43 rozdział ♔ | Ucieczka z piekła |
♔
| Dušan | Laura |
Wyszehradzkie lasy, Królestwo Węgier, czerwiec 1330 r.
Podmuch letniego wiatru otulił swym ciepłem zarumienione policzki niewiasty. Nasyciwszy nozdrza do cna świeżym powietrzem o woni dzikich róż, otworzyła oczy i przymrużyła zaraz, skupiając całą uwagę na grocie. Nakierowując go na jabłko zwisające z gałęzi, wzięła głęboki wdech, a wraz z wydechem puściła cięciwę, rozkoszując się świstem strzały.
Wstrząsnął nią wtem zimny dreszcz. Ocknęła się, ocierając prędko łzę samoczynnie spływającą po policzku. Wyobraźnia i pragnienie podrzucały jej bolesne wizje, utożsamiając Piastównę z Klarą Pukar, która prawdziwie strzelała z łuku w towarzystwie Lukasa. Ciemnowłosa niemal podfrunęła z radości, widząc grot zatopiony w jabłku. Obróciła się, a Elżbieta pogratulowała jej skinieniem, przełykając gorycz.
Tak bardzo pragnęła znaleźć się na jej miejscu. Chwycić za brzusiec¹, pogładzić opuszkiem rękojeść żłobionego łuku i wyczuć naprężenie cięciwy.
Tak bardzo pragnęła mieć znowuż tę sposobność i możliwość zaciśnięcia palców na gryfie² tuż po udanym strzale.
Niestety od przeszło dwóch miesięcy było to ino złudnym marzeniem. Przewidzeniem, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy obserwowała łuczników.
Jednym ciosem pozbawiono ją sprawności. Wyrwano z serca radość życia i dumę ze swej niezależności. Była niedołężna i bezużyteczna. Każdego dnia poznawała smak wstydu, który pragnęła zmyć posmakiem dumy, z wolna zamieniającym się w arogancję i nienawiść, boć czuła coraz większą złość i pogardę dla życia. Nie potrafiła pisać, samodzielnie się odziać, strzelać z łuku i władać sztyletem, gdyż nigdy nie robiła tego lewą ręką. Być może te codzienne czynności nie irytowałyby tak bardzo, gdyby nie dojmujący fakt, iż nie była nawet w stanie unieść własnego dziecka. To wyniszczało ją najbardziej.
Kim w końcu była królowa bez swych dzieci? Kim była matka, nieumiejąca przytulić własnego dziecka? Widmem snującym się po korytarzach niczym cień. Cień, który z czasem przestanie być dostrzegalny.
— Pani!
Dawno niesłyszany głos wydarł zza namiotów. Elżbieta otrząsnęła się i obróciła, wysilając na najbardziej naturalny uśmiech. Ledwie uniosła kącik ust, a ręce przybyłej niewiasty zaraz powędrowały na jej szyję, nie czekając na zezwolenie.
— Elżbieto, tak się martwiłam — wydusiła przez łzy Diana, gładząc włosy swej pani. — Dalia zaraz po nas posłała. Natychmiast ruszyliśmy w drogę powrotną. Tyle nieszczęść, twa rana, Larysa...
Wydukała szatynka, zalewając się łzami. Elżbieta nie drgnęła, zerkając na Atilę, który stał tuż za żoną i próbował wyczytać cokolwiek z jej twarzy, która jak na zawołanie skamieniała. Diana odchyliła głowę, ujmując jej policzki i uważnie się jej przyglądając.
— Bądź spokojna — odrzekła Piastówna, chwytając ją lewą dłonią, którą dwórka zamknęła w uścisku. — To nic. Jeno przybędzie mi więcej par rękawiczek. Król zadbał już o najlepsze materiały. — Próbowała zażartować, acz zaszlochała, przymuszając się do opanowania żalu. — Zdrajcy zostali ukarani. Ród Felicjana Zacha słono zapłacił za próbę królobójstwa. Innych winnych jeszcze nie wykryto.
— Zaiste. Mówią przecie, że... — Przegryzła język, skupiając na sobie zacięty ciemny wzrok.
— Co mówią? — rzekła tonem niecierpiącym zwłoki.
Diana speszona odwróciła się do męża, acz ten jeno zagryzł zęby, nabierając powietrza w usta.
— Atila, ty powiedz — rozkazała jednak bez skutku.
— Nie. Nie ma mowy! — odciął wyraźnie zakłopotany. Drepcząc w miejscu, zerknął na Elżbietę, która domagała się odpowiedzi. — Nie mogę — zadecydował i odszedł, nie chcąc widzieć jej reakcji na tak krzywdzące pogłoski.
— Atila! — rzuciła jeszcze Diana za mężem, psiocząc pod nosem. — Ot! Chłopy! Taki z nich pożytek, gdy przyjdzie co do czego każdy jeden taki sam. Tchórz! — obruszyła się, machinalnie zwracając głowę ku królowej.
Przełknęła, widząc niezwykle zimny błysk w ciemnych oczach i spuściła wzrok, czując się pierwszy raz w jej towarzystwie nieswojo. Nie wiedziała, czy plotki o romansie lub – co gorsza – gwałcie były prawdą, ale te, dotyczące królowej wydawały się akuratne. Nie była już tą samą kobietą, która żegnała ich po ślubie z promiennym błyskiem w oku.
— Do rzeczy, Diano. Co mówią ludzie? — ponowiła pytanie nieco drżącym głosem, gładząc haft na rękawiczce.
— Elżbieto, durna byłam. Wybacz, przez pacierz wiarę dałam oszczerstwom, a wiem, że nie postąpiłabyś w podobny sposób. Nie warto roztrząsać kłamliwej gadaniny.
— Skoroś była w stanie w nią uwierzyć, musi brzmieć niezwykle przekonująco — przemówiła tonem wrogim i zirytowanym. Uniosła brew, równocześnie ją pośpieszając, lecz Diana bała się kontynuować. W tej samej chwili i Klara Pukar podeszła bliżej, zaintrygowana przekręcając głowę i odpędzając innych gapiów.
— Pani — zaczęła drżącym głosem, chwytając swe ręce, które poczęły trząść się niczym galareta. — Powiadają... Pani! Nie warto! Błagam, zapomnij, com mówiła.
Diana krzyknęła bezsilnie, opadając na kolana i całując kraniec brunatnej sukni. Nie przekonało to jednak Piastówny. Uchyliła ona szyję, wsuwając dłoń pod roztrzęsiony podbródek i unosząc go delikatnie, uśmiechnęła się.
— Mów. Nic gorszego spotkać już mnie nie może — zapewniła spokojniej.
Nie byłabym tego taka pewna — skwitowała dwórka w myśli, zaciskając mocno oczy. Wiedziała jednak, iż albo ona przekaże krzywdzące wieści przyjaciółce, albo dowie się o nich z dworskiej paplaniny. Westchnęła ciężko. Co będzie, to będzie.
— Elżbieto, jeno się nie denerwuj. — Wstrzymała oddech, widząc, jak przerzuca oczami. — Dobrze, powiem. — Uniosła dłonie, nie chcąc dopuścić do przedwczesnego wybuchu jej gniewu. Zdążyła bowiem usłyszeć już od zaufanych dwórek, iż od czasu zamachu wzmożony gniew u Piastówny był nieprzewidywalny w skutkach. — Mówią, że to była zemsta... żeś sama sobie winna. Nie wszyscy! Wszelako głupców nie brakuje. Ponoć... brat twój, Kazimierz, romans miał z córką Zacha. Jedni mówią, że z własnej woli z nim poszła, lecz... inni twierdzą... że siłą ją wziął — wydusiła, z trwogą przymykając oczy.
Elżbieta odwróciła się znienacka, zakrywając dłonią usta. Oczy jednocześnie zaszły jej łzami.
— Co gorsza pojawiają się plotki i o twym udziale — dodała znacznie ciszej, a widząc, iż królowa nawet nie drgnęła, nieśmiało kontynuowała, chcąc zrzucić z siebie brzemię: — Pozwoliłaś mu na to? — spytała niemal niedosłyszalnie. — Ponoć przyprowadziłaś do niego Klarę i pozostawiłaś na...
— Milcz! — przerwała, prawie piszcząc ze złości. Odwróciła się do Diany, która prędko odskoczyła i złożywszy ręce jak do modlitwy, uchyliła się ze strachu. — Jak śmiesz?!
— Elżbieto! Wiesz przecie! Nie myślę tak!
Broniła się, a z każdym krokiem Piastówny, czyniła dłuższy krok w tył, nie chcąc znaleźć się na linii gniewu, boć płonęła niemal cała, w oczach mając iskry, gotowe unicestwić każdego, kto stanie jej na drodze.
— Mówię jeno co na ludzkich językach! Wybacz.
Były to słowa, które szczęśliwie dla Diany powstrzymały ruch królowej. Pierwszy raz od dnia, gdy zaatakowała Zachównę w cytadeli, przestraszyła się samej siebie. Była w stanie dopuścić się rękoczynów. Oddychała głośno i nerwowo, patrząc na równie przestraszoną dwórkę. Była bliska obłędu, po chwili pozwalając, ażeby łzy rozpanoszyły się po jej twarzy – łzy cierpienia i poczucia niesprawiedliwości.
Na ten widok Diana pojęła, iż plotki to ino stek bzdur. Sama zapłakała na widok czerwonej twarzy i ust, niemogących znaleźć należnego ułożenia. Podeszła odważnie bliżej, dostrzegając w okrutnej królowej, bezbronne dziewczę. Niewinne, samotnie mierzące się z bólem i okaleczeniem. Urazem, z którym nie pogodzi się zapewne do końca życia. Przytuliła ją, dając szansę na wyrzucenie trosk i łez. W jej towarzystwie mogła sobie na to pozwolić. Była dla niej jak siostra. Ostatnia na dworze po śmierci Larysy.
Chęciny³, Królestwo Polskie
| W tym samym czasie |
— Pojąć nie potrafię, dlaczego zwleka z wysłaniem wojsk. Kazimierz już przecie dawno wrócił z obietnicą wsparcia, a Węgrów nie widać — żachnął się, siadając na szerokim parapecie, na którym spoczywała już małżonka obserwująca z okna główny plac zamku i dwie kolejne wieże górujące nad wzgórzem. — Za pierwszym razem nie podołaliśmy i nie odbiliśmy Dobrzynia, teraz będzie inaczej. Możni poprą dziś moje plany i podołamy, nawet jeśli Carobert nam nie pomoże.
Zacisnął palce na kolanach, zamaszyście podrygując nogą. Stukał podeszwą w posadzkę, irytując z wolna Jadwigę.
— Władku, bo zwariuję zaraz na te twoje odruchy. Przyklej no tę nogę do ziemi! — wysyczała równie poddenerwowana, na co zaprzestał stukania. — Mam złe przeczucia. Coś musiało się stać. Elżbieta dała słowo, że przekona męża, a tu ani wojska, ani listu.
— Trzeba było nam się nie ośmieszać. Z Giedyminem jeno trzymać — obruszył się, lecz Jadwiga zaraz uniosła dłoń w geście niemal skarcenia.
— Wzburzenie odbiera ci rozum, mężu. Wiem, że dalej urazę żywisz do naszego zięcia — zaczęła ostrzej, by zaraz zejść z tonu. — Za ataki względem twych druhów. W końcu też za ich śmierć i klęskę winisz Caroberta, to zrozumiałe, ale nastał jego czas. U boku ma naszą Elżunię i musisz wyprzeć z serca sentymenty, bo zaszkodzisz i nam, i jej.
— Już to zrobiłem...
— Nie — odcięła prędko. — Przeżyłeś wiele u boku Amadeja, u boku towarzyszy Mateusza Czaka. Nadal pamiętasz, ile im zawdzięczasz w walce o tron.
— Potępiasz to? Od początku chcieli pomóc w umocnieniu mej władzy w rozbitym królestwie. Chcieli przymierza...
— I dostali je — wcięła mu w słowo. — Twoja córka została ich królową, tak jak chcieli, jednakowoż w ich mniemaniu miała to być Kunegunda — rzekła Jadwiga z lekkim uśmiechem na wspomnienie zamierzchłych czasów. Szybko jednak przywołała się do porządku.
— Szkoda, że Aba tego nie doczekał, a Czak wkrótce przepłacił to życiem.
— Jego zwolennicy podnieśli rękę na naszego wnuka, zapomniałeś? — spytała oskarżycielsko.
Zaraz jednak rozległo się pukanie do drzwi, a do komnaty wszedł halabardzista, zapowiadając przybyłego z Węgier możnego i gońca z wyszehradzkiego dworu. Wstali oboje na te wieści i nakazali wpuścić ich równocześnie.
Obaj zawitali w progu z nietęgimi minami na swój widok. Możny pobladł zaraz, rozpoznając w drugim przybyszu, Imre, którego widział onegdaj u boku Andegawena. Odwrócił wzrok wyraźnie zatrwożony, na co goniec parsknął protekcjonalnie, podchodząc bliżej królewskiej pary i uklęknąwszy, przekazał im dwa listy zalakowane różnymi pieczęciami. Ten wydany przez kancelarię króla miał trafić do Władysława, naznaczony zaś sylwetką węgierskiej monarchini do Jadwigi. Oba jednak trafiły do rąk Bolesławówny, która odwróciła się, rozpieczętowując pismo od córki.
Wtem Imre wyszedł, wypełniwszy powierzone zadanie z myślą, iż wizyta u polskiego króla przyniesie dlań więcej cennych wieści, niż przypuszczał.
— Z czym do nas przybywasz? — zagadnął możnego Łokietek, zakładając dłonie za siebie. — Nie przynosisz chyba wieści od mego zięcia, boć goniec cię uprzedził?
— Nie — zaprzeczył, zginając się wpół. — Pragnę złożyć wam, najmilsi, wyrazy współczucia. Taka wieść o własnych dzieciach pewno musiała wywołać w was wielki smutek i rozgoryczenie. Niemniej pragnę prosić was, panie, o schronienie, tym bardziej że widział mnie tu goniec Karola. Po tym wszystkim nastał chaos i istna rzeź, jakiej jeszcze za jego czasów nie było. — Węgier zakasłał, by zaraz wyłożyć wszystko przed Łokietkiem, który zdziwił się, gdyż nie dostali przecie wcześniej żadnych wieści od córki. — Nikt nie wie, w co wierzyć. Co prawdą, a co pogłoską. Zemsty króla i królowej nie da się opisać słowami. Powiedzieć, że okrutna była, to jakby nic nie powiedzieć. Winnego rozćwiartowano, z jego dziećmi obeszli się jak z największymi wrogami królestwa...
— Zaraz, zaraz, zaraz! — wykrzyknął zdezorientowany Władysław, wymachując rękami i podchodząc bliżej mężczyzny, wbił w niego rozpalone tęczówki. — Cóż to za bełkot?! Co stać się mogło, że taki chaos na Węgrzech?
Węgier rozszerzył oczy, próbując połknąć język, ażeby nie mieć obowiązku przekazania tak tragicznych wieści. O niczym nie wiedzieli, pewno przez wyjazd do Chęcin, zatem tym bardziej obawiał się reakcji. Jednakowoż nie musiał nic robić.
Łokietek odwrócił się do małżonki, która pogładziła jego dłoń tuż przed upadkiem. Osunęła się na ziemię, wpadając mu w ramiona i dłoń przyciskając do serca. Bliska była omdlenia. Nie mogąc złapać tchu, zbladła i odchyliła bezwolnie w tył.
— Jadwigo! Najdroższa, co ci?!
— Elżbieta... — odparła rozpaczliwie, wciskając mu w dłoń zmiętolony list ze spisanymi słowami w niczym nieprzypominającymi charakteru pisma ich córki.
~~~~~~
Łomot tłuczonych naczyń i huk przewracanych mebli roznosił się po korytarzu poprzedzającym komnatę królewskiej alkierzy. Jadwiga siedziała na parapecie obłożonym skórami w oczekiwaniu na tak upragnioną ciszę. Opierała się o ścianę, przymykają oczy ze zmęczenia. Szanowała męża, jego zdanie i uczucia, zatem nie chciała przeszkadzać mu w wyrzucaniu z siebie złości, która rozpalona listem z Wyszehradu, przepełniała go od wielu godzin. Zdawało jej się chwilami, iż z wolna hałas cichnie, a ilość rzeczy uderzających o posadzkę maleje. Czekała, jednak gdy zupełnie zanikną i zdoła wejść do komnaty, bez ryzyka trafienia przypadkowym kielichem.
Cierpliwie spoczywała na miejscu, w dłoni przekładając drewniane koraliki różańca, który niemalże zsunął się z jej palców, na kolejne huknięcie nadeszłe tym razem zza rogu korytarza. Jakby ostrze opadło na kamienną podłogę, zbierane zaraz przez giermka. Wsłuchując się w ocierany dźwięk żeliwa, dosłyszała kroki, które rozbrzmiały pomiędzy ścianami. Wysoki brunet pędził w jej stronę. Opadając przed nią na kolana, osaczył przerażonymi, pełnymi bólu tęczówkami. Pokiwała ino głową, a on bez trudu pojął, spoglądając na zamknięte drzwi, zza których dochodziły krzyki bezsilności. Wstał, lecz matka powstrzymała go silnym uchwytem i usadziła obok siebie.
— On cierpi, daj mu wykrzyczeć swój ból — wycedziła słabo, ocierając policzki.
— A ty matko? — Kazimierz uniósł jej podbródek i wysilił się na lekki uśmiech. — Twoje serce równie gęsto przepełnione żalem.
— Moje troski powierzam Bogu, Kazimierzu, tylko On zdoła je ukoić. — Zaszlochała łapczywie i patrząc w górę, zacisnęła powieki, spod których wypłynęła armia łez. — Tylko on zdoła nam ulżyć i uzdrowić złamane serce Elżuni.
Kazimierz przełknął i uścisnął matczyną dłoń, ale poczuł niezrozumiałą powściągliwość. Chłód, który emanował od Jadwigi. Nawet nie odwzajemniła uścisku, jeno tępo wbijała zamglone tęczówki w drzwi, nie chcąc na niego spojrzeć.
— To wielka tragedia — zagadnął, myśląc, iż to przez troskę o zdrowie Elżbiety. — Zdrada zasiała swe ziarna w głowach wspierających niegdyś ojca.
Przytaknęła mu, powstrzymując wybuch. Zaciągnęła do płuc więcej powietrza i odrzekła:
— Niegdyś Felicjan zaufanym był Mateusza, sojusznika twego ojca. — Pokręciła z niedowierzaniem głową. — Dziś targnął się na życie naszej córki i jej synów.
Wypuściła długo tłumiony szloch. Kazimierz przysunął się bliżej i przytulił ją mocno do piersi. Ponownie zdumiał, gdyż nie odwzajemniła gestu, a ułożyła dłonie na swych kolanach.
— Co ci matko? — Ściągnął brwi, chwytając delikatnie jej ramiona. — Dowiedzieliście się czegoś od Elżbiety?
— Tak, ale nie od niej — odparła natychmiast chrypliwie, patrząc nań z melancholią, jakby wpadła w stan otumanienia.
Nie zdążył jednak dopytać, bo skrzypnięcie drzwi i głośne dyszenie dotarło do jego uszu. Oboje unieśli się zaraz, spoglądając na przygarbioną postać w drzwiach. Władysław wyraźnie wycieńczony patrzył na niego spode łba. Spojrzenie miał płomienne, a usta mu drżały ze zdenerwowania.
— Pomożemy każdemu Węgrowi, który poprosi o schronienie — orzekł do królowej, tym razem zwracając się do Kazimierza. — Jeśli prawdą jest, co mówią, niewart jesteś polskiej korony. Jeśli zapanować nie potrafisz nad własną chucią, nie zapanujesz i nad krajem. — Kazimierz rozchylił usta, nie rozumiejąc tak oziębłego traktowania. — Atoli, jeśli to jeno pogłoski, należy nam posłać do Wyszehradu. Chcę wiedzieć, co tam się stało, boć listy, od twej siostry i Caroberta, nie wspominają nic o Klarze.
Łokietek osunął się, acz nie przyjął pomocy syna, a Jadwigi. Chwyciła go pod ręką i wprowadziła z powrotem do komnaty, zamykając za sobą drzwi i pozostawiając zdruzgotanego Kazimierza na korytarzu.
Nie pojmował, co właśnie zaszło. Próbował przywołać wszystkie swe nieprawe występki, zwłaszcza te, których dopuścił się w Wyszehradzie. Żaden jednak związku bliższego nie miał z Felicjanem ni z Klarą Zach, która go przecie odtrąciła. Tym bardziej Chorwatka, którą wziął do łoża, nie miała nic wspólnego z ową rodziną. Potrząsnął głową od natłoku myśli. Nie przyszło mu nawet na myśl, iż niewinne zaloty i napastliwe spojrzenia, którymi obdarzał piękną Klarę, staną się podstawą do plotek i środkiem do zbudowania obrony węgierskiej opozycji.
Wyszehrad, palatium
Zastukał kostkami w oparcie tronu i drugą ręką podparł podbródek. Nerwowo go pocierał, patrząc w dal, hen za wody rozświetlonego promieniami słońca Dunaju. Zdradzieckie psy! Trzeba było zostawić go w tej rodzinnej pożodze — warknął w myśli, przygryzając boleśnie wargę. Darzył sympatią Ottona, habsburskiego księcia, któremu pomógł siłą wywrzeć na jego braciach przekazanie mu części władzy w Austrii. Jednakowoż zmienność jego doprowadzała go do szału, zwłaszcza gdy niebezpiecznie zbliżał się do czeskiego lwa.
Odwrócił się wtem Karol do Jana Drugetha i Władysława Jánkiego.
— Chce bratać się z Luksemburczykiem? Dobrze. Zobaczymy, jak na tym wyjdzie i do kogo wróci z podkulonym ogonem. — Wstał z nagła, chodząc wzdłuż piedestału w tę i z powrotem. — Wiadomo coś o jego rozmowach matrymonialnych z Sycylijczykiem? Czemuż rozmowy nie doszły do skutku?
— Otto uznał propozycję Jana za korzystniejszą — odparł Drugeth.
— Zaiste! Gdyby namolny Luksemburczyk nie wścibiał wszędzie nosa, nie byłoby sprawy i nie zjednałby sobie Ottona wizją uchodzenia za jego zięcia⁴! — huknął, niemal wypluwając z ust ślinę. Nikt nie potrafił rozwścieczyć go bardziej niż czeski król, może z wyjątkiem Basaraba.
— Habsburg zmienny jest jak chorągiew na wietrze, a tyczy się to i czeskiego króla — dodał Jánki — Poróżnią się w końcu o durnotę i nici będą z porozumienia. Poza tym Otto liczy niemalże trzydzieści wiosen, a Anna to jeszcze dziecko, liczy ledwie siedem. Wszystko może się zdarzyć.
— Wiemy o tym najlepiej, czyż nie? — warknął rozdrażniony Karol i odwracając się doń, rzucił mu upominające spojrzenie.
Obaj wiedzieli, że nawet najwybitniejsze plany mogły obrócić się w pył w jednej chwili, jak te, które połączyć miały Królestwo Węgier i Czech małżeństwem potomków. Andegawen dalej nie zdołał pogodzić się ze stratą syna i rozpadem umowy z Luksemburczykiem, podczas gdy ten układał się z jego sojusznikiem, wykorzystując do tego niedoszłą synową. Nie mogąc poradzić nic na ten układ, zamiar miał jednak utwierdzić swą pozycję gdzie indziej.
— Jan coraz śmielej panoszy się i po północnej Italii. Sprowadził syna z Francji, Karola. — Przymrużył szczwano oczy. — Czas przypomnieć, kto prawa ma zaś do południowych terenów. — Uśmiechnął się przebiegle i podchodząc do stołu, wziął z niego odpieczętowany pergamin. — Robert na ostatni list odpisał wielce wymijająco. Nie odniósł się do mych roszczeń, acz ujawnił, że ma spadkobiercę.
Jánki i Drugeth spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, jednak zadowolony wyraz twarzy Andegawena sprawił, iż niezrozumiała ulga pojawiła się zaraz na miejscu wątpliwości.
— Zatem kandydat jest to na tyle słaby? Zdołamy go obalić? Czy może schorowany? — spytał palatyn, próbując rozszyfrować dobry humor monarchy.
— Lepiej, to dziewczynka — oznajmił, rzucając pergamin przed oblicze urzędników. — Ustanowił Joannę, córkę zmarłego syna, swą spadkobierczynią. — W moment lica mężczyzn pojaśniały, domyślając się aluzji. — Samotna kobieta u władzy nie będzie miała na tyle siły, by przetrwać, ale z mym synem u boku... — wyciągnął wymownie ostatnie słowo. — To najlepsze wyjście, panowie. Z polską koroną nam niespieszno, póki moja żona w dobrym zdrowiu, ale w sprawie Neapolu należy nam działać. Jeśli stryj mój nie chce zrobić sobie z potęgi Węgier wroga, przystanie na małżeństwo.
— Znamienity pomysł, panie — zaaprobował palatyn. — Poślę zaraz po kanclerza.
— Niech wystosuje pisma do Roberta i papieża. Ja ruszam na polowanie.
Wydając dyspozycje, zgarnął ze stołu pas i nałożył go, po czym wyszedł z komnaty. Zmierzał do królewskich stajni, niespodziewanie spostrzegając u swego boku Piastównę, która niemalże wyrosła spod ziemi.
— Wyborna pogoda na łowy — zagadnęła męża, rozglądając się po kwitnącym tunelu z pergoli. — Rozważyłeś, królu?
Zatrzymał się z nagła, odprawiając towarzyszących im dworzan.
— Pierw ważniejsza sprawa — oznajmił, podchodząc bliżej.
— Co ważniejsze jest od spokoju twej żony?
Przewrócił oczami na jej słowa i zaraz zmienił temat, który w jego mniemaniu wart był uwagi.
— Robert wyznaczył Joannę na swą następczynię. Wystąpimy o jej rękę dla Andrzeja. Będzie to niejako zadośćuczynienie.
— Zaiste, to dobry układ. — Uśmiechnęła się lekko, lecz spojrzenie miała rozkojarzone, rozmyślając nad czymś zupełnie innym. — A więc?
Obruszył się, ruszając dalej. Irytował go uparty charakterek małżonki, mimo to nie mógł się jej dziwić. Z każdym dniem coraz okrutniej nienawidziła Wyszehradu i rozumiał chęć ucieczki. Ociągał się z decyzją, lecz nie dlatego, że nie chciał wyrazić zgody, ale z powodu obawy. Nie mógł pozwolić, by narażała własne życie. Dowiedziawszy się o jej zamiarach, zaraz począł wymyślać najgorsze scenariusze i na samą myśl, że znowuż mogła zostać zraniona, bolało go serce. Ostatnie czego pragnął to krzywdy małżonki, ale nie chciał też widzieć jej cierpiącej duszy, która do szaleństwa doprowadzała dworzan, gdyż Piastówna była nie do zniesienia. Przypominała wilczysko zamknięte w klatce i za wszelką cenę próbujące wydostać się z niewoli.
Westchnął ciężko, przysiadając na ławce przy końcu ścieżki, prowadzącej do masywnych wrót u podnóża ogrodowego muru.
— Naprawdę tego pragniesz? Tak bardzo potrzebujesz tej podróży? — spytał, patrząc jej prosto w oczy. Zaskoczona zamrugała prędko, widząc w błękitnych tęczówkach łzy.
— Tak — przytaknęła, przełykając ślinę. — Pozwól mi, błagam. Nie czuję się tu dobrze. Poczucie mam, że tkwi na mej szyi pętla, która coraz mocniej się zaciska. Wszystko mnie przytłacza. Korytarze, alkierz, jadalnia... Zbyt wiele wspomnień. — Załkała cichutko, by grupka dwórek nieopodal jej niedosłyszała.
— Wybudowałem najwspanialszy pałac, byś czuła się bezpiecznie. — Westchnął, zadzierając głowę do góry i patrząc w błękit nieba.
— I tak było, kochany. — Uścisnęła jego dłoń. — Do czasu.
— Dobrze. Nie będę cię dłużej zatrzymywał. — Uśmiechnął się smutno i chwytając dłoń małżonki, wsunął ją pod ramię, ażeby wstała wraz z nim. — Gdzie się udasz?
— Do Lippy. Poproszę twego Świętego wuja o jasność umysłu, aby pozwolił mi uporać się z bólem. I poprosić go o wstawiennictwo dla naszych synów, by zawsze ich Bóg strzegł, a i on miał na nich baczenie — oznajmiła, czym go rozczuliła. — Może nawet i sami go o to poproszą.
— Nie. — Wtem i cała tkliwość odpłynęła wraz z ostatnią łzą, która spłynęła po policzku monarchy, szczęśliwie niewidoczna dla Piastówny. — Możesz wyjechać, ale chłopcy zostaną ze mną. Będą bezpieczniejsi na zamku.
— Z tobą?! — parsknęła z ironią, robiąc krok odeń. — Wybacz, ale śmiem w to wątpić.
— Nie dbam o to. Chłopcy zostaną, ty możesz jechać i nie ma dyskusji — zakończył ostro, unosząc dłoń.
— Nie. — Spojrzała na niego z mimowolną pogardą, która w moment boleśnie go uderzyła. — To ja ich ocaliłam, sam mówiłeś. Ty zostałeś ledwo draśnięty. Uważam, i to bez przesady, że bezpieczniejsi będą u mego boku.
Zrobił gwałtowny krok w przód, myśląc, że ją wystraszy, ale Elżbieta zaraz śmiało powieliła ruch. Stanęli twarzą w twarz, mierząc się z własnymi spojrzeniami – wyniosłymi, upartymi i zimnymi niczym lód. Elżbieta dostrzegła jednak coś więcej. Smutek, który zdominował po chwili błękitne tęczówki. Nieco wytrąciło ją to ze zbytniego zadufania. Małżonek rozbudził w niej nie o tyle poczucie winy co przekonanie o własnej bezwzględność. Uderzyła go w najczulszy punkt, lecz był to cios poniżej pasa.
Zatrzepotała rzęsami, spuszczając wzrok i nieco speszona, złożyła palce lewej dłoni w piąstkę. Skarciła się w myśli, choć było już za późno by wyjść z tejże sytuacji z twarzą. Karol odwrócił się bowiem, podchodząc do niskiego murku oddzielającego pergole od owocowych krzewów. Westchnął, unosząc wyżej podbródek i zerkając ponad niego, zazgrzytał zębami.
— Masz rację — przytaknął, choć Elżbieta nie wiedziała, z którymi dokładnie słowami się zgodził. — Wyjedziesz i to jak najszybciej. Najlepiej jutro. Mniemam, że od dawna jesteś przygotowana do wyprawy. — Dalej zażarcie wpatrywał się w kwitnące kwiaty na drzewach, ignorując jej zdziwione spojrzenie. — W jednym jednak zdania nie zmienię. Chłopcy zostaną ze mną, inaczej prędzej wtrącę cię do lochu, niżeli gdzieś wyruszysz.
Ostatnie słowa przesiąknięte niewyobrażalnym chłodem i pretensją ją przeraziły. Stanęły jej przed oczami wszystkie miłe chwile, których doświadczyła w jego towarzystwie. Poczuła znowuż ciepło i przypomniała sobie, jak dobrze im było przed przyjazdem Kazimierza. Próbowali się nawzajem zrozumieć, poznać na nowo, a teraz znowuż wybudowała obraźliwymi słowami mur pomiędzy nimi, niezdolny do przebicia.
Przełknęła, czując gorzki posmak zbłąkanej łzy. Nie miała odwagi nawet drgnąć, zatem Karol, jakby czuł jej strach, uczynił to pierwszy. Podszedł nader blisko, zmuszając ją do zadarcia głowy. Przybliżył usta, ale jedyne co poczuła to chłód oddechu muskający policzki. Nie miał najmniejszej ochoty na czułości. Chwycił jej podbródek, uniósł i jeno popatrzył przez chwilę ostatni raz w oczy.
— Bezpiecznej podróży — rzekł powściągliwie, jakby odprawiał jednego z urzędników. — Weź z sobą, kogo trzeba. Przydzielę ci też kilku rycerzy zakonnych dla bezpieczeństwa. — Nie sugerował, a rozkazał. Dołożył zaraz dłoń do jej skroni, pogłaskał uwolnione z upięcia włosy i odszedł, znikając za wrotami prowadzącymi do stajni.
„Żona jest ostoją męża, jego odpoczynkiem i schronieniem. Królowa zaś aniołem, który dmucha w jego skrzydła i nie pozwala opaść na ziemię". – Tym razem przywołane słowa matki okazały się niczym kubeł zimnej wody. Nie była w tej chwili aniołem, a potworem, który próbował połamać szybciej skrzydła Andegawena i z hukiem ściągnąć go na ziemię.
Od czasu zamachu krzywdziła każdego, kto stanął jej na drodze i to nie jeno nieprzyjaciół. Nie pozostawało jej zatem nic innego, jak ucieczka i przezwyciężenie demonów, które rozgościły się na dobre w jej umyśle, z wolna rozszyfrowując i serce, a do tego dopuścić nie mogła.
Wyszehradzkie podgrodzie
| Nazajutrz |
Zbierał właśnie ostatnie manatki z półek – księgi, puste pochwy po broni, porozrzucane pergaminy i sztylet podarowany mu przez ojca – ubrania bowiem dawno ściskały się w worze, tkwiącym na grzbiecie Negro. Stanął w progu sieni, odwracając się ostatni raz w stronę wnętrza. Wodził po meblach i stole, koło którego zawsze krzątała się ukochana żona. Wbił załzawiony wzrok w niedokończoną robótkę, przypominającą lisi ogon, choć w założeniu haft miał być liśćmi w odcieniu bursztynu. Uścisnął kraniec nosa, czując wilgoć w rożkach oczu. Załkał, trzaskając drzwiami i wychodząc na zewnątrz, ostatni pakunek przywiązał do siodła.
Wczepił już nogę w strzemiono, gdy niespodziewanie mocne uderzenie w plecy ściągnęło go na ziemię.
— Gdzie się wybierasz tak bez pożegnania?! Nieładnie, Mroczko! — fuknął Atila, chwytając go za ramię. Zmierzył wścibsko toboły i podróżny ubiór dowódcy, uśmiechając się szeroko. — Wyruszasz zatem z nami?!
Mroczko, wykrzywił usta w coś na wzór niezrozumienia i zakłopotania sprawiając wrażenie, jakoby strażnik go na czymś przyłapał. Włożył kciuki za pas, starając się przywdziać najbardziej naturalny wyraz twarzy.
— Nie, dlaczego? — odburknął.
— Ahaa... — Atila wyciągnął odgłos swego zdziwienia. — Gdzie wyruszasz? — dopytał i wychylił się lekko, szukając kogoś za plecami dowódcy. — Gdzie jest, Przemko?
Po tym pytaniu strażnik od razu wyczuł, iż coś złego dzieje się z dowódcą. Podszedł bliżej, zaglądając blondynowi głęboko w oczy, boć próbował tego uniknąć.
— Coś ty zrobił?
— Najlepsze co mogłem dla mego syna. — Obdarzył druha karcącym spojrzeniem, nie chcąc, by dopytywał. — Przemko jest w drodze do Polski. Tam będzie mu lepiej. Zostanie spadkobiercą Sambora, a jak wiemy, pokaźny ma majątek.
Atila rozchylił z niedowierzaniem usta.
— Mroczko, popełniasz błąd. To twój syn, twoja krew! Czy Larysa tego chciała?
— Nie ma jej! — krzyknął nagle rozpaczliwie, podchodząc bliżej przyjaciela. — Nie ma! Co mogłem mu dać? Nie stworzyłbym dlań domu bez matki. Wiem, co myślisz. Sambor źle traktował swe córki, ale tylko dlatego, że nie były chłopcami. Teraz spełni się jego sen. Dostał to, co utracił wiele lat temu. Ma wnuka, którego traktować może niczym syna. Ustanowi go dziedzicem. Nawet nie widziałeś radości na jego twarzy. Błagam, nic nie mów. Winieneś mnie wspierać.
Atila nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Stał osłupiały przez dłuższą chwilę, układając sobie wszystko w głowie. Nie zgadzał się z poczynaniem Mroczka, nie mógł pojąć, jak ojciec oddać mógł własne dziecko na wychowanie rodzinie żony. Wiedział jednak, że nie może stawiać się w jego sytuacji, gdyż nie zaznał straty ukochanej i nie znał szczęśliwie tego uczucia. Nie chciał zatem naciskać, choć jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
— Dobrze. Uczyniłeś, jak chciałeś, nie pytam już. Powiedz jednak szczerze, chciałeś wyjechać bez pożegnania?
— Tak — przyznał zawstydzony.
Nie chciał żegnać się z dworem, z druhami i zaprzyjaźnionymi dwórkami. Nie chciał tłumaczyć się z własnych wyborów, gdyż nie każdy musiał się z nimi zgadzać. Nie potrafił też pożegnać się z nią, boć serce rozrywały mu wyrzuty sumienia. Kochał zmarłą małżonkę, równocześnie pałając nie do końca zrozumiałym uczuciem do królowej, a za każdym razem, gdy próbował je stłumić, wpadał w ich odmęty. Nie było odwrotu. Tym bardziej nie zdołałby pożegnać jej teraz.
— Przekaż królowej, że wyjeżdżam. Wrócę, na pewno, ale nie wiem kiedy.
— I ona wyjeżdża — dodał Atila, dziwnie akcentując wypowiedź. — Żegna się właśnie z synami, na odchodne konfliktując się jeszcze z mężem. — Westchnął i poklepał ramię druha. — Widzę, że oboje potrzebujecie odpoczynku. Wszak to was najmocniej dotknęły ostatnie wydarzenia i pewno nikt nie pojmie, co siedzi w waszych głowach. — Parsknął śmiechem, obejmując blondyna na pożegnanie. — Niech Bóg będzie z tobą, drogi przyjacielu. A ja pomodlę się za ciebie w Lippie.
— I wam szerokiej drogi. — Odwzajemnił uścisk, nachylając się nad uchem Atili. — Strzeż jej. Pozostawiam ją w twoich rękach.
Okręg Arad, Królestwo Węgier, lipiec 1330 r.
Podróż mająca przynieść ukojenie i poczucie wolności, które nieczęsto obecne było w życiu królowej, od początku poddawała ciężkim próbom Elżbietę. O ile rozłąka z mężem nie przysporzyła jej zbędnych trosk, a dała nieco wytchnienia, obawy o synów pozostawionych na zamku, w którym podniesiono na nią rękę, spędzały jej sen z powiek. Zaraz po przekroczeniu murów obwodowych Wyszehradu troskała się o ich zdrowie i samopoczucie.
Jednakowoż chcąc przewietrzyć umysł i wysiąść z powozu, postawiona została przed próbą o wiele trudniejszą, gdyż dosiąść chciała swej klaczy. O ile czynność niesprawiająca jej nigdy problemu, a przynosząca jeno niezdolną do opisania radość, po utracie palców i pełni władzy w dominującej dłoni, odebrała jej pewność siebie. Przez wiele dni podróżowanie na grzbiecie nie przynosiło jej przyjemności, a zdawało się katorgą. Toczyła bitwę z samą sobą, równocześnie próbując przywyknąć, iż od teraz dosiadanie klaczy wiązać się będzie z większym wysiłkiem, który zdawał się ją przerastać.
Szczęśliwie upór Piastów i zacięcie powodowało, że cierpliwie uczyła się kontrolować Orgonę jedną ręką, utrzymywać równowagę zwłaszcza mocą swych ud, i dalej próbowała angażować prawą dłoń, która niemalże przestała przysparzać jej bólu. Męczyła się przy tym wielce, rzucając nawet w namiocie, czym popadnie ze złości i poczucia bezradności. Jednak po dwóch niedzielach w podróży i upartego dosiadania Orgony, zdawała się w pełni panować nad ciałem i zwierzęciem, z czego w duszy się cieszyła. Dwórki również dumnie na nią zerkały, widząc, iż zaczyna znowu czerpać przyjemność z jazdy i z wolna przyzwyczaja się do swej ułomności, a przynajmniej uczy się z nią żyć.
Obiecana modlitwa zakonnic w intencji szybkiego powrotu do sprawności, ku jej zdziwieniu, wielce ją uradowała i dała nadzieję, że więcej niewinnych dusz modlących się za nią i za jej synów zdoła dotrzeć do Wszechmogącego. Zakonnice z klasztoru w Aradzie, który wspierała, stanęły na wysokości zadania, ażeby godnie przyjąć swą dobrodziejkę.
Kolejne odwiedziny w Lippie utwierdziły jeno i Elżbietę, i jej dwór w przekonaniu, iż klasztor oraz kościół wzniesiony na cześć Świętego stryja Caroberta i niejako w podzięce za narodziny jego imiennika, nie mają sobie równych w okolicznych okręgach. Nie mogła napatrzeć się na wszelkie wieżyczki wyłaniające się z ponad szerokich przypór, precyzyjne wykonane kwiatony i dwie wieże, wznoszące się ponad nimi. Krążyła wokół przybytku już czwarty dzień, nie potrafiąc nie dojrzeć kolejnego szczegółu, który zdawał się dopiero co ukończony i wprawiał w oniemienie. Kunszt włoskiego artysty imieniem Antonio w kwestii detali nie miał sobie równych.
— Pani — wtrącił cicho goniec, nie chcąc przeszkodzić jej w rozczytywaniu sztuki sakralnej. — Czy to już nie czas posłać do Temeszwaru? — zasugerował, zbliżając się posłusznie na jej skinienie.
— Dlaczegóż to? — odparła rozmarzonym głosem i kończąc wnikliwą obserwację, przeniosła wzrok na zaufanego posłańca. — Jaki mamy mieć w tym cel, Lajosie?
Wydała się zrelaksowana, przez co spięcie pleców u mężczyzny ustąpiło, kojąco spływając po ciele.
— Należy zawiadomić ich, pani, o twym przybyciu, ażeby zdążyli przygotować komnaty.
Uśmiechnęła się pod nosem i zaśmiała z pobłażaniem, śledząc przez chwilę czubek swej ciżmy, którą uniosła w swobodny sposób. Nie miała najmniejszej ochoty wracać tam, skąd niemal uciekła w podskokach siedem lat wcześniej i gdzie pozostawiła chyba wszystkie swe najgorsze chwile przeżyte w małżeństwie. Choć teraz i Wyszehrad zdawał się okryty widmem bolesnych wspomnień.
— Nie zamierzam tam jechać, a gońca poślijcie — przerwała, rozglądając się po pobliskich wzgórzach. Przymrużyła oczy i wyprostowała przesadnie plecy. — Tam. — Skinęła w stronę warowni, pyszniącej się nad srebrzystymi wodami Maros.
Goniec skrzywił się nieco.
— Pani, to zamek Şoimoş...
— Zaiste — wcięła mu zdecydowanie w słowo. — Słyszałam o nim od męża. Siedziba komitetu Aradu i mniejszych hrabstw. Niemniej dalej stanowi ona własność króla. Zatem rezydujący tam możni, będą musieli udzielić królowej schronienia. Sądzę, że me przybycie nie będzie stanowiło ujmy dla tego pięknego miejsca.
Jeszcze przez chwilę podziwiała trzy potężne wieże zdobiące grube obwarowania, których monumentalność nawet z tak daleka pozwala zaznajomić się z ich budową. Skupiona do tej pory na kościele Lippy, nie dojrzała wcześniej tejże misternej budowli, czającej się na grzbiecie zalesionego wzgórza. Czując, iż goniec trwa przy jej boku, obróciła się gwałtownie, szeleszcząc suknią.
— Na co czekasz? Zawiadom, kogo trzeba. Noc spędzę na zamku Şoimoş, to postanowione. — Złączyła dłonie i pokiwała w stronę Klary Pukar, która wręczyła mu pękatą sakiewkę. — Zawiadom również strażników. Przed wizytą w Şoimoş udamy się na targ. Chciałabym sprawdzić i sama wybrać tutejsze materiały na suknie. Niech się przygotują.
— Zaraz ich zawiadomię, pani. — Mówiąc to, pochylił się nisko i odszedł wypełnić polecenia. Elżbieta zaś powróciła do podziwiania kościoła, chcąc nasycić się do cna jego pięknem.
Şoimoş
| Kilka godzin później |
Złoty floren błysnął w blasku świecy oświetlającej stół ustawiony w najciemniejszym kącie karczmy. Obrócił się wokół własnej osi w powietrzu, schowany zaraz w gładkiej dłoni. Szczupłe palce uwięziły go w uścisku, by po chwili przełożyć go kilkukrotnie w tę i z powrotem. Znowuż delikatnie błysnął tym razem przyciśnięty do odrapanego blatu.
Karczmarz zatrzymał się przyń i wlepił wzrok w ciemną postać, zakręcając niecierpliwie kraniec wąsika. Tupnął nogą, krzyżując ręce, uprzednio zarzucając szarą szmatę na ramię. Uśmiechnął się nieco, dostrzegając błękitne oczy, które popatrzyły na niego wymownie spod czarnego kaptura. Kiwnął głową, na co postać zabrała dłoń, ażeby wziął monetę.
Popołudniowa pora zaganiała spragnionych mężczyzn do karczmy niczym pański bat bydło do zagrody. Horda przetaczała się przez próg, dopadając do jadła i piwa, które umilało towarzyskie spotkania. Karczmarz powrócił zaraz do naroża, stawiając przed postacią odzianą w płaszcz kufel piwa, polewkę i pajdę chleba. Podziękowała skinieniem i lekko odchyliła kaptur, spod którego wypadł pukiel czarnych włosów.
— Karczmarzu, piwa! — krzyknął irytujący głos, a zaraz do pomieszczenia wszedł upojony z lekka mężczyzna o korpulentnej sylwetce. Karczmarz przewrócił oczami i zniknął za drzwiami spiżarni. Przybysz zaś opadł chwiejnie na ławę, przy której siedział pewno znany mu mężczyzna. — Jak się masz bracie?! — Klepnął go ostentacyjne w ramię i zaraz nachylił nad uchem, dodając szeptem: — Masz wieści? To prawda co mówią?
Obrócił się jeszcze lekko, upewniając, że nikt ich nie podsłuchuje, co zaciekawiło postać w narożu, która oparła się łokciami o blat, rozrywając chleb.
— Tak — oznajmił wyższy, niepozorny chłopak. Uniósł brew, a i kącik ust, patrząc nań nikczemnie. Grube palce rzuciły zaraz prędko na stół sakiewkę, którą młodzieniec schował pod tani kaftan. — To twój szczęśliwy dzień — zadrwił, macając palcami pakunek i zliczając monety. — Jest teraz w mieście. Zmierza bodajże na targ.
— Bodajże? — warknął cicho, wbijając w niego wrogie spojrzenie. — Nie masz pewności?
— Trudno jest dowiedzieć się o zamiarach królowej. — Przeciągnął ociężale barkami i obojętnie rozejrzał się po roześmianych biesiadnikach. — Słuchając mnie, jednak nic nie stracisz, a ino zyskasz. Dokonasz upragnionej zemsty za swą tułaczkę, Dušanie.
— Zamknij się! — huknął zdenerwowany i rozglądając, chwycił go za koszule. Powieka mu zadrżała, a wtem młodzieniec lepiej przyjrzeć się mógł bliźnie, która zdobiła jego prawy policzek. — Rozum ci odebrało?
— Spokojnie, starcze. Każdy tu już pijany, a ty pędź lepiej, nim ci królowa ucieknie — obwieścił hardo i zaciskając mocno palce na nadgarstku Dušana, odrzucił jego rękę.
Wstając, chwycił klamkę drzwi i z ukosa zerknął na ciemną postać popijającą właśnie trunek z kufla. Dojrzał jasne tęczówki i skinienie, na które rozpromieniał. Wyszedł, a dochodząc do trzeciej z kolei wnęki okiennej w pobliskim domu, zanurzył dłoń w spróchniałej desce, spod której wyciągnął kolejny, większy i grubszy woreczek. Potrząsnął nim, śmiejąc się donośnie na miłe brzęczenie monet. Taką współpracę to ja rozumiem.
— Pani — krzyknęła wniebowzięta Diana. Podeszła do straganiku, przy którym stała Piastówna i wyciągnęła trzymany materiał. — Kupcy, słysząc, że zaszczyciłaś ich swą obecnością, wyjęli najgłębiej skrywane tkaniny, które niegdyś nabyli. Spójrz tylko — pisnęła niemal, gładząc bogato zdobiony materiał. — Czyż nie jest piękny? Królewski.
— To prawda, jest niezwykły — zgodziła się Elżbieta i zacisnęła palce na materiale. Przełknęła, gdyż nie była w stanie wyczuć jego miękkości przez dość grubą rękawiczkę. Zatrzepotała rzęsami, a stojąca u jej drugiego boku, Klara Pukar, dotknęła prawie niewyczuwalnie jej pleców, dostrzegając, iż coraz mocniej się czymś denerwuje.
— Pani? Dobrze się czujesz?
— Tak, tak. — Urwała, odrywając dłoń od tkaniny i uciekając odeń wzrokiem. — Wierzę, że materiał jest wystarczająco delikatny.
Zmierzyła go jeszcze raz. Był rzeczywiście wyjątkowy. Dwustronna, adamaszkowa tkanina miała bordowy kolor. Jednobarwna podszewka zdawała się matowa, acz zdobiące ją wzorzyste, atłasowe sploty ze złotej nitki lśniły niczym promienie słońca zakręcone na wzór kwiatów. Ciemne oczy zaświeciły z zachwytu.
— Królowo — wtrącił nieśmiało kupiec. — Możesz dotknąć materiału.
Wszyscy spojrzeli na niego z niezrozumieniem, a dwórki i Atila z lekkim niepokojem, gdyż Elżbieta przywdziała kamienny wyraz twarzy. Nawet nie drgnęła, ale mężczyzna odważnie wyciągnął dłoń, zginając się przy tym niemal do samej ziemi. Cisza nastała wokół straganu, a ona, ku zdumieniu obecnych, ułożyła ufnie swą lewą dłoń na wyciągniętej dłoni kupca. Uniósł powoli głowę i uśmiechnął się wdzięcznie, delikatnie ściągając czarną rękawiczkę. Wzruszona pogłaskała zaraz tkaninę niezwykle delikatną. Jedna kropla spłynęła po policzku, którą starła, na co mężczyzna opadł na ziemię, a pozostali kupcy obserwujący zajście podeszli bliżej.
— Najjaśniejsza królowo! Niechaj zawsze twą twarz zdobi uśmiech, a niżeli smutek i wstyd. Modlić się będę za ciebie i twych synów, jeśli jeno zezwolisz. Grzechem wielkim było targnięcie się na was.
Miłe ciepło wypełniło jej wnętrze. Uciekła z Wyszehradu przed bolesnymi wspomnieniami, przed mężem, ale i przed oskarżycielskimi spojrzeniami. Świadomość, iż ktoś podejrzewać ją mógł o kupczenie dwórkami i wysyłanie ich na zgwałcenie własnemu bratu, wywoływała w niej mdłości. Rozmyślając nad tym w stolicy, była bliska uwierzyć w swą winę. Obawiała się, iż dała Kazimierzowi ciche przyzwolenie, które stało się przyczyną tego nieszczęścia, choć druga część jej serca nie wierzyła w winę brata.
Nie podejrzewała zatem żadnego z kupców o dobre słowo. Wchodząc na targ czuła na sobie zawistny wzrok i chęć miała zawrócić. Takiej reakcji jednak nie oczekiwała.
— Wiedz, pani, że cieszymy się, żeś cała i zdrowa — rzekła inna kobieta. Elżbieta odwróciła się w jej stronę, ona zaś pochyliła głowę. — Wspierasz zakonnice, które pomagają ubogim i sierotom. Niech Bóg zawsze ma cię w swej opiece.
— Amen! — krzyknęli i pozostali kupcy, opadając na kolana.
Zamarła. Rozchyliła lekko usta, patrząc na klęczące grono. Nie wiedziała jak okazać swą wdzięczność. Czuła coraz większą wilgoć pod powiekami i ciepło przepełniające gardło. Podziękowała delikatnie skinieniem i uśmiechnęła się do twarzy, które tym razem skupione były na niej. Kropelki poczęły spadać jej kolejno na policzki, zatem zwróciła się do kupca i wyciągnęła dłoń, na którą wsunął rękawiczkę. Uścisnęła jego palce i odeszła. Dwórki i kilku strażników podążyło za nią, Atila zaś wręczył sakiewki za materiały, które dźwignęli tragarze.
Próbowała ochłonąć. Szczęście przepełniało ją do cna, boć wiedziała już, że nie każdy uważa ją za bezlitosną królową. Zaistniała sytuacja na targu przywróciła jej nadzieję, niemal topiąc lód spowijający od ponad trzech miesięcy jej serce.
— Pani. — Głos wytrącił ją z zamyślenia. Skierowała wzrok na rozmówcę, zamierając na widok blizny, której nie przypuszczała już kiedykolwiek ujrzeć. — Długo czekałem na tę chwilę.
Nie zwlekał, gdyż widział już dobiegających strażników i dwórki, które gotowały się do obrony swej pani. Wyciągnął sztylet, chcąc ukarać tą, która pozbawiła go bogactwa i wpływów, skazując na tułaczkę, żebranie na ulicy i łgarstwa. Elżbieta nie odskoczyła jednak, patrząc z dziwnym spokojem na kogoś, kto w tym samym czasie powstrzymał atak. Zakapturzona postać w długim płaszczu chwyciła od tyłu nadgarstek Dušana wykręcając go i uderzając w łokieć, który gruchnął łamaną kością. Opadł na ziemię, zanosząc się krzykiem, zwijał z bólu, nie próbując nawet uciekać. W moment zawisło nad nim ostrze Atili.
— Stój! — Krzyk Elżbiety powstrzymał strażnika i jeno splunął mu pod nogi. — Nie zabijaj. Zawiadom wojewodę, postawi go przed sądem.
Strażnicy spełnili prośbę, po czym dwórki zaraz do niej dobiegły. Klara podejrzliwie zerknęła na tajemniczą postać, gdyż podczas udaremnienia ataku pukle długich, ciemnych włosów wysunęły się z upięcia.
— Zbliż się. — Piastówna przywołała ją i zmierzyła przyjaźnie. — Zdejmij kaptur. Wiemy już, że nie jesteś mężczyzną.
— Nie, pani — rzekła delikatnym głosem.
Odkryła twarz, która okazała się jasna niczym śnieg z delikatnymi piegami na szczycie policzków, otoczona burzą ciemnych, lekko pofalowanych włosów. Usta pełne i szerokie przypominały suszone figi o jasnobrązowym odcieniu. Oczy zaś duże i niebieskie patrzyły na królową ufnie i z sympatią. Wzbudzała zaufanie. Biło od niej niezrozumiałe ciepło i szczerość, choć jeszcze nic nie rzekła.
— Jak ci na imię? — spytała, powoli podchodząc do dziewczyny.
— Laura, pani.
— Skąd pochodzisz? — Zmrużyła oczy, powoli ją okrążając.
— Z południa, z Szerém.
— Daleko — zauważyła, lekko przekręcając głowę. — Zatem co cię tu sprowadza?
— Ciekawość, pani. — Uśmiechnęła się, spoglądając prosto w jej oczy. — Mój brat przybył tu za pracą, założył rodzinę. I ja szukam swego miejsca.
— Czego oczekujesz w zamian? — Podeszła bliżej, wyraźnie zaciekawiona młodą nieznajomą. — Uratowałaś mi życie.
— Pewno, gdyby nie ja, zrobiłby to ktoś inny. Byłam jeno w dobrym miejscu o dobrej porze — rzekła bystro, czym wzbudziła pozytywne odczucia u Elżbiety. Widząc, iż dziewczyna pragnie coś dopowiedzieć, zezwoliła. — Jeśli jednak Bóg postawił już cię na mojej drodze, a bardziej to mnie zesłał na twoją, chciałabym prosić cię o jedną rzecz — dodała niepewnie. — Zechcesz przyjąć mnie na swój dwór? Nie potrafię haftować, ale szczególnym uczuciem darzę konie. Niestraszne mi i drapieżne ptaki — rzekła, wymieniając zamiłowania Piastówny.
Wydało się to dziwne dwórkom i Atili, który nieufnie obserwował całe zajście. Nie ufał dziewczynie, która niby przypadkiem uratowała życie królowej, prosząc ją po tym o miejsce przy swym boku.
Elżbieta nie podzielała widocznie jego obaw, boć uśmiechnęła się przyzwalająco. Nie podejrzewała u niej złych intencji. Nie uważała się za znawczynię zbłąkanych wędrowców, ale zazwyczaj potrafiła dostrzec niepokojący blask w oczach, który widywała u męża zwłaszcza na początku ich małżeństwa. Miała nadzieję, że i tym razem jej intuicja jest nieomylna. W końcu to oczy stanowią odzwierciedlenie duszy.
— Przyda się pomoc w stajni — obwieściła, uśmiechając się. — Mam sześć własnych okazów, w tym ulubienicę, Orgonę. Ma już swoje lata, ale dalej zdaje się niezawodna.
— Z chęcią ją poznam, pani.
Wyszehrad, koniec lipca 1330 r.
Huk łączonych w walce mieczy i brzdęk ocieranych zbroi niósł się po arenie. Przygotowania trwały od tygodnia, a do stolicy i do pobliskich lasów zjeżdżały kolejne oddziały z zachodnich i północnych stron królestwa. Z południa i wschodu zaś zjeżdżali do Cărpiniș, położonego na zachód od Temeszwaru. Z niezwykłą starannością zbierano siły, ażeby jak najpóźniej wołoscy szpiedzy i zwykła ludność spostrzegła przygotowania. Specjalnie wyznaczono też Cărpiniș w obawie, że w Giarmacie, położonej na wschód od Temeszwaru lub na samych peryferiach miasta natrafi na oddziały królowa, która dowiedzieć się miała o planowanym ataku w ostatnim momencie.
— Ojcze, idziesz na wojnę? — zagadnął Ludwik. Wpatrzony w ćwiczących rycerzy, opierał się na kamiennej balustradzie balkonu, stojąc na podstawionym podeście. Wyraźnie zafascynowany próbował wspiąć się wyżej, ale sam nie zdołał.
— Tak, synu. — Karol, wstając z miejsca, podszedł bliżej, chwytając malca za boki i podsadzając, usadził na murku. — Kiedyś to ty staniesz na czele armii.
— Tak! — krzyknął i wyszczerzył ząbki, patrząc to na ojca, to na arenę. — Będę jechał pierwszy na czarnym koniu! — Uradowany zaklaskał, przypominając sobie ciemnego jak noc ogiera w stadzie ojca.
— Gdy będziesz królem, będziesz odpowiedzialny za królestwo — rzekł nieco karcącym tonem, patrząc w małe, błyszczące węgielki. — Będziesz stał na czele armii, snuł strategie i rozstawiał dowódców. Bez ciebie wojsko nie będzie w stanie funkcjonować. Więc pierwszy szereg zostaw bardziej doświadczonym w boju lub Szeklerom⁵, którzy nie mają sobie równych w dosiadaniu koni — dodał, targając długą czuprynkę.
— To będę Szeklerem! — zasugerował rozpromieniony, niemal podskakując.
— To się zobaczy. — Pstryknął go w nos, nachylając nad nim. — Nie chcemy, żebyś w pierwszym szeregu w razie niepowodzenia złamał sobie kark — zażartował, zerkając na zmierzających w oddali urzędników. Zestawił zaraz Ludwika z balustrady i przywołał Dalię. — Zaprowadź królewiczów do pałacu. Ludwika oddaj pod opiekę Mikołajowi.
Dalia skinęła posłusznie i chwyciła dłoń starszego syna, który jeszcze przystanął przy ojcu.
— Kiedy wróci mateńka? — spytał, wlepiając w niego maślane oczy. Elżbiety nie było nieco ponad cztery niedziele, a chłopcy coraz mocniej zaczynali się buntować.
— Niedługo. Teraz już idź. — Popatrzył jeszcze, jak skocznym krokiem zmierza do brata siedzącego z Herą w ogrodzie, powracając jednak do naglących spraw. — Wieści z granicy? — rzucił w stronę Wilhelma Drugetha, Jana Drugetha, Dionizego Hédervári i podkanclerza Andrzeja, prepozyta kościoła w Albie.
— Wołosi zajęli niedzielę temu przygraniczne wsie i kilka większych miast — odparł Dionizy.
— Są i dobre wieści — dodał palatyn. — Oddziały Wołochów są w Bułgarii, żeby wspomóc cara w walce z władcą Serbii. Nie wiemy jednak, ile ich wyruszyło.
— Może Stefan Urosz nam dopomoże⁶ — skwitował sytuację Karol. — Kontynuujcie działania. Tomasz Szécsényi jest już pewno w Temeszwarze i nadzoruje tamtejsze wojska. Pozostaje nam czekać. Za dwie niedziele winniśmy ruszyć z Wyszehradu.
Urzędnicy pokłonili się i odeszli, pozostawiając króla na tarasie. Wilhelm przygryzł ze złości zęby, na samo wspomnienie siedmiogrodzkiego wojewody.
— Musimy coś zrobić — odburknął cicho do ojca, nie sądząc, że słowa, które wypowie, przejdą mu tak gładko przez gardło. — Musimy posłać po królową. Tylko ona będzie w stanie go powstrzymać.
— Jesteś pewien? — Jan zmarszczył brwi. — Ponoć od dłuższego czasu zęby na nią ostrzy sobie Tomasz Szécsényi, wojewoda Siedmiogrodu. — Na te słowa Wilhelm łypnął nań jeszcze mocniej poirytowany. — Nie wiesz, po czyjej stronie stanie królowa, zwłaszcza po twym sprzeciwie co do wyroku na Zachach.
Wilhelm przyspieszył, na co palatyn dorównał mu kroku, obserwując z niepokojem rosnącą złość na młodej, lekko zarośniętej twarzy syna.
— Wyrok był zbyt surowy — odciął Wilhelm, nadal przystając przy swoim. — Ale teraz rozchodzi się o Wołochów. Wyślemy najszybszych wojaków przodem, ojcze, ja również pojadę — wycedził przez zęby, patrząc na Jana, który coraz częściej obawiał się, że wzbierająca w nim nienawiść w końcu zupełnie go zaślepi. — Ten łachmyta nawet nie zbliży się do Elżbiety, a jeśli napotkamy jego wysłanników, z herbem czarnego orła, zabijemy. Wiem, co ten parszywy szlachetka knuje i pokrzyżuję mu plany. — Wtem Wilhelm nachylił się, szepcząc w swej obronie, gdyż dostrzegł cień niezadowolenia na licu Drugetha seniora. — Ojcze, wiesz dobrze, że Tomasz namawia króla do wojny z Basarabem dla własnej korzyści. Nie jesteśmy jednak na to gotowi, a wojewoda wykorzystuje zły stan Karola, który dalej obwinia się o krzywdę żony i jest zbyt dumny, ażeby odmówić sobie szansy na zyskanie w oczach możnych i ludu. Musimy spróbować nakłonić go do zmiany zdania, inaczej ściągnie na nas niebezpieczeństwo, boć nie znamy zbyt dobrze tych terenów. Jeno Elżbieta może tego dokonać. Muszę znowu zyskać jej zaufanie.
— Dobrze, synu. — Jan chwycił go za ramiona, wzdychając. — Rób, co musisz. Królowa musi się dowiedzieć teraz, gdy nie jest jeszcze za późno.
Witam Was kochani nowym rozdziałem w ten ponury dzień!
Niestety ponura atmosfera panowała i tutaj, gdyż był to ostatni rozdział, który szerzej poruszał temat skutków zamachu. Nie ukrywam, że był to rozdział również przejściowy, który skończył niektóre wątki i dał początek nowym, był również wstępem do wojny, która nadchodzi wielkimi krokami.
Mam nadzieję, że cała dość napięta relacja pomiędzy Karolem i Elżbietą wyszła naturalnie i logicznie. Długo zastanawiałam się, jak ugryźć konsekwencje zamachu u samej królowej. Mam na myśli to, w jaki sposób i w jakim stopniu to się na niej odbiło. Nie chciałam również przedłużać tematu, który nie ukrywajmy, jest ciężki, więc zastosowałam więcej opisów, niż pojedynczych scen.
Cóż, Elżbieta jak wiemy, jest niezwykle silną osobowością, zatem stwierdziłam, że ten atak na jej życie sprawił, że stwardniała. Nie widzę możliwości o np. zupełnym rozklejeniu się, bo to mi do niej nie pasuje. Dlatego, jak sami pewnie zauważyliście, przechodziła różne wahania nastrojów, przy czym bardziej była ogarnięta tą "złą aurą". Wyżywała się na otoczeniu, co widzimy np. w rozmowie z Karolem. Przy czym sama ta sytuacja plus krzywdzące dla nich plotki miały i nieco osłabić samego Karola.
No mamy również nową postać, która będzie na wpół historyczna 😊 Co na razie myślicie o Laurze?
Mam nadzieję, że nie zamęczyłam ilością miejsc i rozdział się mimo wszystko spodobał ❣
¹ brzusiec — część łuku pod rękojeścią.
² gryf — zakończenia ramion łuku.
³ Chęciny — w czerwcu 1330 roku Władysław Łokietek w Chęcinach zwołał wiec, na którym poinformował rycerstwo o swych planach kontynuowania wojny polsko-krzyżackiej oraz wezwał ich do stawienia się na wyprawę.
⁴ W 1330 roku Otto Wesoły z Habsburgów ubiegał się o rękę Anny, córki Jana Luksemburskiego, który z chęcią przystał na układ, również z powodu Węgier. Układ małżeński został jednak dopiero podpisany 24 sierpnia 1332. Ślub nastąpił 2 lutego 1335 w Znojmie z uwagi na odpowiedni wiek dziewczynki. Warto przypomnieć, że Anna zaręczona była z Władysławem, synem Elżbiety i Karola.
⁵ Szeklerzy to grupa etniczna zamieszkująca wschodnią część Siedmiogrodu. Ich zadaniem, prócz kolonizacji, była obrona granic Królestwa Węgierskiego.
⁶ Stefan Urosz — serbski władca. Ostatecznie wygrał z Bułgarami wspieranymi przez najemników, w tym Wołochów. Miał zabić Michała Szyszmana, bułgarskiego cara. Klęska Wołochów i Bułgarów miała być też jednym z powodów ataku Karola.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro