46 rozdział ♔ | Pierwsze stadium |
♔
| Pierwsze stadium | Niewygodny powrót |
Wyszehrad, Królestwo Węgier, początek 1331 r.
| Kilka dni później |
Biała szata, która od kilku niedziel okrywała zamkowe ogrody, ku radości królewiczów, tworzyła im coroczne miejsce do zabaw. Ponadto południowe słońce sprawiało, iż ów wczesna pora była lżejsza do zniesienia, a i surowy wiatr owiewający policzki monarchini zdawał się nieco cieplejszy w towarzystwie promieni.
Zastała trzewiki w miejscu, nie bacząc na to, jak otula je lepki śnieg. Wodziła przytomnie za synami, acz myślami uciekała daleko za północne granice królestwa. Miętoliła w dłoni list, zezwalając podmuchom wiatru wprawiać w falowanie długą szubę podbitą sobolim futrem. Długi oszroniony warkocz wystawał spod szerokiego kaptura zasłaniającego znaczną część zmarkotniałej twarzy. Nawet matka wątpliwości ma względem Kazimierza. Źle się dzieje między nim a Anną.
— I ja nie mogę ślepo ufać jego niewinności — dokończyła mimowolnie na głos własną myśl i po trosze odwróciła głowę do fraucymeru.
Uniosła dłoń. Klara Pukar odebrała zaraz list, skrywając go w rękawie. Złączyła dłonie, owijając je futerkiem i podeszła bliżej królowej, stykając niemal ich ramiona.
— Atoli, jeśli on winny, co z królem? — spytała, patrząc w stronę chłopców i zabawiających ich dwórek.
— I on nie daje mi wytchnienia. — Zasępiła się Elżbieta. — Wiem, o co zapytywać chcesz i co zaprząta twą głowę, Klaro. — Zerknęła na Pukar, która ukryła wzrok pod wachlarzem czarnych, długich rzęs. — To do niego niepodobne i zła jestem na siebie, że za wiele nie pamiętam z zamachu. W dalszym ciągu nie potrafię w to uwierzyć. — Przymknęła powieki, czując łzy przymarzające do ich kącików.
— Nie chcesz w to uwierzyć, toć to proste — stwierdziła odważnie, stając naprzeciwko Piastówny, jakby prędzej była jej przyjaciółką niźli królową. Pukar z dnia na dzień przekonywała się wszelako, iż ich dotychczasowa relacja opierająca się w pełni na posłudze, zdaje się zakorzeniać głębiej.
Piastówna odwzajemniła wymowne spojrzenie. Klara dojrzała w nim wątpliwość, ale i tlący się żar wiary, rozpalany przez serce sprzeciwiające się tchórzliwej twarzy męża. W głębi wiedziała, że niezdolny był do pozostawienia jej kościstemu słudze Diabła. Równocześnie plotki o jego ucieczce podczas zamachu, jeno zatruwały umysł, domagający się racjonalnego wyjaśnienia.
Skoro ukochany brat zdolny był do wykorzystania niewinnej niewiasty, to mąż jej zdolny był do zaniechania obowiązku złożonego przed Bogiem? Gotów był pozostawić ją i dzieci na możliwą śmierć? Dzieci, których przez lata tak usilnie pragnął?
— Pani!
Głos halabardzisty skupił uwagę fraucymeru. Klara odstąpiła od niej, a mężczyzna, stając tuż obok Elżbiety, ściszył głos, nerwowo rozglądając się i wypatrując postronnych gapiów. Nachylając się nad uchem monarchini, zasłonił usta ręką, aby wieść ta, nie wyszła poza najbliższe grono.
— Musisz natychmiast udać się do króla. — Szeptał, ledwie powstrzymując nerwy. — Teraz, pani. — Rozkazał jej i uniósł rękę, wskazując drogę.
~~~~~~
Zmierzała za dworzaninem nieszczędzącym tchu. Nie wiedziała, dlaczego za nim podąża, skoro dobrze znała drogę do komnat męża, acz jego popędliwość udzieliła się i jej. Czuła dziwną powinność dotrzymania mu kroku i pędem przekroczyła próg alkierza. Jednym ruchem zdjęła szubę, porzucając ją za sobą i dopadła do małżonka zalegającego w łożu.
— Karolu — szepnęła, kładąc mu dłoń na ramieniu, którą odtrącił jak namolną muchę. Zmierzyła zaraz Aulusa stojącego obok. — Co to ma znaczyć? Zdrów był.
— Najjaśniejsza pani, próbujemy ulżyć królowi w gorączce i bólu.
Medyk odszedł parę kroków, Elżbieta zaś podążyła za nim. Odwróciła się, widząc, jak drżączki podrywają dotąd mocne ciało. Karol obracał nerwowo głową, zaciskając pięści na pościeli. Podkurczał lewą nogę, wbijając stopę w zanóżek, na którym tkwiły zżółkłe i wilgotne materiały w otoczeniu fiolek. Zmrużyła oczy, lecz nie potrafiła wysilić się na choćby krztynę współczucia, w pamięci odtwarzając własną katorgę, której doświadczyła po zamachu.
— Nie rozumiem w jakim bólu? Co mu dolega?
— Zaczęło się tuż przed wyprawą, teraz dolegliwości przybrały na sile. Nie mamy jeszcze pewności, atoli nabrzmiały palec u stopy wskazuje na chorobę królów, pani.
— Podagra... — wyszeptała oniemiała.
Medyk pokłonił się i wrócił do swych obowiązków. Ona zaś powolnym krokiem podeszła do małżonka. Mocne pociągnięcie zwaliło ją na posłanie. Opadła bezwiednie, zapierając się w ostatniej chwili tuż nad rozgorączkowaną twarzą Andegawena. Próbował jej coś wyznać. Nadymał policzki i oczy wytrzeszczał, jakoby właśnie duch przez nie opuszczał jego ciało. Przyspieszyła oddech, wykazując się jednak cierpliwością. Wtem odchylił bezradnie głowę na puch i uścisnął mocniej jej zdrową dłoń. Przeczuwała, że zdać się na coś musi wbrew własnej woli.
— Posłuchaj uważnie — wystękał, naprężając nogę. — Wiem o przymierzu, dobrze uczyniłaś, lecz wstrzymamy się jeszcze z oficjalną zgodą. Teraz musisz nakłonić możnych do wystawienia dodatkowych chorągwi. Armia w opłakanym stanie, miesiące miną, nim ją odbuduję. Basarab szykuje się na Severin, trzeba wesprzeć granicę.
Łzy niespodziewanie napłynęły jej do oczu.
— Karolu, nie posłuchają...
— Nie potrzebowałaś ich zgody, by mianować Csánada arcybiskupem. I teraz też wystarasz się, by za mym wstawiennictwem dali chorągwie. Muszą to zrobić, inaczej Basarab odważy się wtargnąć na nasze tereny. Cała wylana krew pójdzie na marne, rozumiesz?! — Przerwał na chwilę, odrywając ledwie głowę od poduszki. — Nie wiem jeszcze, ilu możnych przetrwało, wielu nadal zjeżdża na Węgry. Wołoch wysłał za nami skrytobójców. Zabić chciał! Palatyn miał do mnie dołączyć przed Segedynem, ale ślad po nim zaginął. Pisał — spojrzał na nią przepraszająco — że Atila go odnalazł.
Elżbieta zakryła usta. Wyszeptała infantylnie raz jeszcze imię strażnika, mając przed oczami utęsknioną Dianę. Zaraz znowuż widziała Karola, który ją przyciągnął.
— Znajdziemy ich, acz po prandium musisz spotkać się z możnymi. Ja miałem, ale pokazać się nie mogę w takim stanie. Wiesz, co robić?
Przytaknęła, zagryzając zęby. I tyle z mego spokoju — skwitowała w myśli. Ucałowała mężowski, gorący policzek i wstała, czując delikatny uścisk na nadgarstku okaleczonej ręki.
— Skąd ten mrok w twych oczach? — spytał pomiędzy zachłannymi oddechami. — List przyszedł z Polski. Od matki?
— Tak. — Widząc, iż pomimo stanu domaga się wieści, przysiadła ponownie u jego boku. — Różne pogłoski rozchodzą się po królestwach. Nie napisała tego wprost, ale... ona dalej nie ma pewności co do niewinności Kazimierza. Złe stosunki ma z żoną, mówią, że apetyt u niego wilczy.
— Na kobiece wdzięki? Toć już to wiemy. Chowasz jego bękarta — przypomniał z pretensją, unosząc jedną brew. Przewróciła oczyma i przytaknęła niechętnie, spuszczając wzrok na czarną rękawiczkę. — Klara piękna była, a w każdej pogłosce tkwi ziarno prawdy podobnież. — Zaśmiał się, acz nie wiedziała, czy z własnej wypowiedzi, czy bezsilności na ból, który go przepełniał.
Odważyła się. Spojrzała mu głęboko w oczy, rzucając niemal oskarżycielsko.
— A ile prawdy jest w plotkach o tobie? — spytała chłodno, na co medycy wycofali się do przedsionka. — Wpełznięcie pod stół mężniejszym posunięciem było? — zarzuciła hardo, tłumiąc pogardę w gardle. — Nikim dla ciebie jestem?! Jeśli tak, ścierpię to, ale co z dziećmi?! Dałam ci upragnionych dziedziców, a ty gotów byłeś ich poświęcić!
Wykrzyczała ostatnie słowa, jednocześnie śledząc ociężale podciągającego się małżonka. Na widok jego zamazanej twarzy spod fali łez, niebezpiecznie blisko własnej, zacisnęła oczy, wybuchając żałosnym płaczem. Wyczekiwała najgorszego, podczas gdy ku jej zdziwieniu miast siarczystego policzka, ciepło warg otuliło jej czoło, a płomień szorstkiej skóry spoczął na skroni.
Troskliwy ton uleciały z monarszych ust, okazał się leczniczym naparem na jej rozdarte niepewnością serce.
— Nigdy nie pozwoliłbym na twą krzywdę. Gdybym tylko wiedział, że odważy się rękę na ciebie podnieść... — Szeptał jej do ucha, muskając oddechem włosy. — Nieustannie myślę... co by było, gdyby wpierw ciebie zaatakował. Co by było, gdybym nie padł wraz z próbą uniknięcia ciosu. Może tedy to ja w twej obronie straciłbym własne palce.
— Zrobiłbyś to? — dopytała niewinnie, maślane oczy w niego wbijając.
— Bez zawahania, Elżbieto. Błagam, nie wątp w to. Postąpiłbym tak jeno po to, by mieć cień szansy, żeś bezpieczna. Nie zostawiłem cię, nigdy bym tego nie zrobił. To działo się tak szybko. — Łza spłynęła po jego policzku, zaraz ulatując ponad nim od gorączki. Ujął okaleczoną dłoń i przystawił na dłużej do warg. — Nigdy sobie tego nie wybaczę.
Piastówna uniósłszy kącik ust, przesunęła i jego rękę na swe usta, obdarzając pocałunkiem. Wtuliła w nią twarz, zaraz parskając śmiechem przepełnionym szlochem.
— Z dwojga złego jam była lepsza. — Teraz to ona z miłością pogładziła jego twarz. — Królowa bez palców do władania zdolna, lecz król... Ja jeno nigdy już nie pochwycę łuku. Ty zaś musisz mieczem władać.
— I jedną ręką można walczyć. — Zadrżał nagle. — Pokażę ci...
Uśmiechnęła się delikatnie, skierowując go z powrotem na posłanie. Pogładziła jeszcze długi zarost, chcąc wierzyć i wierzyła, o dziwo mocniej niż w niewinność własnego brata. Wprawdzie i słowa Larysy o Zachównie, która ponoć skłaniała się ku jej małżonkowi, działała na jej niekorzyść. A jeśli prawdziwie Klara i Kazimierz poddali się uczuciu?
— Wypoczywaj, królu. — Wyrwała się z zamyślenia, widząc, jak Karol zalega we śnie. — Obyś wsparł mnie w starciu z możnymi, boć inaczej zmuszona będę im grozić, a ponoć z tym mi nie do twarzy.
Zachichotała, gdy na lico Andegawena padł przez ułamek sekundy promień rozbawienia, przecięty nagle cierpieniem. Odeszła w ciszy, nie mogąc dłużej patrzeć na jego gehennę.
Dworzanie przydreptywali z nogi na nogę w komnatce skrytej za pozłacaną oponą. Okładali nabrzmiały palec króla, który zadania im nie ułatwiał, denerwując się nieustannie na słowa padające z ust możnych. Prężył się na krześle tuż przy kratce w ścianie, pozwalającej na podsłuchiwanie rozmów w sali.
— Królowo, wybacz, ale czemuż to ty nas zaszczyciłaś obecnością, skoro król na zamku? — Dolatywały do Andegawena słowa nieznanego mu szlachcica. — Coś ukrywacie, pani?
— Tego już za wiele! — ryknął Karol, zastygając, boć gwar w sali ustał. Zasunął otwory, machając ręką w stronę paziów. — Już?! — wysyczał przez zęby. — Włóżcie mi te manatki do buta i zawiążcie mocno. Muszę tam iść!
Dworzanie spełnili rozkaz. Karol wbił paznokcie w podłokietniki i przygotował się, odczekując jeszcze krótką chwilę. Jak przypuszczał Bogusz, miłe ciepło poczęło zalewać jego wnętrze od samych skroni, aż po nogi i nieszczęsny palec. Przypływ błogości w dotąd rozrywanym przez bóle ciele stał się motorem. Wstał i nie zwlekając, nim napary wytracą swą moc, ruszył do drzwi, wkraczając do sali.
— Kto śmie sprzeciwiać się słowom królowej, występuje równie przeciwko mej woli!
Głosy panów ucichły, a spojrzenia skupiające się dotychczas na królowej, obserwowały rosnącą na jej twarzy radość. Zbliżał się do oniemiałych mężczyzn stojących doń tyłem. Zauważył, jak małżonka przenosi wyniosłe spojrzenie z urzędników na niego i promienieje. Stając u jej boku, uśmiechnął się i odwracając, zajął główny tron.
Ona zaś, usuwając poły sukni spod swych nóg, miast zająć sąsiednie miejsce, z gracją podeszła doń i przysiadając na podłokietniku, ułożyła dłonie na lewym ramieniu małżonka. Uniósł lekko kącik ust i chwycił spoczywające na nim drobne palce, muskając je czule.
Jednakowoż równo ze skierowaniem głowy na zebranych, wzrok jego stał się na powrót zimny i przeszywający. Błękitne oczy poczęły wrogo świdrować urzędników, którzy chwilę wcześniej walczyli z królową, teraz zaś potulnie chylili przed nimi czoła.
— Żywiliście nadzieję, żem umarł?
— Nie śmielibyśmy, panie, lecz niewiedza co do waszej osoby jeno wzmagała w nas niepokój.
— Dlatego nie słuchaliście tego, co mówi wam królowa?
— Nic nie powiedziała o waszym zdrowiu, panie, a my...
— Królowa robiła to, co do niej należało i mówiła to, co kazałem — wtrącił w słowo, uderzając dłonią w żłobione drewno. — Wy zaś wykroczyliście poza własne kompetencje, aby torować sobie drogę do władzy. Co do tego wątpliwości nie mam. — Oschłe spojrzenie przebijało obecnych panów, Elżbieta natomiast z wyższością na nich patrzyła, widząc zmieszanie na ich twarzach. — Wiecie już, że w razie mej śmierci, podczas gdy najstarszy z mych synów nie przekroczy wieku wystarczającego, to królowa zostanie regentką, wspierana w rządach przez arcybiskupa i biskupa Veszprém. Zatem wasze roszczenia są bezpodstawne. — Elżbieta rozszerzyła oczy, wpatrując się w męża, który dalej przemawiał do obecnych. — Myślałem, że mamy jasność, jeśli nie, będę musiał się przypomnieć. — Możni spuścili głowy, unikając wyraźnie spojrzenia Elżbiety. — Oddałem jej pełnię władzy po opuszczeniu Wyszehradu. Obowiązek mieliście jej służyć i wspierać radą. Wierzę, że tak było, a próba odebrania naszych synów była jeno opierana na ich dobru. Mam dosyć tego sarkania! — Ryknął, na co nawet Elżbieta drgnęła. — Nie chcę więcej słyszeć o waszych sprzeciwach i występowaniu przeciwko waszej królowej, a zatem i mnie. Wiedzcie, że od tej pory każda samowola będzie surowo karana. — Niespodziewanie przeniósł wzrok na Wilhelma. — Tyczy się to każdego.
Elżbieta wstała, zaciskając z nienawiści zdrową dłoń w pięść, niewidocznie dla ogółu. Przycisnęła prawą do brzucha, chcąc niemal stłumić krzyk, który wrzał w jej trzewiach. Toteż Karol już wiedział, że podczas jego nieobecności, wierność możnych nie równała się z tą, okazywaną jemu.
— Za sześć dni wasze chorągwie, mości panowie, stawią się w Temeszwarze, tak? — spytała dobitnie. Możni spojrzeli po sobie i przytaknęli, dopiero gdy król stanął obok małżonki. — Audiencja zakończona — rzekła drżącym głosem, słusznie zamykając radę, którą sama rozpoczęła.
Ciężko oddychała, odprowadzając gromami człeków do drzwi. Nie była w stanie i nie chciała zapomnieć im tej zmazy na honorze. Przyjdzie czas, kiedy padniecie mi do stóp, błagając o przebaczenie.
Wraz z trzaskiem zasuwy, osunął się lekko i Karol na ramię Elżbiety. Mignął mu wtem bladoczerwony naszyjnik, który ujrzał w jej dłoni tuż po poronieniu.
„Nasza córeczka zajmie się Karolkiem. Ktoś nad nimi czuwa."
Dreszcz go przeszedł na samo wspomnienie jej słów. Wcześniej brał to za połogową gorączkę, za wybryk wyobraźni cierpiącej matki. Teraz, jednak gdy sam zdawał się widzieć tą zmarłą przed laty dziecinę, ufał jej przewidzeniu. Z początku czując strach przed widmem w wąwozie, poczuł wraz z jej dotykiem dziwne ciepło, należące do kogoś dobrze mu znanego. Czuł ją i teraz. Żonę otulającą go troskliwie, która pod postacią anioła stróża o twarzy ich córki nad nim czuwała. Czy to możliwe? — spytał sam siebie, odwracając ją za ramię.
Pytająco na niego patrzyła tym samym błyskiem, który wzbudzał w nim strach, ale dał i dziwną ulgę pod wielką skałą chroniącą go przed strzałami Wołochów. Otulił policzek małżonki, całując czule jej czoło. Przytulił mocno, chcąc przekonać się, że jest przy nim naprawdę. Była. Królowa, będąca filarem w białogrodzkiej katedrze. Żona, dzięki której krew w jego żyłach nie zamieniała się w lód. Kobieta, będąca od dłuższego czasu jego ostoją.
— Wracaj do łoża. Musisz wydobrzeć — rzekła miłym głosem, całując go w dłoń, i bursztyn zamykając w uścisku.
Rozchylił usta, zamiarując coś wyznać, acz zabrakło mu tchu. Wtulił twarz w jasnobrązowe włosy, wdychając słodką woń. Otworzył oczy, odwzajemniając promienny uśmiech ciemnookiej dziewczynki stojącej tuż za nimi.
Karánsebes, okręg Caraș-Severin, okolice granicy węgiersko-wołoskiej
Z początku przekonany, iż podjął trop za królem, prawdziwie śledził palatyna, który jak się okazało, ledwo z życiem uszedł z ataku.
— Panie, kto was zaatakował? — spytał Atila, wręczając palatynowi gliniany kubek z mocniejszym winem.
Jan skrzywił się nieco, nie przywykłszy do picia z ubogich naczyń, niemniej chwila nie była to stosowna na kaprysy. Solidnym susem zwilżył gardło, głęboko oddychając i rozkoszując się ciepłem wypełniającym kolejno jego rozedrgane trzewia. Nie pamiętał, kiedy to raczył podniebienie odpowiednim napojem, nie mówiąc już o jadle. Gotów był nawet prosię w całości pochłonąć, byleby było mięsem przygotowanym wedle norm królewskiej kuchni. Ociągał się nieco z odpowiedzią.
— Cali okryci byli czarnymi chustami, ledwo oczy ich dostrzegliśmy. — Odchylił głowę. Mizernie wyglądał, ochoty najmniejszej nie mając na rozmowę.
Atila westchnął, przysiadując na krańcu skrzyni zamkniętej na pięć spustów. Nie winien ciągnąć za język możnego wyższego stanem, acz musiał wiedzieć.
— Panie, spotkać się miałeś z królem w Segedynie. Zatem wcześniej szliście razem? — dopytał stanowczo, chcąc zmusić towarzysza do rozmowy.
— Dobrze, widzę, że nie dasz za wygraną. — Drugeth senior odkaszlnął i usiadł okrakiem na ławie, szykując się bodajże do dłuższego monologu. — W wąwozie wszyscy próbowali chronić króla, ale dziwnym trafem znalazł się w bezpiecznym zaułku pod ogromnym głazem. Dionizy jeno słyszał, jak wykrzykuje coś pod nosem, jemu zdawało się, że imię jakieś, Zoltán zaś twierdzi, że nawoływał... — przewrócił oczami z niedowierzaniem — żonę. — Atila zmrużył brwi, a Jan uniósł dłoń, wykrzykując: — A widzisz! Mówiłem, że to dziwne, ale nic to, bo przynajmniej żyw był. Próbowaliśmy wszyscy zbiec, ale Wołosi odcięli nam bodaj wszystkie drogi. Okazało się, że za ów ogromnym głazem była szczelina. Weszliśmy w nią jak myszy. — Splunął przez ramię. — Nie mieliśmy wyjścia. Później... Dionizy nasz poświęcił się, ażeby odciągnąć uwagę. Odzialiśmy jednego w zbroję króla... oni poszli w bitwę, my zaś w drugą stronę.
Stąd pogłoski o jego śmierci — pomyślał Atila.
— Udało się, wyszliśmy, acz było jeno gorzej. Zbiegaliśmy jak zwierzyna, na którą polowali myśliwi. Szeklerzy zostali na granicy, a my żeśmy się porozdzielali, a spotkać mieliśmy się w okolicach Segedynu. Król szedł zachodnią stroną od Temeszwaru, jam wschodnią. Ino, że ktoś wykończyć mnie chciał.
— Kto?! — wybuchł nagle Atila.
— Synu, gdybym to wiedział, wisieliby już na tamtym drzewie. — Wskazał na konar za oknem domostwa. — Ano, chyba że samotny jeździec ci, co więcej, powie.
Drugeth skinął głową w stronę wejścia. Atila obrócił się i zaraz podskoczył.
— A niech mnie! — Klasnął w dłonie, rechocząc. — Ty diable wcielony! — Objął zaraz blondyna, który wpierw jego ramiona pochwycił. Przywitali się jak bracia, szczerząc zęby. — A mówiłem, że modlić się będę za ciebie w Lippie? I wymodliłem! — krzyknął zadowolony, nalewając zaraz w drugi kielich.
Podszedł na powrót do Mroczka i wypili za spotkanie. Nie mógł uwierzyć, że to przyjaciel jego okazał się tajemniczym wybawicielem palatyna. Uderzył mocniej jego ramię, chcąc się niemal przekonać, iż prawdziwy. Zaraz jednak zielone oczy przeciął mrok.
— Chcesz wiedzieć, kto czaił się na powracających z wyprawy? — rzekł do strażnika, który rozchylił usta i potwierdził. — Mam podejrzenie, że króla chcieli dobić, acz słowa jeno nie wystarczą.
— Mówże wreszcie! — warknął podminowany.
— Palasti. — Wszyscy ucichli. — Nie wiem ino który, boć matki to niosły ich jak kury jaja.
Jan roześmiał się nieopanowanie i powstał z miejsca, kielichem waląc o stolik.
— Dobrze powiedziane. Co nam jednak robić, panowie? — spytał, palce zaplatając na plecach. — Dowodów nam trzeba, przed królem przedłożyć, przecie jeden Palasti w radzie.
— I to mnie martwi — dodał Mroczko. — Musimy działać i wracać do Wyszehradu.
Zgodzili się z tym. Jan wyszedł zapewne powiadomić o tym resztę możnych w tym Hermána Lackfiego, który im towarzyszył. Atila jeszcze raz przyjrzał się Polakowi i szczerze uśmiechnął. Widok znajomej twarzy ino go pokrzepił.
— Mów przyjacielu — ubiegł go Mroczko, kierując się do małego stolika. — Co z Elżbietą? — spytał, nie próbując nawet tuszować swego zainteresowania jej osobą. — Jak zniosła wieści o klęsce i śmierci Caroberta?
W jego głosie dało się wyczuć dziwną ekscytację, jakoby chciał się przekonać, czy zdolna była do rozpaczy po małżonku. Atila skrzywił się na to z niesmakiem.
— Niezbyt dobrze — oznajmił zgodnie z prawdą. — Była bliska obłędu, ale zdołała wywrzeć na możnych "posłuszeństwo", ino że groźbą. Wiele się wydarzyło, zdążę ci opowiedzieć wszystko w drodze. Sprawa z Dušanem dobiegła końca, a i nowa dwórka z nami przybyła z Aradu. Mieczem włada nie gorzej niż ty — zażartował, pięść przysuwając mu do ramienia.
— Dworować ci się zachciało — odciął. — Ale mów, mów...
Wyszehrad
Krążyła po dziedzińcu, próbując uniknąć latających w powietrzu kulek śniegu. Ściskała w dłoni pergamin ze spisanymi ogierami z hodowli puszty nizinnej, acz jeno sarkała niezadowolona na propozycje nowego koniuszego, który na czas wojny zastępował Dionizego, a po jego tragicznej śmierci przejął stanowisko.
— Nie, nie i nie, Henriku, on musi być wyjątkowy. Wszystkie okazy, które mamy i znamy, są niewystarczające, a co gorsza opatrzone. Nie zrobią większego wrażenia. — Machnęła ręką, na chwilę zatrzymując wzrok na synach. Przywołała do siebie Dalię oraz Tiborę. — Zabierzcie chłopców do komnat. Obaj mają być gotowi na lekcję pisania. Po nieszporach sprawdzę postępy Ludwika.
Młodzi Andegawenowie pożegnali się z matką, podążając za wyznaczonymi niewiastami. Henrik również za zgodą oddalił się do swych obowiązków, pozostawiając królową w obecności najbliższych towarzyszek. Wtem ni stąd, ni zowąd spod ziemi wyrosła Laura, odnosząc się do uprzedniej rozmowy.
— Pani, jeśli pozwolisz — kontynuowała na zezwolenie — możesz posłać prośbę do króla Aragonii, Alfonsa. Tam pełno wyjątkowych ras, możliwe, że są już w zachodnich hodowlach na Węgrzech, a przecie królowej nie odważy się odmówić.
Elżbieta przymrużyła oczy, zastanawiając się dogłębniej nad propozycją. Podejrzewała, iż ma związek z rodziną męża, acz jej liczebność i skomplikowane relacje notorycznie przyprawiały ją o ból głowy. Przypuszczała jednak, że tym razem rozchodzi się o kiedyś wspomnianą jej Blankę.
— Dlaczego do niego? Przypomnij mi — poprosiła niewinnie, naciągając kaptur na oprószone śniegiem uczesanie.
Laura skinęła i z uśmiechem poczęła mówić, zapominając, iż tym samym naraża się na zdemaskowanie i wpada w świadomie zastawioną pułapkę Piastówny.
— Jego matka, Blanka, była siostrą twego teścia. — Uśmiechnęła się szczerze, na co Elżbieta parsknęła w duszy.
— Ach, tak! — Udała zaskoczoną i chcąc klasnąć, uderzyła dłonią w udo. — Blanka urodziła z dziesiątkę dzieci! Świeć Panie nad jej duszą, ileż mąż jej musiał krwi napsuć ciągłymi staraniami. Nic dziwnego, że ostatnie dziecię pozbawiło ją życia.
— Ależ ponoć darzyli się szczerym uczuciem, stąd ta gromada — orzekła zaskakująco. Elżbieta zrobiła nieświadomie krok wprzód, skręcając lekko kark. — Ponoć królowa przed rozwiązaniem rządziła jako namiestnik w imieniu króla, zatem, pani, król Alfons, chowany był zapewne na poplecznika rodziny swej matki, a przynajmniej nie na wroga. Z pewnością spełni twą prośbę za stosowną zapłatą.
Elżbieta nie spuszczała z niej oka. Zbliżyła się, następnie obeszła dziewczę dookoła, wodząc po jej sylwetce z przymusu odzianej w dworską suknię, najskromniejszą ze wszystkich. Za pasem skrywanym pod pledem z grubszego sukna przerzuconym przez ramię, trzymała sztylet, ale i na udzie skrywała skórzaną kaburę, o czym doniosła jej jedna ze służek.
W niczym nie przypominała zwykłej niewiasty, chcącej męża znaleźć na królewskim dworze. Niepokoiła Elżbietę i jej dociekliwość oraz wszechstronna wiedza, która na ogół nie była wpajana chłopskim dzieciom. Prędzej pożądane były u nich umiejętności związane z matactwem. Do niczego było im błyszczenie bezużyteczną wiedzą o dalekich władcach.
Znowuż stanęła przed nią, widząc nieco bledszą twarz. Dziewczyna wyraźnie zorientowała się na swą lekkomyślność i spuściła pokornie wzrok.
— Skąd tyle wiesz? — spytała Elżbieta, unosząc jej podbródek.
— Mówiłam, pani, iż szukam swego miejsca w świecie. A wiadomo to, gdzie powiedzie nas los? Muszę być gotowa na każdą możliwość — odpowiedziała bez krztyny zająknięcia, mierząc się odważnie z królewskimi tęczówkami.
— Niech ci będzie. — Puściła ją. — Idź już do mego podkanclerza i dopilnuj, co ci zleciłam.
Ugięła delikatnie nogi, niezdarnie się kłaniając. Wyraźnie czynność ta nie została jej wpojona za maleńkości. Nie unosząc oczu, stała w miejscu, zaciskając ze zdenerwowania kłykcie na bokach skromnej sukni.
— Najjaśniejsza pani, czy mogę spytać? — Odważyła się, zerkając tym razem na Elżbietę, która skinieniem zezwoliła jej mówić. — Jak wielu rycerzy poległo w bitwie?
— Masz kogoś konkretnego na myśli?
— Ja — zawahała się, głęboko wzdychając. Posmutniała zaraz. — Wiesz, pani, że to brat mój uczył mnie walczyć... Ponoć wyruszył z królem na wojnę. Wielu poległo, boję się, że i ja go nigdy nie ujrzę.
— Jak go wołają?
Na to pytanie ciemnowłosa rozszerzyła oczy. Widocznie zakłopotana, próbowała odpowiedzieć, ale jak na pytanie o imię brata, zbyt długo milczała, co znowuż podsyciło jeno podejrzenia względem niej.
— István... István Sárkány¹.
— Dobrze — przytaknęła Elżbieta, dotykając jej ramienia. — Spróbuję pomóc, a teraz już idź.
Laura pochyliła się służalczo i odeszła prędko, na co Diana i Klara podeszły bliżej. Szatynka wręcz tupnęła nogą.
— Chyba jej nie wierzysz?! — dopytała dla pewności.
— Nie jestem prostaczką, Diano — skarciła ją, przysiadając na ławce i okrywając się szczelniej futrem. — Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Na razie jednak nie sprawia problemu, może naprawdę próbuje odwrócić swój los? A może ucieka przed ojcem tyranem? Wszystko jest możliwe. Miejcie ją na oku.
Wyszehradzkie lasy, luty 1331 r.
Wszyscy odetchnęli na widok zamkowego wzgórza majaczącego na horyzoncie. Ciężkie miesiące spędzone na wojennej wyprawie i ostatnie tygodnie poświęcone ucieczce przed Wołochami, dały rycerzom się we znaki. Każdy cieszył się na myśl o spotkaniu ze swą lubą, rodzeństwem czy ojcami. Na każdego ktoś czekał w Wyszehradzie, czy to na podgrodziu, czy na dworze. Zatem na sam widok murów miasta w oddali niewielki oddział przyśpieszył tempa.
Mroczko, podróżował w towarzystwie Atili, od czasu do czasu obserwując hrabiego Lackfi, który mocno spochmurniał na nadesłane mu wieści, acz nikt nie dostąpił zaszczytu poznania powodu jego strapienia. Jeno palatyn, który z wdzięczności za ratunek skory był do rozmów, rzekł mu, iż Hermán od początku wyprawy borykał się z problemem tyczącym rodziny.
— Hrabio — zagadnął go, zrównując stęp koni. — Pewnoś szczęśliwy z rychłego spotkania z rodziną? Małżonka twoja ponoć zjechała do Wyszehradu.
— Owszem — odburknął, odwracając głowę.
Mroczko, uśmiechnął się pod nosem, przypuszczając, iż temat jest to drażliwy dla możnego, acz nie zamiarował zaprzestać.
— Ponoć dobry ze mnie słuchacz — kontynuował, nie bacząc na Hermána, który nie okazywał zainteresowania rozmową. — Służę, panie, a jeśli zdołam, doradzam. Lepiej nie tłumić w sobie uczuć, zwłaszcza tych złych.
Lackfi przerzucił oczami i odwrócił głowę, acz nie umknęło uwadze Mroczka, jak zaciska mocniej palce na wodzach. Obrócił nadgarstki, a pierś jego uniosła się powoli.
— Niewielu możnych pojmuje me bolączki... — wydusił, patrząc przed siebie. — Wiedz, żem jednym z ojców, który ręki nigdy nawet nie podniósł na którekolwiek ze swych dzieci. Teraz myślę, czy aby dobrze, żem robił...
— Zaiste, panie — wtrącił mu Mroczko prędko w słowo. — Człowiek bólem i strachem nic dobrego nie stworzy. Prędzej dzieci znienawidzą ojców, niźli na starość podadzą im kubek z wodą. Mój ojciec równie dobrym był człowiekiem.
— To czemuś sam nie chciał być dobrym ojcem dla swego syna? — spytał nieoczekiwanie, patrząc wyczekująco na zaskoczonego gwardzistę, który odchrząknął nerwowo, przeczesując blond włosy.
— Nie o mnie mowa, a o tobie, panie, tyś strapiony nie ja — odciął, czując na nowo ból w sercu. Zacisnął palce na płatkach nosa, ażeby zaraz wymownie wbić wzrok w Szeklera.
— Niech ci będzie. — Parsknął pod nosem z niedowierzaniem. Nie pojmował, jak ojciec oddać mógł obcej osobie na wychowanie własne pacholę. — Możesz nie zawierzać mym słowom, ale dzieciaki moje szanują mnie wielce, spójrz jeno na Istvána i Andrása. — Wskazał delikatnie głową na dwóch jeźdźców przewodzących przemarszowi. — To dobre chłopaczki, oddani królowi i własnej rodzinie. Może i są czasem nazbyt uparci, a i wybuchowi, ale swoich skrzywdzić nie dadzą.
— To, co cię tak mocno trapi, Hermánie, skoroś taki dumny ze swych synów? — Mroczko zmrużył oczy, widząc, jak dumny uśmiech schodzi z jego ust.
— A bo to jeno dwójka z dziewiątki... Zwłaszcza jedno dziecko doskwiera mi najmocniej, acz z nim poradzić sobie muszę sam. — Dojechał nieco do gwardzisty i nachylił w zaufaniu. — Widzisz, większość tutaj mężów nie widzi wychowania bez przemocy. Za plecami dworują ze mnie, żem za słaby i zbyt miękką rękę do nich i do żony mam, acz nie wiedzą, że gdy sił mi zabraknie do walki, synowie moi gotowi będą oddać za mnie życie. Oni tej pewności mieć nie będą.
— Mądrość przez ciebie przemawia, panie. Zaszczytem jest dla mnie rozmowa z tobą. — Mroczko ukłonił się nisko, na co Lackfi machnął ręką.
— Dosyć biadolenia, Wyszehrad już blisko! — krzyknął, podrywając wierzchowa do cwału.
Palatium, luty 1331 r.
Chaos wywołany nagłą chorobą króla odszedł w zapomnienie wraz z jego powrotem do zdrowia. Widząc męża w dobrym stanie i Elżbieta po wielu miesiącach mogła prawdziwie odpocząć, a nadeszła wieść od Laury jeno poderwała ją z pledzika i pchnęła ku komnatom męża, w których szczęśliwie przebywał. Weszła bez słowa z szerokim uśmiechem na twarzy, on zaś uniósł wzrok znad pergaminów.
— Coś się stało? — spytał zaskoczony, gdy poczęła wysuwać mu zwoje z rąk.
— Nic, czym trzeba się martwić. Pozwól.
Nie prosiła i nie mówiła zbyt wiele, jeno ciągnęła Andegawena za sobą, czując, jak się opiera niezadowolony ze wtargnięcia.
— Mam dla ciebie podarek. Chciałam nim spłacić swój dług — rzekła w końcu, chcąc niejako przekonać go do wyjścia na krużganek. — Pamiętasz, gdy pragnąłeś oswoić Orgonę, ale mi się to udało?
Przytaknął niechętnie, dostrzegając klacz na dolnym dziedzińcu.
— Co? Znowu się zbuntowała i teraz ja mam ją okiełznać, żebym poczuł się lepiej? — spytał z drwiną w głosie, na co Elżbieta przystanęła, patrząc na jasnego konia. Uśmiechnęła się do siebie, jakby rozpoznała, w czym tkwi to nieporozumienie i zaprzeczyła kiwnięciem.
— Nie!
Zbiegła po schodach, długim płaszczem zmiatając ze schodów ostatki śniegu. Po chwili znaleźli się na placyku, stając przed zwierzęciem. Puściła mężowską dłoń, poklepując pysk.
— To nie jest przecie Orgona. Ciężko pogrzebać członka rodziny, a i nasze konie do niej należą. Nie wróciłeś na Dionie. — Spojrzała nań smutno. — Bardzo go ceniłeś, wiem to. Chciałam poprawić ci humor, Karolu, pomogła mi jedna z mych nowych dwórek.
Widziała, iż jej nie słucha, a może słuchał, wszelako wzrok nieustannie wbijając w najnowszy nabytek sprowadzony z iberyjskich ziem. Wzięła go pod rękę i poprowadziła do wierzchowca. Z bliska spostrzegł, iż nie był maści śnieżnobiałej, jak Orgona, a zdawał się srebrzystobiały z szarymi plamkami na zadzie i tylnych nogach.
Delikatnie ujęła jego dłoń, zatapiając ją w szarej grzywie opadającej na czoło zwierzęcia. Obserwowała, jak Karol z początku niepewnie głaszcze grzywę, by ostatecznie przyłożyć do policzka czoło i szepnąć coś do wielkiego ucha.
— Nie wiesz nawet, ile to dla mnie znaczy — wydusił ledwo, a oczy zaszkliły mu się ze wzruszenia.
— Znam cię wystarczająco długo, by wiedzieć, mężu. — Położyła mu dłoń na ramieniu, opierając się na niej i wpatrując w konia, który ufnie obserwował wielkimi ślepiami nowego właściciela. — Jest twój.
— Mniemam, iż kazałaś siodłać Orgonę? — rzucił z przebiegłym błyskiem w oku, skradając jej pocałunek.
Zachichotała, odwracając się w stronę Henrika, który prowadził ku nim klacz. Odpowiedziała mężowi szerokim uśmiechem i zaraz z pomocą koniuszego zaległa wygodnie w siodle. Rozejrzała się jeno za Laurą, acz nie dostrzegłszy jej pośród fraucymeru, szturchnęła strzemionem bok Orgony, podjeżdżając do małżonka. Spojrzała na niego jeszcze pytająco, na co przewrócił oczami.
— Nie trap się, zdrów jestem.
Pogładził rumiany policzek, zaraz stopując wielkiego zwierza pod sobą, który spłoszony gwarem, począł podrywać się w miejscu. Spojrzeli ku bramie, dostrzegając konnych z synami Lackfiego na czele, a tuż za nimi hrabiego, palatyna i Atilę z resztą ocalałych możnych. Karol zeskoczył zaraz z siodła podążając do Jana Drugetha i uścisnąwszy go mocno, spojrzał raz jeszcze w twarz usłaną bliznami.
— Rad jestem, że żyjesz, druhu. Atila — zwrócił się do strażnika — twoja odwaga nie zostanie przeze mnie zapomniana. Chojnie cię wynagrodzimy.
— To dla mnie zaszczyt, choć to nie mi się należą słowa uznania. — Pochylił głowę, kątem oka zerkając na Elżbietę, która do nich podeszła. Nie musiał nic mówić, boć równocześnie z rozchyleniem ust, stukot kopyt rozbrzmiał na dziedzińcu.
— Samotny jeździec mnie uratował, Carobercie — orzekł Jan, wskazując na młodzieńca w kapturze.
Andegawen przymrużył oczy, zrobiła to i Elżbieta po chwili nie dowierzając. Serce szybciej zabiło w jej piersi, a dziwne ciepło – choć dobrze już jej znane – rozlało się po trzewiach. Poczuła ulgę, ale i niepokój. Pragnęła zakopać głęboko w sobie przeszłość, a wraz z przybyciem Mroczka, uświadomiła sobie, iż najbardziej kłopotliwa jej część stoi właśnie przed nią.
Nie zważyła na przydługą wymianę spojrzeń z przyjacielem, ale prędko otrzeźwiała wraz z mocnym uściskiem na dłoni. Uśmiechnęła się nienaturalnie i przyjęła małżonka, wsuwając rękę pod jego ramię.
— I ciebie nagroda nie minie, Mroczko. Uratowałeś mego przyjaciela, zatem teraz jesteś i moim przyjacielem. — Słowa te nie przyniosły ulgi ni Elżbiecie, ni Polakowi, który nie wiedział, jak odebrać ową deklarację, gdy i głos monarchy nie zdawał się zbyt przyjazny. — Wracasz do służby? — spytał oschle, w głębi duszy mając nadzieję na odmowę.
— Tak, panie. Wdzięczny wam jestem za czas, który daliście mi na odpoczynek i pogodzenie z losem.
— Rozumiem ciebie znakomicie — wtrąciła Elżbieta, nie chcąc dopuścić męża do głosu. — Ja również potrzebowałam oddechu. Dobrze, że jesteś już z nami.
Delikatnie uścisnęła jego ramię i ponownie przysunęła się do Karola. Sytuacja wydawała się napięta i jeno osoby wtajemniczone mogły wyczuć nieprzyjemną atmosferę. Elżbieta silnie wtulając się w męża, pragnęła dać mu do zrozumienia... choć dokładnie nie wiedziała co. Może to wyrzuty sumienia skłaniały ją do udowodnienia swego oddania? Atoli jego to nie przekonywało. Wbijał beznamiętny i srogi wzrok w Polaka, który go hardo odwzajemniał.
— Dobrze widzieć was, palatynie — zagadnęła Drugetha Elżbieta, przerywając ciążącą jej ciszę i skierowała się do Mroczka: — Odpocznijcie. My musimy sprawdzić nowego wierzchowca, którego sprowadziłam dla króla z zachodu. — Uśmiechnęła się szczerze, znowuż dobrym nastrojem zarażając Karola.
Mroczko, pochylił się nisko, Andegawen zaś wsunął dłoń na talię małżonki, pociągając ją za sobą. Podszedł wraz z nią do klaczy, lecz nim pozwolił jej wsiąść, wsunął kaptur na luźne upięcie i złożył na rumianych ustach długi pocałunek, który prawdziwie odwzajemniła. Nie podejrzewali, iż oboje próbują sobie coś udowodnić.
Nie miał ochoty uczestniczyć w wieczornej uczcie, a tym bardziej patrzeć na sielankę panującą pomiędzy parą królewską. Przemykał opustoszałymi korytarzami, na nowo zapoznając się z pomieszczeniami, które zbytnio się nie zmieniły pod jego nieobecność. Zachodził do kuchni, do warsztatów i kancelarii, witając się z zaprzyjaźnionymi dworzanami, których znać musiał dla dobra własnej pozycji.
Ostatecznie opuścił główną część kompleksu, by udać się do stajni, ale odgłosy walki dochodzące z małej areny po drugiej stronie ogrodów go przyciągnęły. Oczom jego ukazała się szczupła postura, z włosami spiętymi w długiego, ciemnego kuca. Z lekkością władała mieczem niczym piórkiem. Z każdym mocniejszym ruchem luźna narzuta odsłaniała jej ramiona i barki, które naprężały się jak u rasowego wojownika, jednak nie był to mężczyzna.
— Nie jesteś na uczcie wraz z resztą fraucymeru i możnymi, których winnaś zabawiać rozmową?
Laura gwałtownie się obróciła, gotowa w każdej chwili zaatakować. Na widok Mroczka uniosła kącik ust i opuściła miecz, zawadiacko do niego podchodząc.
— Ach, więc to ty jesteś tą wybawicielką królowej. — Skrzyżował ręce na piersi.
Przekręciła głowę i mierząc go od stóp do głów, spuściła brew w wyrazie obśmiania. Parsknęła śmiechem, ostrze przystawiając mu do brzucha.
— Widzę, że sława mnie wyprzedza — zaśmiała się głośno. — A ty niby kim jesteś, przystojniaku? — spytała z drwiną w głosie na ogół nieprzystojącej niewieście.
— Wyjątkowo cięty masz języczek jak na dziewkę przybyłą z krańców południa.
Zmrużył nieufnie oczy, przyglądając się nieskalanej twarzy i drobnym plamkom na szczycie zarumienionych od ćwiczeń policzków. Sylwetka jej, choć krzepka, była niezwykle kobieca i gdyby nie słowa Atili, zapewne sam nie uwierzyłby, iż przejawia ona skłonności do walki. Niemniej dostrzegł też, jak po jego przytyku, oczy jej czernieją od złości, a usta i szyja naprężają od ścisku zębów.
— Jestem dowódcą gwardii królowej — obwieścił, łopatki ściągając mocno wzdłuż kręgosłupa.
— Zatem jeśliś tak ważny, gdzie byłeś, gdy potrzebowała ochrony? — rzuciła agresywnie, chcąc odsunąć od siebie poprzednie, urągające słowa mężczyzny. On zaś podszedł nader blisko, ażeby poczuła jego wyższość, acz wraz z nim się wycofała, dalej dziarsko unosząc podbródek. — Hę?
Parsknęła śmiechem, gdy miast Mroczka, odpowiedział jej głos obcego mężczyzny. Kónya, stolnik królowej i syn jej zaufanego, Tomasza Szécsényi, stanął pomiędzy nimi wyczekująco, chcąc przekazać mu ważne wieści z Awinionu. Mroczko, jednak nie odrywał krytycznego spojrzenia od dziewczyny.
— Ach, tyś Mroczko — szepnęła przymilnie. — Wybawiciel palatyna. Widzę, że sława nas oboje wyprzedza, mój drogi, jak równy równego.
Polak przygryzł wargę, nie mając ochoty na dalszą utarczkę z upierdliwą dziewką, boć ironia i pogarda nie schodziła z jej ust nawet na sekundę. Uśmiechnęła się triumfalnie, odprowadzając wzrokiem Mroczka do wrót i powróciła jak gdyby nigdy nic do okładania kukły mieczem.
— Odważnaś — zagadnął ją młody Szécsényi. Uśmiechnął się czarująco, szczerząc białe zęby i zaczesując ciemne, lśniące włosy, nachylił się nad nią. — To niedobrze. Napytasz sobie biedy.
— Zwykle jestem potulna jak baranek. — Odwróciła lekko głowę, stykając niemal swój nos z policzkiem młodzieńca. — Ale ten gbur sam się o to prosił.
— Niedobrze. Ten gbur jest dowódcą gwardii królowej — zakpił, opierając się ręką o kukłę i dalej obłapiając ją wzrokiem.
Podstępny błysk przemknął przez błękitne tęczówki dziewczyny, która w moment obróciła się, zwinnym ciosem podcinając mu nogi gładką stroną ostrza. Kónya padł oniemiały jak kłoda na ziemię, ona zaś uklękła przy nim, kolano bijając mu w podbrzusze.
— Może już niedługo. — Wbiła miecz w ziemię, tuż przy jego głowie i wstała. — Nie musi wcale stanowiska piastować przez całe życie. Jeśli znajdzie się lepszy kandydat, to on zostanie dowódcą, czyż nie? — spytała retorycznie.
Nie czekała na ruch powalonego chłopaka, jeno odeszła prędko, uśmiechając się złowieszczo pod nosem. Kónya jeszcze przed długi czas wpatrywał się w bramę, w której nie było już dziewczyny. Podpierał się na łokciu, ostatecznie padając z powrotem na ziemię.
— Co za niewiasta! — mruknął, nie mogąc dojść do siebie.
Powiem szczerzę, przeprowadzka mocno wybiła mnie z pisania. Muszę przystosować się na nowo do mieszkania z kimś w jednym pokoju, dlatego mam nadzieję, że rozdział, chociaż mocno przejściowy, Wam się podobał 😃
W kolejnym wracamy z polityką i wątkiem tajemniczej dziewczyny 😏 Jak Wam się na razie podoba Laura?
¹ Sárkány — to po węgiersku smok. Zrobiłam to specjalnie, bo ów bestia ma związek z herbem jednego takiego pana, który jest kluczem do zagadki pochodzenia Laury 😏😋
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro