać — wtrąciła jej w rozmyślania Chorwatka. — Szukasz dwórek umiejących władać łaciną. Należę do nich.
Elżbieta zamrugała z niedowierzaniem.
— Chcesz wyjechać z Andrzejem?
Młódka pokiwała potwierdzająco głową.
— Tak. Pozwól mi, pani. Nie znajdziesz lepszej kandydatki. Przecie mi ufasz — zauważyła bystro.
— Ufam — przyznała, patrząc na bratanka. — Ale nie mogę ci na to pozwolić. Poza tym już wybrałam niewiasty, które z nim pojadą. — Uśmiechnęła się, gdy na znak, Klara przyprowadziła do niej małego Vlada. — Wyjazd syna uświadomił mi, jak ulotny jest czas. Będę musiała nauczyć się żyć z dala od Andrzeja i od teraz zrobię wszystko, by mieć rodzinę jak najdłużej przy sobie. — Zabrzmiała zdecydowanie. Malec uśmiechnął się szeroko i puszczając rękę Klary, kroczył w jej stronę, chwytając poły królewskiej sukni. Doprowadziła bratanka do pobliskiej ławki, usadzając go sobie na kolanach. — Obiecałam ci pomóc i dotrzymam słowa. — Pocałowała zimne czółko, nasuwając mu czapkę na odkryte ucho.
— Z całym szacunkiem, pani. Ty masz przy sobie męża. Powijesz mu kolejne dziecię, które wniesie na dwór radość. Mój syn jest ciężarem... bękartem — ściszyła głos, spuszczając ze wstydem wzrok.
Elżbieta podała Vlada Klarze, po czym przyciągnęła Dalię gwałtownie do siebie, na co pisnęła zaskoczona. Chwytając jej podbródek, uniosła go wysoko.
— Nigdy więcej tego nie mów — rzekła karcąco. — Nigdy więcej nie mów o swym synu ze wstydem. Jeśli ty go nie uszanujesz, to co uczynią inni? — spytała. Dalia rozszerzyła oczy i unosząc brodę, zrobiła krok w tył, dumnie prostując plecy. — I taką chcę cię widzieć. Jesteś matką mojego bratanka, zatem należysz do mojej rodziny, czy to dla ciebie ujma?
— Nie, skądże! — rzekła prędko, całując wierzch czarnej rękawiczki.
— Wydamy cię dobrze za mąż, a póki co — spojrzała na Vlada, który ponownie spacerował pomiędzy grządkami z Klarą — opiekuj się nim i kształć, by nie był niepiśmienny jak ojciec.
Dalia dygnęła posłusznie.
Elżbieta nie miała zamiaru powielać błędów swej matki. Nie chciała dopuścić, by nadmierna troska o samopoczucie i dobro dzieci, wyparło z niej zdrowy rozsądek. Nie była bezduszna, ale nie zamiarowała pobłażać synom. Rolą matki, było stawianie im coraz wyższych wymagań. Widziała już w Ludwiku zalążki tejże metody. Cieszył się wygodami dworu, równocześnie wykazując chęci do nauki i walki. Leila doniosła jej też o podpatrywaniu ich podczas rad. Opowiedziała, z jakim zapałem Ludwik obserwuje ojca podczas przeglądu wojsk i Szeklerów, gdy ujeżdżają nawet po trzy konie równocześnie. Właśnie takich pragnęła mieć synów. Światłych i wrażliwych na krzywdę ludu, ale przy tym odważnych i ambitnych. Tego również chciała dla bratanka, acz wpierw musiała znaleźć mu odpowiedniego ojczyma i dobrego męża dla Dalii.
Wyszehrad, kwiecień 1332 r.
Obserwowała, jak bogaty orszak, który opuścił Wyszehrad zaledwie dwie niedziele temu, wlewa się przez bramę palatium. Miała ogromną ochotę skakać ze szczęścia, gdy z jednego z powozów wysunęła się mała rączka. Wyszła im naprzeciw. Wpierw Karol wyłonił się z ciemności, za wiele nie mówiąc. Obrzucił ją oskarżycielskim spojrzeniem i kulejąc, wyminął, wchodząc pospiesznie do palatium. Zdziwiła się wielce, ale w tejże chwili bardziej niż mężem, przejęta była powrotem syna. Wyskoczył z powozu i podbiegł do niej, przytulając się mocno. Gdy spojrzała mu w twarz, smutek i radość mieszały się w jego oczkach.
— Czyli nie będę królem? — spytał wyraźnie niezadowolony.
— Będziesz, synu, będziesz, ale wpierw cię wykształcimy, byś oczarował swoją narzeczoną.
Uśmiechnęła się i wstając, wzięła go za rękę, podążając za wzburzonym mężem. Po drodze dołączył do nich Ludwik, który przywitał się serdecznie z bratem, równie zadowolony z jego niespodziewanego powrotu. Gdy weszli do królewskich komnat, części wierzchniej garderoby zalegała na posadce. Nie za wiele myśląc, przeszła do kolejnego pomieszczenia, pozostawiając dla bezpieczeństwa synów w przedsionku.
Karol siedział na leżance wyścielonej futrzanym kocem. Cały w złości walczył z butami, a gdy jeno się ich pozbył, położył się, wściekle uderzając nogami o mebel.
— Karolu, co ci? — spytała, nie przypuszczając powodu tak wielkiego rozdrażnienia. — Dlaczegóż żeście się nawrócili? Robert zmienił zdanie?
Podeszła nieświadoma do męża. Zbyt blisko. Gwałtownie chwycił ją za rękę, ściągając na leżankę.
— Kpisz sobie ze mnie?! To twoja sprawka, czarownico! — warknął opętańczo, próbując przewiercić ją spojrzeniem na wylot.
— Karolu, puść. Oszalałeś! — Szarpnęła się, na marne. Patrzyła w rozognione tęczówki, gotowe ją zmiażdżyć. I pewno jej brzemienność go przed tym powstrzymywała. — Opamiętaj się i powiedz wreszcie! Co zrobiłam? — Ostatnie słowa wydusiła z trudem, jęcząc z bólu.
— Rzuciłaś na mnie czary! Od tygodnia ból mnie rozrywa! To musiałaś być ty! Nie chciałaś, by Andrzej wyjechał!
Rozszerzyła oczy ze zdziwienia do granic możliwości. Nie wiedziała nawet co odrzec na tak niedorzeczne zarzuty. Własny mąż posądzał ją o czary. Czary! Coraz dłużej patrząc jednak w przekrwione oczy i twarz zmizerniałą, rumianą od złości, ale i bólu, z którym się zmagał, doznała olśnienia. Pobłażliwie pokręciła głową.
— Karolu, wiem, co ci dolega i ty też przecie wiesz! I puść mnie, głupcze, na litość! Na papieża, żeś się zapatrzył³?! — krzyknęła, wstając prędko. Gładząc brzuch, podeszła do sekretarzyka. Wyjęła z wiadomej szufladki olejek i kilka szmatek, siadając na wysokości jego stóp. Odwinęła prawą i westchnęła na znajomy widok. — Medyka wezwać trzeba. Bez kuracji ani rusz. Więcej mogłeś pociągać tego wina, wtedy by ci może ten palec odpadł i byłby spokój. — Namoczyła materiał olejkiem, wcierając go w lekko nabrzmiały palec.
— Jeszcze słowo — wycharczał, masując skroń nieco już spokojniejszy. Widocznie jej działanie przyniosło mu ulgę.
— Przez najbliższe miesiące przynajmniej nigdzie nie pojedziesz. — Zachichotała pod nosem, na co się lekko uniósł na łokciach.
— Jesteś uparta jak... osioł! Andrzej i tak wyjedzie.
— Tak, tak. — Przewróciła oczami. — Na razie jednak możemy dokończyć nauki, a ty, ku mej uciesze, będziesz na mnie skazany. — Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, owijając mu stopę świeżymi kompresami. — Naprawdę pierwsze o czym, żeś pomyślał to czary? — parsknęła śmiechem, kończąc łaskawy uczynek. — Nie mówię, że nie byłabym zdolna, ale kierować czary w męża? — Uniosła teatralnie dłoń, kpiąco się uśmiechając.
— Milczże, bo siły mi wrócą — zagroził, ale słyszała rozbawienie w jego głosie, choć nie chciał dać tego po sobie poznać.
— Wrócą? — parsknęła, uderzając go w udo. — Przecie nawet na chwilę cię nie opuściły. Nie pamiętasz? — Wskazała na ramię, które przed chwilą ściskał. — Więc lepiej mnie więcej nie denerwuj, bo zmienię zdanie i naprawdę potraktuję cię tymi czarami. Wtedy sam będziesz błagał o powrót podagry.
— Czarownica!
— Nie schlebiaj mi! Boć jestem coraz bardziej skora do uwierzenia w swe wyjątkowe umiejętności.
— Jesteś niemożliwa.
Odchylił głowę, nie mając już siły na utarczki, na co skrycie liczyła. Podeszła do niego i ucałowała troskliwie w czoło.
— Wiem, kochany. I lepiej ochłoń, boć bzdety gadasz, co niegodne króla.
Wprawdzie nie cieszyła jej choroba małżonka, ale przynajmniej w tym przypadku, opóźniła wyjazd syna. Klasnęła głucho lewą dłonią o prawą, radośnie się obracając w stronę drzwi.
— Jesteś czarownicą, mateńko? — spytał zaskoczony Andrzej, wychylając się zza progu. Podbiegł do niej, pociągając za suknię.
— Oczywiście, że nie, kochanie. — Uszczypnęła go w policzek, na co się słodko zaśmiał. — Pan ojciec jest chory, nie wie, co mówi.
— Elżbieto! — warknął, na co cmoknęła, zadowolona jego zmęczeniem gadaniną, która ku zaskoczeniu, przyniosła jej wiele przyjemności.
— Idziemy już, nie wypada cię męczyć, drogi mężu. Wezwę do ciebie medyka.
Wyszehrad, 20 sierpnia⁴ 1332 r.
Cztery miesiące kuracji wodami termalnymi i specyfikami, przyniosły królowi znaczne ukojenie. I tym razem przezwyciężając powrót podagry, stanął w końcu na nogach, planując przerwaną podróż do Neapolu. Nadchodząca jesień napawała wszelako Elżbietę nadzieją, że najwcześniej wyjadą z pierwszymi oznakami wiosny. Zatem nim pożegna syna, tym razem na dobre, będzie mogła nacieszyć się nim i w spokoju wypocząć po rozwiązaniu, które miało lada dzień nadejść.
Jak każdego ranka, od czasu powrotu, Karol towarzyszył Elżbiecie po śniadaniu, podtykając jej słodkości pod nos.
— Dziecięciu dzisiaj nie w smak lokum. — Skrzywiła się na ból w krzyżu, zmieniając pozycję na twardym krześle. — Od rana niespokojne.
Karol uśmiechnął się zadowolony pod nosem, sięgając niezmiennie po wino. Nie karciła go nawet, boć mijało się to z celem. Czego jak czego, ale picia nie potrafiła go oduczyć. Niestety nie był na nią podatny tak bardzo, jak synowie.
— O czym chciałaś mówić? — spytał, podając jej napar.
— O Dalii. — Przyjęła kielich, kosztując rumianku. — Wydam ją za mąż. Zbyt długo pozostaje sama. Vlado podrósł, więc można pomyśleć o jej zamążpójściu.
— Trudno będzie znaleźć ci chętnego do przygarnięcia obcego dzieciaka.
— Dlatego należy wybrać kogoś szlachetnego i zaufanego. Nam oddanego. — Wypuściła wstrzymywane powietrze z ust, czując coraz większe rwanie w podbrzuszu. — Pochodzenie Vlada nie może wyjść na jaw.
— Trzeba było dać mu inne imię. — Nieplanowanie zakpił, upijając wina. — Vlado?
— Co w tym dziwnego? — Zmierzyła go karcąco. — Dalia jest Chorwatką, nic dziwnego, że dała synowi chorwackie imię. Nawet jeśli my wiemy, że odnosi się do mego ojca. Chciałam, by dostał imię po dziadku i nie żałuję tego.
— Dobrze już, dobrze. — Uspokoił ją, widząc, jak czerwienieje z narastającej złości. — Myślałaś już o kimś?
— Może... Kónya Szécsényi? — Spochmurniała, mrużąc oczy, gdy na jej propozycję Karol niemal nie udławił się ze śmiechu.
— Próbuj, ale nie zdziw się, gdy twój lojalny Tomasz, nagle ci się sprzeciwi. — Pocałował ją, głaskając podbródek i usadzając się ponownie na krześle, nogi założył na stół. — Kónya to jego oczko w głowie, jedyny dziedzic. Drugiego syna szykuje na duchownego, boć od dziecka cierpi na ślepotę. Uważasz, że odda go Dalii? Chorwatce z podrzędnego rodu, podczas gdy może ubiegać się o najlepszą partię w królestwie?
— Prawda to. — Westchnęła i wstając niespiesznie, podeszła do okna. Gładziła czule brzuch, zerkając na niego z radością. Też nie oddałabym Ludwikowi byle jakiej dziewki.
Nieco posmutniała na myśl o młodszym synu, któremu przypadła Joanna, znana już od najmłodszych lat z wyjątkowego temperamentu i kłótliwego charakteru.
Oddychała głęboko, przymykając coraz cięższe powieki. Od rana czuła się nieswojo, a od paru chwil męczyły ją dziwne mdłości i duchota. Wtem zakręciło jej w głowie. Oparłszy rękę na parapecie, zerknęła na męża. Siedział tyłem, a gdy już zamiarowała go zawołać, jęknęła przeraźliwie na wyjątkowo mocny skurcz. Zgięła się w pół, wiedząc, że nadszedł czas. I Karol się domyślił, po nietęgim wyrazie jej twarzy.
— Słać po akuszerkę?! — Nie zwlekając, wsparł ją ramieniem. Nie odpowiedziała, jeno kiwnęła głową. — Zoltánie! — Posadził małżonkę, poduchy układając na zagłówku i nogi jej przenosząc na łoże. Strażnik wpadł do komnaty, a za nim dwórki. — Zaczęło się, wołaj, kogo trzeba!
— Karolu, nigdy cię o to nie prosiłam — wydusiła pomiędzy nerwowymi oddechami, ciągnąc go za rękę. — Nie powinnam, ale... proszę, zostań ze mną. — Popatrzyła na niego zaszklonymi oczami, pełnymi strachu, ale i nadziei.
Zawahał się. Wstał, patrząc na biegającą wokół świtę. Po upływie dłuższej chwili zdjął kaftan, pozostając w lnianej koszuli i skórzanych spodniach z wysokim pasem, zza którego wyjął sztylet. Zajął miejsce po lewicy małżonki, chwytając ją za dłoń, którą pocałował, uprzednio zsuwając z niej rękawiczkę.
— Co mam robić? — spytał Diany, która na pobliskim stoliczku maczała już zawczasu jedwabne tkaniny w zimnej wodzie.
— Wspierać ją, panie.
— Nie może się bać poczęcia — wtrąciła cicho Klara Pukar, nachylając się nad uchem króla. — Strachem może udusić dziecię.
Po słowach Klary nie miał już wątpliwości. Ucałował intuicyjnie czoło Elżbiety, uśmiechając się do niej krzepiąco.
— Zostanę. Jeno się nie bój.
Nie wiedział do końca, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Nie był przy porodzie żadnego ze swych dzieci. Ledwie znosił dochodzące do jego komnat krzyki małżonki, teraz zaś miał na własne oczy ujrzeć jej zmagania. Z początku nie chciał zostawać, ale okoliczności różniły się diametralnie od wcześniejszych porodów. Musiał jej towarzyszyć, wiedział bowiem od dwórek o stanach lękowych, które nawiedzały ją, gdy zostawała sama. Miewał też wrażenie, że agresją, którą momentami pałała, chciała zatuszować strach i żal o to, co ją spotkało. Od zamachu, Wyszehrad darzyła prawdziwą nienawiścią⁵, a przez ostatnie kilka miesięcy nawet nie próbowała tego ukrywać.
Nawet na pacierz nie puściła jego ręki, ale też na niego nie spojrzała. W końcu widział ją w stanie, w którym żadna kobieta nie chciałaby być widziana. Nie zważał jednak na jej wilgotną dłoń, zroszone kropelkami czoło i policzki rozpalone niczym kuźnicze żelazo. Całą uwagę skupiał na jej staraniach i oddechu, ażeby czasem nie wstrzymywała powietrza. Momentami serce waliło mu jak oszalałe na widok nerwowo zasysanego przez nią powietrza. Po każdym parciu bezwładnie opadała na poduchy. Wtem unosił ją delikatnie, acz nieco nieśmiało, równocześnie z jej krzykiem, przystawiając usta do jej głowy. Odliczał już pacierze do tak przezeń wyczekiwanych słów akuszerki, które po ciężkich godzinach udręczenia nadeszły.
— Jest! — krzyknęła kobiecina, gramoląc się pod szerokim materiałem. I medyk do niej dopadł. — Widać główkę! Pani to już ostatni raz!
Zaparła się mocno, niemiłosiernie ściskając dłoń małżonka. Tym razem na niego spojrzała, odliczając. Na ostatnie jej skinienie, Karol odwzajemnił uścisk, dodając jej sił. Zrobiła to, co do niej należało, zdzierając sobie przy tym gardło. Zamek po raz ostatni zadrżał w posadach od wrzasku Piastówny.
— Bardzo dobrze, pani! — Akuszerka zachichotała zadowolona, obracając delikatnie małe ciałko w dłoniach i szepcząc do siebie niezrozumiałe dla królewskiej pary słowa: — Zaraz zobaczymy kogo tu mamy.
Gdy wraz z medykiem myła i badała noworodka, Karol mocno przytulił Elżbietę do siebie, całując w gorącą skroń.
— Już po wszystkim.
Wcisnęła głowę pod jego brodę, ciężko oddychając. Siedzieli tak do czasu, nim nie uspokoiła oddechu. Ułożył małżonkę na posłaniu, by po chwili spojrzeć na zadowoloną kobiecinę, która owijała już czyste, cicho kwilące dziecię. Sam do niej podszedł i zsuwając materiał z małej główki, spojrzał na nią pytająco.
— Winszuję, królu. To śliczny i zdrowy królewicz — rzekła, szczerząc się doń i podając syna ojcu, zajęła się królową.
Nie mógł oderwać wzroku od niewinnej, czerwonej buźki. Być może dla większości mężczyzn lica noworodków zdawały się do siebie podobne, ale dla niego każda była wyjątkowa. Karol, Władysław, Ludwik, Andrzej, a teraz kolejny syn, którego dane mu było wziąć w ramiona. Przez chwilę nie potrafił uwierzyć w szczęście, którego go spotkało. Miał ochotę uszczypnąć rękę, by sprawdzić, czy aby nie śni. Patrzył na kolejnego dziedzica, powitego przez kobietę, która odmieniła losy królestwa.
— Witaj, synu — wyszeptał, łapiąc drobną rączkę, która zaraz zacisnęła się na jego palcu wskazującym. Zdołał wydusić z siebie ino śmiech, niekontrolowanie wypuszczając i kilka kropel na policzki. — Mały uparciuchu, wyszedłeś szybciej niż twoi starsi bracia. Spieszno ci było do nas.
Zerknął w stronę łoża, a dostrzegając, iż Piastówna go obserwuje, odwzajemnił uśmiech. Wiedziała, że to chłopiec. Był niemal o tym przekonany. Czekała na niego, odziana w świeżą koszulę, ale gdy podszedł, początkowo cofnęła z obawy ręce, zerkając niechętnie na rękawiczkę. Zaglądając jednak pomiędzy szeroki materiał, zatrzepotała rzęsami, biorąc głęboki wdech. Przycupnął na brzegu łoża i ostrożnie podał jej syna, składając pocałunek na jej czole.
— Nasz mały cud — wychlipała wzruszona. Uniosła oczy na męża, ledwie go widząc spod fali łez. — Po tym wszystkim, co nas spotkało... — Przerwała, wlepiając roziskrzone spojrzenie w malca.
— Po cierpieniach nadszedł czas radości, Elżbieto. Niechaj całe królestwo raduje się z kolejnego potomka. Potrzeba nam wytchnienia od ścisku wojen i buntów. I lud na nie zasługuje. — Pogłaskał główkę, wyczuwając pod palcami delikatny meszek. Ucałował ją troskliwie, patrząc w czarne węgielki małżonki przepełnione radością. — Przedłużymy czas świętowania. Lud wspominać będzie nie tylko Świętego Stefana, ale i radować się będzie z narodzin jego imiennika.
Elżbieta zachichotała, całując małą rączkę z oddaniem.
— Stefanek. — Wpatrywała się w ledwie otwarte ślepia z bezgraniczną miłością. Kpiła z własnego strachu przed kolejną ciążą, boć teraz trzymała cudowne dziecko, zesłane jej w darze od Niebios. — Jak mogłam się go bać? — Uniosła wzrok na Karola, który również patrzył na dziecię inaczej. — Stefan — powtórzyła. — Pragnęłam mieć syna o tym imieniu. Posiadał je nie tylko wielki król Węgier, ale również mój starszy brat, którego niedane było mi poznać.
Uścisnęła dłoń Karola, prawą pewnie utrzymując syna przy piersi. Już się nie bała. Po stracie czterech palców zdołała dosiąść konia, nauczyła się pisać lewą ręką, ostatecznie wydając na świat zdrowego chłopca. Zatem czy istniały dla niej rzeczy niemożliwe? Od tej pory nic nie mogło stanąć jej na przeszkodzie.
Esztergom, początek września 1332 r.
W drugim tygodniu po narodzinach, w największych miastach komitatów rozgrywały się turnieje, wieńczone hucznymi biesiadami, którym towarzyszyły kilkudniowe festyny. Radości nie było widać końca zwłaszcza w Wyszehradzie, do którego na przemian zjeżdżały się i wyjeżdżały delegacje lub posłowie z podarkami dla Stefanka. Najliczniejsze poselstwo przybyło z Wawelu, gdzie narodziny wnuka wzbudziły największe pokrzepienie serc. Nie zabrakło też listów pełnych powinszowań od krewnych Caroberta: z Cîteaux, od królewskiej siostry, Beatrycze; z Sycylii i z Durazzo; jak i od Roberta i Sanchy, z zapewnieniem, iż czekają pełni nadziei na jego przyjazd. Dobre słowa dotarły również od papieża, Habsburgów i Luksemburczyka.
Żaden wcześniejszy chrzest, z wyjątkiem pierwszego, nie był celebrowany z tak wielkim rozmachem. Wskazywało to na wyjątkowość tegoż poczęcia, ale budziło i pytania, kto zatem ojcem chrzestnym zostanie chłopca, który z sobą przyniósł więcej pociechy dla rodziców, niźli trzy wcześniejsze chrzty razem wzięte.
W biskupiej stolicy gwarno było od zabaw organizowanych na cześć królewicza. Z godziną chrztu ucichły jednak, kierując ludzi pod wrota esztergomskiej świątyni. Wszyscy świeccy i duchowi dostojnicy królestwa zebrani w jej wnętrzu, z niecierpliwością łypali wzrokiem na boczne wejście głównej nawy, wyczekując wyjścia władców.
Puszczając przodem arcybiskupa Esztergom, biskupa Egeru i Kalocsa, odczekać mieli kilka chwil, nim wejdą do prezbiterium. W zakrystii prócz królewskiej pary obecna była tylko najbliższa świta. To Elżbieta trzymała na rękach Stefanka, acz przed wyjściem nieco się rozkojarzyła, pochylając plecy.
— Klaro — przywołała Pukar, kierując się jeszcze do Karola. — Wiem, że naciskałam, ale nie dam rady. Bóle wracają w najmniej odpowiednich momentach, nie chcę zrobić mu krzywdy.
Rzekłszy to, chciała podać syna dwórce, jednak Andegawen pociągnął ją za rękę, wsuwając własne pod zawiniątko.
— Ja go poniosę.
Zdziwiła się, patrząc, jak Karol układa sobie ostrożnie malca na ramieniu. Zadowolona z takiegoż zachowania, poprawiła jeszcze czapeczkę nachodzącą na błękitne oczka i na dłużej zatrzymała dłoń na dłoni małżonka, patrząc na niego z wdzięcznością.
Wchodząc do nawy, minęli pozostałych synów siedzących w głównym miejscu po lewicy, kierując się do ołtarza, przy którym stali już trzej biskupi. Csanád Telegdi⁶ z przyklejonym uśmiechem na twarzy, wyczekiwał ich, ażby oficjalnie zostać ojcem chrzestnym królewskiego syna. Główny ceremoniał nie trwał długo. Prowadził go sam arcybiskup, a gdy oblał główkę malca święconym olejkiem, ten zaczął płakać. Elżbieta z ciepłem na sercu podpatrywała, jak Karol ociera czółko syna i kołysze, próbując uspokoić. Robił to tak umiejętnie, aż zamyśliła się nad tym, czy nie odwiedza go znacznie częściej, niż sam mówi.
Wtem przekazał Stefanka Klarze, która podążyła wraz z Elżbietą do miejsca. Król został po drugiej stronie, siadając u boku biskupa, Władysława Jánkiego, stolec zaś obok niej zajął, o dziwo, Miklós Dörögdi. Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, wyczuwając podstęp. Wyprostowała się, nasłuchując drugiej części mszy. Biskup Egeru nie zamierzał jednak poświęcać czasu na słuchanie arcybiskupa, którego nie darzył zbytnią sympatią.
— Pani, chciałbym przeprosić cię za wszelkie niegodziwości, jakie spotkały cię za mą przyczyną. — Ściągnęła brwi i głowę lekko przekręciła, na co kontynuował: — Będzie ci potrzebne wsparcie, pani. Chciałbym zaoferować pomoc.
— Ty? — odcięła, nachylając się nad nim wyzywająco. — Z jakiego to powodu miałabym potrzebować twojej pomocy? — zakpiła jawnie, udając, że słucha nabożeństwa.
— Dobrze żyję z Wilhelmem Drugethem, a ty bodajże nie za specjalnie dogadujesz się z nim, pani. Mógłbym ci się przydać.
— Zapewne mówisz to z dobroci serca? — spytała z ironią w głosie. Wiedziała, że zażąda czegoś w zamian. — Obejdzie się.
— Najwięksi dostojnicy królestwa mają wyjechać latem wraz z królem do Neapolu. — Nie rezygnował, uśmiechając się pod nosem. — Tomasz Szécsényi z synem, bodaj Hermán Lackfi z synami, Władysław Jánki, Csanád Telegdi. Najsilniejsi i najlojalniejsi baronowie i duchowni będą musieli cię opuścić.
— Pozostanie jednak wielu innych.
— Ale czy mają oni wystarczająco dużo siły, by równać się z Wilhelmem Drugethem?
Nie odrywała od niego palącego spojrzenia. Nie dała po sobie poznać wątpliwości, ale nie oznaczało to, że nie mąciły właśnie jej myśli. Miał bowiem rację. Pozycja Drugethów, dzięki Carobertowi, była silniejsza niż którejkolwiek rodziny szlacheckiej na Węgrzech. Wyjazd do Neapolu wiązał się z kilkumiesięczną nieobecnością króla i ważnych dygnitarzy. Musiała zatem mieć wsparcie równie silnego opozycjonisty, a takim był tylko jeden człowiek, który również miał wyjechać.
Zerknęła mimowolnie na Tomasza, siedzącego w pierwszym rzędzie ław. Znała go na tyle, by mieć pewność, że dobry z niego człowiek. Przeniosła skupienie na Annę. Uśmiechnęła się do niej delikatnie, co odwzajemniła, pobudzając dołeczki na policzkach. Westchnęła ciężko na widok jej dobrotliwego lica. Po raz kolejny spojrzała na Stefanka, spoczywającego spokojnie w ramionach piastunki i na Ludwika, który starał się wyglądać na przykładnego brata i godnego następcę. Siedział pomiędzy braćmi, prężąc plecy niczym struna i bródkę unosząc dumnie. Dostrzegła, jak od czasu do czasu zerka wyczekująco na Karola, który jednak nie raczył uczynić tego samego.
Tym bardziej muszę działać.
Nigdy nie chciała narzucać żeniaczki kobietom, które przybywały na dwór, szukając u niej opieki i lepszego życia. Anna należała jednak do książęcego rodu, co nakładało na nią obowiązki, do których musiała być za młodu przysposabiana. Nie wierzyła do końca, by Eufrozyna szykowała ją do roli zakonnicy, boć tym wcześniej odesłałaby ją do klasztoru.
Może naprawdę pragnęła mieć córkę przy sobie? A to znaczyłoby, że nie miała co do niej konkretnych zamiarów. – Nie wiedziała dokładnie, czy próbuje dociec prawdy, czy szuka usprawiedliwienia. Co do jednego była jednak w pełni przekonana. Nie zamierzała zrezygnować z planu, który miał szansę na powodzenie. Albo ślub, albo klasztor. Trzeciego wyjścia nie widzę.
Wracam z nieco (mam nadzieję) przyjemniejszym rozdziałem 😃
Nie chciałam już rozciągać ciąży ze Stefanem, zwłaszcza że za progiem czeka finalny wyjazd Andrzeja, walka o władze, śmierć ważnych bohaterów i jeden z najgorszych ataków podagry u Karola, czego przedsmak mieliście w tym rozdziale. Nie ulega też wątpliwości, że Stefan zacznie uchodzić za najmilszego syna i mam nadzieję, że widać już jego lekką faworyzację w rozdziale.
Jestem ciekawa, jak odebraliście tę, chyba nietypową dla "Piastówny" scenę, w której Karol zaślepiony bólem choroby, zarzuca Elżbiecie czary XD. No ja po prostu musiałam to zrobić. Na razie jest śmiech, ale fakt faktem podczas choroby Karol przechodził katusze i ponoć nieźle szalał.
Do zobaczenia! ❤
¹ Okrzyknięcie Wilhelma wicepalatynem było czymś niespotykanym. Podczas nieobecności króla w kraju władzę powinien przejąć palatyn. W tym przypadku był to Jan Drugeth, ojciec Wilhelma, który również miał wyruszyć z królem, ponieważ w Neapolu miał rodzinę, a także on sam się na nim wychowywał. Oczywiście decyzja spotkała się z niezadowoleniem "starej gwardii", którą popierała Elżbieta.
² Ponoć Andrzej miał uchodzić za najmniej urodziwego syna Elżbiety i Karola.
³ Papież Jan XXII panicznie bał się czarów i podejrzewał, że zginie przez truciznę lub czarną magię.
⁴ 20 sierpnia to Święto Patrona Węgier św. Stefana.
⁵ Elżbieta wyjątkowo nie znosiła Wyszehradu po zamachu. Już w 1334 roku wystąpiła o pozwolenie utworzenia klasztoru w Óbudzie, dla zbawienia duszy jej rodziny i własnej. Ponoć od czasu do czasu miała przebywać w budzińskim zamku. Po śmierci Karola natomiast sprowadziła się do niego na stałe.
⁶ Csanád Telegdi został ojcem chrzestnym Stefana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro