Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

26 rozdział ♔ | Rozgrywka wyroczni i nowe sojusze |

< Ostrzegam > Rozdział zawiera dość drastyczny opis porodu. Nie oznacza to zaraz widma śmierci, a raczej ukazanie trudów średniowiecza w tej kwestii. Opisałam jeden ze sposobów odbierania porodu. Taki mój ukłon w stronę kobiet, którym udało się powić kilkoro dzieci.

"Nie zdołasz oszukać losu, orlico, dopilnuję tego."


Odnosiła wrażenie, że stawiając mniejsze, lecz częstsze kroki prędzej dotrze do stajni. Istotnie nie była tak zwinna, czując już na schodach rozległe zmęczenie. Momentami zapominała, że ma teraz znaczne obciążenie, które powinno wstrzymywać ją przed chaotycznymi ruchami, tym bardziej przed biegiem. Przystanęła na chwilę, podpierając się o kamienny wspornik utrzymujący granitową rzeźbę. Odetchnęła głęboko i kładąc dłonie na podbrzuszu, próbowała je podtrzymać. Znowuż uparcie poczęła przybierać nogami, na co Klara i Diana przerzuciły oczami. Zgodnie kiwnęły głowami i podbiegając do Piastówny, wsunęły ręce pod jej ramiona, równoczesnym ruchem spowalniając.

— Wiemy, że martwisz się o syna, ale może i kolejnego nosisz pod sercem. On również zasługuje na twą uwagę i troskę, a chyba niezbyt dobrze się czuje, gdy matka trzęsie nim na prawo i lewo — rzekła ostro Diana, pocierając jej ramię.

Zripostowała uwagę westchnięciem i przyjmując wsparcie, oparła na ramionach dwórek. Z pomocą szybciej dotarła na zewnętrzny korytarz, wkrótce potem była już na dolnym dziedzińcu i w ogrodach króla. Skrótem pomiędzy żywopłotami przekroczyła własny ogród skalny i skierowała do odsłoniętych zadaszeń królewskich stajni. Lekko odetchnęła na widok skalnego muru i wewnętrznego portalu porośniętego winoroślą. Zrobiwszy krok przez szeroko rozwarte wrota, skryła się przed promieniami pod bluszczem, uwalniając się z uchwytu dwórek i rozglądając dookoła.

Królewskie stajnie na przedzie od pałacowej strony połączone wspólnym tunelem z pergoli, rozciągały się na lewo i na prawo, wyodrębniając po przeciwnych stronach część królowej i część króla. Po prawicy dostrzegła parobków Karola wyciągających z nietęgimi minami wiadra wody ze studni. István Lackfi nowy koniuszy zaś instruował resztę stajennych w tym Katalina, wyczesującego z największym oddaniem kasztanową grzywę Diona. Nie ma jej. — Przez niewieścią głowę przepłynął wizerunek rudowłosej służki. Podwijając poły sukni, ruszyła w lewą stronę. Na widok swego koniuszego przyspieszyła kroku, on zaś stanął jak słup soli, mając ochotę jeno poderwać się z miejsca i zwiać gdzie pieprz rośnie. Dionizy Hédervári przydreptywał z nogi na nogę, w końcu pochylając sylwetkę przed królową.

— Jest tu królewicz Władysław? Co się stało, Orgonie? — spytała, niecierpliwie oczekując na odpowiedź. Ignorując jego zwłokę, ruszyła w stronę wysokiej wiśni majaczącej w oddali, pod którą znajdował się kojec jej ulubionej klaczy.

— Ponoć coś ostrego weszło w jej nogę — wykrztusił Dionizy, doganiając Piastównę i krocząc przy jej boku. — Podczas porannego rozruchu zagroda nie była poprawnie przygotowana.

— A kto za to odpowiada? — spytała surowo, przystając i mierząc go rozbuchanymi tęczówkami. — Doglądanie mej klaczy to twoje zadanie, to zbyt dużo? Może powinnam wyznaczyć kogoś innego? — kończąc, ruszyła dalej.

— To nie będzie konieczne, pani — bronił się koniuszy, wytrwale za nią podążając. — Wiem, kto zawinił, ów człek został ukarany. Następnym razem dokładniej wykona polecenie.

— Nie ma innego wyjścia. Orgona musi wydobrzeć, inaczej tłumaczyć będzie się przede mną — syknęła, myślami krążąc już wokół syna.

Tak krótki dystans zdawał się jej bezlitośnie dłużyć. Patrzyła na przekwitnięte pnącza wiśni czekające teraz na przyjście zimy. Liście spowijała brązowa barwa, jedynie w głębi drzewa wydawały się zielone. Dochodząc powoli do kojca, dostrzegła klacz spoczywającą na przednich napięstkach z wysuniętą tylną kończyną. Leżała nieruchomo przypatrując się niskiej osóbce, która gładziła dłonią jej szyję. Przymrużyła oczy i przyśpieszyła, widząc drugiego chłopca. Stał kilka kroków za Władziem na sztywnych nóżkach bez pomocy piastunki. Uważnie przyglądał się bratu z widoczną obawą. Nerwowo przygryzał paznokcie jednej rączki i niepewnie odchylając na jednej nodze, zaglądał mu przez ramię. Orgona niewątpliwie go przerażała. Nie sprawiał wrażenia, jakby zaraz miał do niej podejść, a tym bardziej zawierzyć na tyle, by rączkę ułożyć na śnieżnej grzywie.

— Dalio, Klaro — wyrwała w stronę dwórek, na co mały Ludwiś lekko się zachwiał na nogach, a Władzio na nie poderwał. — Dlaczego królewicz nie jest na naukach? Mówiłam już, że wpierw obowiązki, po nich jest czas na przyjemności. Jawnie sprzeciwiłyście się naszej woli.

Zamilkła, gdy ktoś delikatnie pochwycił jej suknię i pociągnął. Szaroniebieskie oczka zerkały na nią z niewinnym i speszonym uśmieszkiem. Zdawał się ją przepraszać samym spojrzeniem, próbując wydobyć z opresji ulubioną opiekunkę, która zadziwiająco szybko podbiła dziecięce serce.

— Mateńko, to nie wina Dalii — rzekł Władzio, pochylając pokornie główkę. — Uciekłem. Chciałem zobaczyć Olgone.

Serce jej drgnęło na uroczy dźwięk przeinaczonego imienia klaczy. Zakryła usta, pobłażliwie kiwając głową. Później i Ludwiś zrobił kilka kroków w ich stronę, a Zachówna z oddaniem go asekurowała. Piastówna nie potrafiła długo przejawiać gniewu. Sama po chwili posmutniała. Klacz patrzyła na nią ciemnymi i zaszklonymi kulami niemalże próbując przekazać jej, aby nie gniewała się na chłopców i sama jej potowarzyszyła. Elżbieta wiele podarków dostała od męża, ale Orgona była dla niej wyjątkowa. Podchodząc do rannej klaczy, ukradkiem powodziła po obecnych, nie dostrzegając rudowłosej. Dopytywać nawet o nią nie zamierzała, rada była, że tak jak szybko się pojawiła, tak i zapadła się pod ziemię.

Odsunęła myśli o znienawidzonej dziewce i podwinęła suknię, zatrzymana piorunującym krzykiem Władzia. Spojrzała na niego zdziwiona. On pomachał rączkami, odradzając siadanie i znikł za ścianą boksu, z którego dochodził tylko cichy hałas przewracanych rzeczy. Po chwili szybko wybiegł z wnętrza trzymając futrzastą skórę, która prawie go przeważała. Dobiegając do matki, ułożył starannie futro na ziemi tuż obok klaczy i cofając się, potarł dumnie rączki. Czuła ciepło pod powiekami i w sercu. Widząc nakazujący gest Władzia, zajęła przyszykowane miejsce i przyciągnęła go do siebie, całując drobny policzek.

— Dziękuję kochanie. — Przeczesała jasnobrązową grzywkę chłopca. Ten wyszczerzył ząbki i zsuwając na kolanka, przyłożył głowę do jej brzucha. W bezruchu nasłuchiwał brata lub siostrzyczki. Nie usłyszawszy nic szczególnego, uniósł ramionka, widocznie skwaszony. — Już niedługo Władysławie. — Uśmiechnął się na jej słowa, a Elżbieta skupiła w końcu uwagę na sprawczyni całego zajścia. 

Dołożyła delikatnie dłoń do pyska klaczy, ona zaś głośniej wciągnęła powietrze, wprawiając w ruch chrapy. Sprawiała wrażenie zadowolonej. Potrząsała głową, naprowadzając rękę swej pani na miejsca dla niej miłe. Ludwik, chcąc podejść do matki, opadł niespodziewanie na ziemię, wystraszony głośnym parsknięciem. Władzio zachichotał, za co szybko został skarcony przez Elżbietę. Chwyciła zaraz dłoń młodszego synka i pociągając do góry, pomogła mu wstać. Nieufnie zerkał na Orgonę w jednej chwili doskakując do królowej i wpadając w jej ramiona.

— Nie bój się Ludwisiu, nic ci nie zrobi. — Pociągnęła go i postawiła przed sobą, chwytając małe rączki. Przyłożyła głowę do skroni Ludwika i powoli wyciągała ich złączone ręce w stronę grzywy. — Musisz być dzielny, tylko wtedy zwierzę ci zaufa — szepnęła, zatapiając jego dłonie w gładkiej grzywie. Rozchmurzył się nieco i sam już po chwili wodził po łbie klaczy. Cofnęła głowę, dumnie patrząc na synka, i Władzia skinieniem zachęciła do podejścia.

Razem siedzieli przy rannej klaczy z oddali obserwowani przez króla. Ciekaw był, co tak zajęło ich syna, lecz widząc tak uroczy widok, nie zamierzał przeszkadzać. Napawał się nim niepostrzeżenie, odchodząc w końcu do swych obowiązków.

Jednakowoż sielanka nie trwała długo. Niewiasta stanęła niepewnie za nimi z misą w dłoni. Na widok królowej wstrzymała oddech, po chwili mówiąc:

— Pani, muszę nałożyć lekarstwo na zranione miejsce.

Elżbieta zamarła, nie odwracając głowy. Pogładziła buźki synów, czerpiąc od nich siły. Nie miała jednak ochoty na kłótnię, zatem wstając, lekceważąco spojrzała na Katrionę.

— Rób, co musisz — rzekła beznamiętnie, popychając synów w stronę dwórek, które zaraz ich pochwyciły i na jej skinienie ruszyły w stronę pałacu. Na pożegnanie obrzuciła ją tylko mrokiem tęczówek i ruszyła za dziećmi.

— Pani, błagam, nie możesz mnie ciągle unikać. Gdzie się pojawię, tam zaraz się odwracasz i odchodzisz. Już wiosna minęła, a ty...

— Jestem królową. — Z impetem weszła jej w słowo. — I to ja decyduję, z kim będę mówić, a kogo omijać.

— Królowo, źle o mnie myślisz. Wątpliwości, które zaległy w twym umyśle nie są prawdziwe.

— Czyżby?! — warknęła, odwracając się gwałtownie. — Nie jest prawdą, że cudzołożysz z mym mężem?! — Oczy jej zapłonęły, a usta lekko zadrżały ze złości. — Poczęłam rodzić Ludwika kilka dni wcześniej, niż przewidywała akuszerka. Widziałam cię, łżesz i nie będę słuchać kłamstw! — Już się odwracała, zatrzymana zdecydowanym uchwytem.

— Królowo, to nie tak. Ja naprawdę pomagam mu jeno z wierzchowcem — oznajmiła, przełykając i nie wyjawiając całej prawdy, by jej nie skrzywdzić.

— Znam króla. Znam ten napastliwy wzrok, gdy pragnie kobiety i tak na ciebie patrzył. Niemniej nie wiem, czy wtedy udawałaś jeszcze cnotliwą, czy już zagrzałaś miejsce w jego łożu? — Impulsywnie opluła ją jadem, którym nigdy nie chciała nikogo obdarzyć.

— To prawda — zaczęła z zacięciem rudowłosa. — Pragnął mnie, chciał, bym dała mu ukojenie podczas twej niemożności. — Nie chciała ranić królowej. Nie dane jej jednak było załatwić tego po dobroci. — Nie jestem latawicą. Nie po to mnie tu zesłano.

— Nosiłam jego dziecko! — krzyknęła, znakomicie tuszując żal.

— Wiedziałam o tym, on również, a jednak szukał upojenia w ramionach innej. — Powoli zbliżyła się do królowej, gładząc zewnętrzną stroną dłoni jej policzek.

Elżbieta lekko drgnęła, dziwiąc się na ten gest. Teraz dopuściła do siebie ostatnie słowa niewiasty, obnażone z gniewnej powłoki.

— "Nie po to mnie tu zesłano", co to ma znaczyć? — spytała, czując niepokój, jednak niezdolna była zrobić ani kroku.

Rudowłosa wodziła opuszkiem po jej twarzy. Miała miast ciepłej skóry lód wbijający się boleśnie w lico. Czuła jak pozostawia po sobie znak. Przebija skórę i zapisuje pod nią tajemne inskrypcje. Elżbieta przełknęła, gdy dłonie przyłożyła do jej skroni, przebijając je piekielnym widem. Świdrowała jej duszę. Zdobywając to, czego pragnęła, zrobiła krok w tył.

— Wiele wycierpiałaś, pani, i jeszcze więcej bólu i strachu na ciebie czeka. Nie jestem twoim wrogiem. — Lico Katriony złagodniało, a oczy na powrót okrył turkusowy blask. — Gdy będziesz mnie potrzebować, przyjdę do ciebie. Tymczasem... przyglądaj się żmijom.

Na te słowa Piastówna jak porażona cofnęła stópki. Okryła dłońmi swe ramiona. Chciała jak najprędzej odejść od dziwnej niewiasty, słowa jednak ją zaintrygowały. Stała sztywno dalej otulając się swymi dłońmi i wbijając tęczówki w rudowłosą. Odpowiedziała królowej lekkim uśmiechem.

— Twój dwór, pani, to legowisko żmij, wiesz o tym. Kolejne dziecię w twym łonie. — Dołożyła śmiało dłoń do brzemiennej. — Czyni cię bezbronną na czyhające zagrożenia. Obserwuj swe panie, boć nie cofną się przed zdradą.

— O kim mówisz? — Niepocieszona wyznaniem, podeszła bliżej niewiasty, splatając dłonie nad brzuchem.

Katriona uśmiechnęła się skromnie i schyliła głowę, jakby wstydziła swego daru. Zdawał się ją momentami przytłaczać i przerastać. Troskliwie, z dozą współczucia spojrzała na królową.

— Nie dostrzegalna okiem zazdrość i nieopanowana chęć zemsty na bliskiej osobie, zaślepi pięknotkę. Nie dane jest mi zobaczyć jej twarzy, ale zdaje się bardziej niebezpieczna, niżeli ukazuje ją jej anielska twarzyczka.

Elżbieta przełknęła, przenosząc dłoń na wypukły brzuch. Zamyśliła się, patrząc w ziemię. Po chwili biorąc głęboki wdech, skinęła głową i naprędce odwracając, odeszła.

Nie zdołasz oszukać losu, orlico, dopilnuję tego.

Paryż, Francja

| W tym samym czasie |

Dni mijały jej na porannych modlitwach i uciechach podczas reszty dłużących się godzin. Pieniądze trwoniła na grajków umilających jej wieczerze, na bogate stroje i wysadzane kryształami diademy oraz różnorodną biżuterię. Dzień mijał za dniem. Czas umykał przez palce, skupiając jej uwagę na mało istotnych sprawach i dramatach zakochanych pannic. Gorzkniała z każdą chwilą w samotności i bólu rozrywającym wdowie ciało. W niczym nie przypominała cnotliwej i łagodnej kobiety, którą niegdyś była podczas ślubu z Ludwikiem¹, niepochlebnie nazywanym Kłótliwym. Wcale za takiego go nie uważała. Odnosił się do niej zawsze z szacunkiem i okazywał swe zainteresowanie na osobności rzecz jasna o wiele wylewniej niżeli przy ludziach. Obdarzył ją uczuciem i przyjął pod swe skrzydła pomimo znacznego wieku podczas zaślubin. Każdej nocy przypominała sobie wesołe motyle w brzuchu przeplatane złowieszczymi drgawkami i mrówkami podążającymi za nią do samego Reims z Neapolu. Jej strach przed nowym, nieznanym krajem, obawy stryja² czy jeno przyjmie król jego bratanice w wieku dwudziestu dwóch wiosen za żonę. Wiek zdawał się jednak odgrywać szczególną rolę w zgodnym małżeństwie. Młodsza od Ludwika raptem o cztery wiosny, uważana przez niego była za idealną partnerkę. Ze łzami w oczach przypominała sobie każdy cal jego młodego ciała. Urokliwy blask szarych oczu. Jedwab i lekkość falistych, złoconych włosów. Zdecydowany, lecz niezwykle czuły dotyk. Uwielbiała wszystko w swym mężu. Tak szybko jednak, jak go pokochała, również go utraciła pozostawiona z dziecięciem w brzuchu, którym również długo się nie nacieszyła. Samotność doskwierała jej coraz dotkliwiej, a strach przed samotną śmiercią dobijał i powalał na kolana.

Patrzyła na powolny upadek kraju, który był dla niej prawdziwym domem. Choć tylko przez osiem miesięcy cieszyła się jego dostatkiem. Po rychłej śmierci małżonka ostała sama na wrogiej ziemi. Sama przeciw zgrai łasych na władzę panów i na łasce nieprzychylnego szwagra, Filipa³, który brzuch jej z dnia na dzień rosnący, obserwował niczym sęp swą ofiarę. Pod maską kochającego wuja i dobrotliwego krewnego, wyszarpał dla siebie regencję, którą przekuł w koronację tuż po raptownej śmierci jej ukochanego, pogrobowego syna. Wtem już nic jej nie pozostało. Po powrocie z Awinionu odebrano jej królewską siedzibę w Vincennes, podarowaną królowej wdowie w testamencie przez małżonka, w zamian za twierdzę Temple. Teraz patrzyła na wyniszczające kraj rządy najmłodszego z jej szwagrów, Karola⁴, który z każdego przyjaciela czynił sobie wroga i bliski był pogrążenia się w otchłani ognia piekielnego.

Myślała o swej sytuacji każdej nocy, gdy cisza ją otaczająca wdzierała się nieznośnie do umysłu. Ponad dwadzieścia lat spędzone na wesołym i głośnym neapolitańskim dworze, przyzwyczaiło ją do zgiełku, podczas gdy w Temple zabijała ją cisza. Nawet grupka grajków nie potrafiła zagłuszyć rosnącej frustracji.

— Claude — rzuciła posępnie, nie przenosząc nawet uwagi na dwórkę. Posłusznie podeszła, czekając na polecenie.

Klemencja od rana zamyślona siedziała w swej komnacie, nawet śniadania nie tykając. Powoli kierowała spojrzenie w stronę dziewczyny, w końcu obdarzając ją pustką tęczówek.

— Poleć strażnikowi przyniesienie z kancelarii inkaustu i pergaminu. Ty zaś wyjmij z gablotki pieczęć — rozkazała, zaciskając dłonie na podłokietnikach.

Uniosła się ociężale i ugładzając zagnieciony materiał sukni, złączyła dłonie nad biodrami. Kątem oka widziała Claude wykonującą polecenie. Do drugiej dwórki skinęła. Posłusznie ruszyła w stronę stołu, napełniając pusty kielich mocnym winem. Ono jeno trzymało wdowę przy życiu i pozwalało swą mocą oddalić resztek złych myśli.

— Możesz odejść — poleciła, prostując plecy.

Gdy drzwi wydały charakterystyczny dźwięk, leniwie poczęła szurać ciżmami po posadce w kierunku stołu. Przystanęła i wzdychając, przeglądała swemu odbiciu w czarze. Czerwona ciecz pulsowała, tworząc delikatne fale na tafli. Wyrywając się z zapatrzenia, chwyciła kielich i jednym tchem pochłonęła zawartość. Przykładając dłoń do ust, zaszlochała nerwowo, po chwili prostując się i zmuszając do opanowania. Głębiej oddychała, nasłuchując dwórki odbierającej potrzebne rzeczy od strażnika. Pomachała szybko dłonią przed twarzą, chłodząc ciepłe policzki i usiadła na szczycie.

— Pani, do kogo chcesz napisać? — spytała nieśmiało Claude, kładąc przed obliczem Andegawenki pergamin i pióro.

— Czas poznać mych bratanków — odrzekła bezceremonialnie, wprawiając w osłupienie towarzyszkę. Wdowa przeklęła w duchu i przymykając oczy, ciężko odetchnęła, przypominając sobie, że przecież jej dwórka nadal łudzi się odwiedzinami węgierskiego króla. — Droga Claude, usiądź przy mnie. — Nakierowała dziewczynę na miejsce tuż obok i chwyciła jej dłoń, dobroduszny uśmiech rzucając. — Myślałam o tej podróży od dawna. Nie mam zbyt wiele obowiązków, jestem jeno królową wdową, odesłaną z królewskiego dworu. Nic nie powstrzymuje mnie przed wyjazdem, lecz ciebie już tak.

— Pani, błagam, ja... — Dwórka ucięła, widząc surowe spojrzenie swej królowej i spuściła potulnie głowę.

— Nie ma dyskusji. Nie pojedziesz do Wyszehradu. Nie będę mogła spokojnie spać, wiedząc, żeś pod jednym dachem z mym bratem, a i Elżbiecie w twarz nie zdołałabym bez wyrzutów spojrzeć. Nie każ mi tego robić i wystawiać się na gniew Boga, którego cierpliwość i tak już nadszarpuję.

Claude przytaknęła, wysilając się na lekki uśmiech.

— Masz rację, pani. Tak będzie najstosowniej — odrzekła, opierając się na oparciu.

Klemencja spojrzała przed siebie.

— Władysław liczy już trzy wiosny, Ludwiczek niecałe dwie. — Rozchyliła usta, chichocząc pod nosem. — Pragnę ich zobaczyć, lecz nie wypada mi przybyć bez zezwolenia. Gońcy jeszcze dziś wyruszą, a może cudem zdążę na narodziny kolejnego potomka.

Klemencja prawdziwą radość poczuła, która dawno nie gościła w jej sercu. Claude zaś przemilczała jej słowa i obserwowała kreślone przez najmłodszą Andegawenkę słowa.

"Najdroższy i umiłowany bracie..."

Lasy pod Palást⁵, Królestwo Węgier

Pokryte chmurami pagórki majaczyły ponad krzewinami. Pędy dzikiej jeżyny przebijały kolcami cienkie nogawice Palastiego. Przygryzł mocno zęby, nieumyślnie przegryzając wargę. Krew popłynęła strużką do wnętrza policzka, wypełniając jego przestrzeń. Zacisnął mocniej dłoń na włóczni i zacharczał, spluwając ciemnoczerwoną flegmę. Zorientowawszy się, iż spłoszył swą ofiarę, szybko wyskoczył z zarośli i niecelnie wyrzucił włócznie w stronę zbiegającego zwierza. Nakreśliła w powietrzu łuk, wbijając grot w pień drzewa. Zacisnął ze złością pięść i uderzył nią w pobliskie gałęzie. Wyciągając włócznie, znieruchomiał, nasłuchując dalekiego rumoru. Odwrócił się doń plecami i wolnym krokiem maszerował na skraj lasu. Ziemia coraz wyraźniej drżała od stukotu kopyt, a rżenie przebijało przez gąszcz. Czując towarzystwo tuż za plecami, nie zatrzymał się, a jeno rzucił:

— Mówiłem! Nie chcę nikogo widzieć! — Odrywając ostatni kawałek kory od czuba, odrzucił go. — Jak człowiek wiekowy to zaraz przestają liczyć się z jego zdaniem — wymamrotał pod nosem.

— Tak witasz starego przyjaciela? — rozbrzmiał znajomy, tak długo niesłyszany głos.

Przybysz zeskoczył z siodła zgrabnie niczym młodzieniec, chociaż włosy muśnięte miał już szarą powłoką. Boros odwrócił się zaciekawiony i lekko zaskoczony, łypnął na młodzieńca za nim.

— Kopaj⁶, synu i ty przeciwko mnie — odparł wyraźnie urażony i patrząc w pospolite oczy gościa, które niczym wyjątkowym się nie odznaczały, wypalił do niego: — Nie przypominam sobie, byś nazywał mnie przyjacielem, od czasu twego ukorzenia przed neapolitańskim najeźdźcą.

— Ach, Borosie, nie zamydlisz mi oczu — Felicjan Zach zakręcił swój ukochany, lekko zadarty do góry wąsik i spojrzał na niego, jakby przejrzał jego zamiary. — Odgrażałeś się i kląłeś na samego Diabła, że dokonasz pomsty za śmierć Amadeja i jego synów, podczas gdy to kukułcze jajo podrzuciłeś swemu własnemu synowi.

— Twój przebrzmiały umysł płata ci figle, staruszku — rzucił uszczypliwie Borsa i kręcąc grotem w dłoni, począł podchodzić do Zacha.

— Nie sądzę — odciął i ustawiając się bokiem do towarzysza, uniósł dłoń, wskazując na pobliską ścieżkę. Zrozumieli się bez słów i po chwili już nią kroczyli. — Mam się wspaniale i zdrowie pozwala mi na samodzielne doglądanie wrogich interesów.

— Już nie są ci tak wrogie, były przyjacielu — odparł Palasti bez ogródek i zmierzył nieufnie Zacha różnobarwnymi tęczówkami. Należał do tych osób, którym nie sposób było określić kolor oczu. — Jak ci się wiedzie w Sempte, kasztelanie?

Felicjan zassał głośno powietrze przez zęby, gładząc równie zadbaną i wypłowiałą brodę. Zdawał się upodlony pytaniem, wyglądając jak zbity pies.

— Odzyskałem tylko to, co było mi należne dla dobra mych dzieci. Nie znasz całej prawdy.

Wtem Palasti zaśmiał się głośno, przytrzymując brzuch.

— Ach, zawsze potrafiłeś mnie rozbawić. — Ocierał łzy szczęścia, rzucając rozedrgane tęczówki na Zacha. Okiełznawszy opętańczy brecht, odchrząknął i przez moment wzbijając się na palce, opadł na całe stopy i splątał dłonie przed sobą. — A któż, jak nie ty podrzucił swą ukochaną córkę prosto pod nogi królowej? Czyż nie zagrzała tam znakomitego miejsca? — Zacisnął wargi, jawnie szydząc z towarzysza. — Mój syn, Lampertus, jak zdołałeś już zauważyć "nawrócił" się na łaskę króla. Od wielu miesięcy jest w gronie dworskich dostojników. Myślałeś, że jeno działania Caroberta ma za zadanie śledzić? — rzucił pytanie w przestrzeń, boć wcale nie oczekiwał odpowiedzi. — Mój syn połyka wszystko wzrokiem i spamiętuje, głęboko w umyśle. Najbystrzejszy z całej czwórki.

Zach skrzywił się nieznacznie. "Nawrócił".  — Myślał o dziwnie zaakcentowanych słowach Borosa i z ukosa mu się przyglądał. Po chwili widząc, że za nic nie zmienił swego zachowania i wyuczonych min, odetchnął w duchu. Dobrze trafił, tylko on mógł mu pomóc. Niewielu takich jak oni pozostało przy życiu. Z zamyślenia wybił go dalszy monolog Palastiego, który zdawał się zadowolony ze swych wysnutych wniosków:

— Sprytnie, sprytnie, Felicjanie. — Mówił wolno, smakując się w chwili. — I jakie ma zadanie? — wypalił wprost, świdrując Zacha tym razem piwnym kolorytem tęczówek, podszytym zielenią. — Uwieść ma króla? Czy zabić?

— Ani jedno, ani drugie. Chybiłeś — zaśmiał się kasztelan. — Myślę, jednak, że możemy sobie pomóc.

— Nie boisz się zniesławienia? — spytał Borsa, mrużąc oczy i próbując dostrzec choćby krztynę niepewności na licu Zacha. Nie było jej. — Spotkania z nieuległym możnym mogą kosztować cię urząd, a nawet życie.

— Nie, jeśli będziemy mieli niepodważalny powód.

Palasti z lekkim uśmieszkiem spojrzał na Felicjana. Myślał nad jego słowami, szybko poddając ocenie każde za i przeciw. Wtem na uniesiony kącik towarzysza doznał olśnienia i poklepał go po ramieniu. Odwracając głowę wyśledził w oddali Kopaja i przytaknął.

Wyszehrad, Królestwo Węgier

Larysa nerwowo przemierzała korytarz w tę i z powrotem. Poły piaskowej sukni szurały za nią, niemniej nie chciała zwracać na siebie uwagi. Podtrzymywała zatem poły materiału nad ziemią i dalej dreptała, zataczając coraz mniejsze koło. Próbowała nie dawać wiary plotkom i w duchu modliła się, aby nie były one prawdą. Podskoczyła w miejscu, słysząc szybkie kroki. Spanikowana pokręciła głową, szukając kryjówki, czuła jak obraz skacze jej przed oczami i powoli zamazuje. Finalnie skryła się w ciemnym zaułku i ostrożnie wyglądając, dostrzegła Zoltána zmierzającego w stronę komnaty króla. Przygryzła palce i uniosła głowę. To moja szansa. Błagam cię Boże, dopomóż mi. — Zacisnęła oczy, modląc się pod nosem i otwierając miarowo powieki. To nie może być ona, nie może. Prędzej ją zabiję. — Dwórka wstrzymała oddech na chrobot zamykanych drzwi i wychyliła głowę. Zdrętwiała na widok siostry. Ból i wstyd przeszył jej serce, a chłód powoli wdzierał się do każdego zakątka jej ciała.

— Laryso — wykrztusiła zaskoczona Maria. — Co ty tu... — Nie zdążyła skończyć jąkania.

Pociągnięta została w moment przez starszą siostrę. Opierała się, lecz rozwścieczona Larysa nawet nie zwracała na to uwagi. Dochodząc do odosobnionych drzwi, pchnęła je, wpychając Marię do środka. Zamknęła dobitnie wrota i oparłszy się na nich, nie odwróciła się nawet w jej stronę.

— A więc to ty — wycedziła z rosnącą furią. — Tajemnicza niewiasta. Plotki okazały się szybsze niż twój język. — Powoli odwróciła głowę i resztę ciała, prostując plecy. Miast złości chwilowo poczuła niewyobrażalny smutek. — Jak możesz to robić? Robić to mi i królowej?!

— Skoro mnie pragnie, to czemu mam odmówić? — spytała, niczym głupiutka trzpiotka w niczym niewidząca problemu.

— Bo to twój król, a...

— No właśnie! — weszła jej niecierpliwie w słowo Maria. — Kim jestem, aby odmawiać królowi? Wypędzi mnie, a ochoty nie mam na powrót do tego grobu, zwanego domem, a przez naszych wrogów lisią norą!

— Mario! Zważaj na słowa! — Larysie znowuż zapłonęły tęczówki.

— Kiedy to prawda! Nasz dom nie jest taki jak przed śmiercią Tymona! — Młodsza Lisica doskoczyła gwałtownie do siostry, machając dłonią przed jej twarzą. — Zabiłaś nie tylko jego, ale i całe ciepło... — Nie zdążyła dokończyć, boć dłoń siostry boleśnie przeszyła jej policzek. Zdziwiła się srodze. Chwytając pulsujący bok, uniosła głowę. — Nie masz prawa! To przez ciebie, to całe zło mnie spotkało, lecz koniec z tym! — Zbliżając się do Larysy, wbiła w nią nienawistne spojrzenie. — Przekonanaś, żeś jedyną ofiarą naszego ojca? Nie musiałaś znosić przynajmniej jego tyranii! Zmienił się, a i mnie znienawidził z twej winy. Z chęcią wykorzystałam szansę i nie zmarnuję jej. — Z wyższością na nią patrząc, uniosła perfidnie kącik. — Będę ulubienicą króla, a ty kim? Zwykłą żoną gwardzisty.

— Milcz, nim znowu cię spoliczkuję! — Larysa nerwowo oddychała, czym i siostra jej dorównywała. — Jesteś naiwna. Król miał już wiele ulubienic...

— Wcale nie — weszła jej w słowo z pełnym przekonaniem. — Kochanic miał wiele, ale metresa może być tylko jedna.

— No właśnie! — Larysa chwyciła mocno jej ramię i podbródek. — Metresa już jest, lecz kolejnych nałożnic nie chcemy! — Ścisnęła mocniej jej policzki, przekręcając w swą stronę. Szmaragdowe oczy wymieniały się nawzajem zawistnymi błyskami. — Za nic masz swą reputację? Zniszczyć chcesz wszystko, na co tak długo pracowałam? Pomogłam ci, a ty tak się odwdzięczasz?!

— A gdzie byłaś, kiedy ojciec podnosił na mnie rękę?! — Rozjuszona młódka zdecydowanie przystąpiła do ataku, odrzucając dłoń. — Gdzie byłaś, gdy nocami modliłam się o twój rychły powrót, o, choć odrobinę ciepła i miłości? — Maria z kamienną twarzą, pełna goryczy i wściekłości patrzyła na siostrę. Larysę dreszcz przeszedł na jej widok. — Nie było cię, bawiłaś na Wawelu, później na Węgrzech, za nic mając moje uczucia. Zatem i ja się ich wyzbyłam.

Larysa z niedowierzaniem pokręciła głową, jakby pragnęła wszystkie zasłyszane słowa wyrzucić z pamięci i jeszcze raz spojrzeć na swą małą siostrę bez obrzydzenia. Zrobiła to. Spojrzała nań raz jeszcze, lecz nadal widziała spojrzenie wypompowane z radosnych iskierek, zastąpione językami ognia, które zdawały wychodzić poza obręb oczodołów. Równomiernie rozlewały się po jej twarzy, czyniąc z niej diabelską służkę.

— Królowa niczym ci nie zawiniła. Przyjęła cię na swój dwór, obiecała pomoc przy znalezieniu męża, a ty tak jej się odpłacasz?! — Odepchnęła ją, zaznaczając krąg połami sukni na zakurzonej podłodze. — Gdzie twoja godność? Bez mrugnięcia okiem wślizgnęłaś się do łoża mężczyzny, który należy do innej.

— Nie będziesz mnie pouczać. Straciłaś tę możliwość. — Krzyżując ręce, rzuciła starszej siostrze perfidny uśmieszek i przystając tuż obok niej, odcięła: — Poza tym, to królowa należy do króla, nie na odwrót.

— Zejdź mi z oczu, bo nie ręczę za siebie! — Chwyciła jednak jej ramię, przyciągając srodze do siebie, po chwili odpychając. Dłużej nie była w stanie nad sobą panować.

— Od teraz każda dba jeno o siebie, droga Lisico — kończąc, prześmiewczo ukłoniła się i wychodząc, trzasnęła drzwiami.

Pierwszy raz Larysie uwłaczał jej rodzinny herb. Stała przez dłuższą chwilę nieruchomo, nie mogąc uwierzyć w zaistniałą sytuację. Czuła każdą szmer swego ciała. Wrażenie miała, że słyszy pluskającą krew w jej żyłach, trzepot równie zaskoczonych co ona, motyli w brzuchu. Marszczyła czoło, patrząc tępo w drzwi. Licząc, że Maria opamięta się, pożałuje swych słów i wróci przeprosić za swe haniebne słowa. Pacierz mijał za pacierzem, a ona straciła nadzieję na widok słodkiej siostry w drzwiach.

Wyszehrad, 8 września 1327r.

| Tydzień później |

Stukał opuszkami w podparcia widocznie znudzony. Co jakiś czas rzucał pytające spojrzenie Zoltánowi, na co ten, tylko unosił barki. Po kolejnym bezradnym geście druha Karol wsunął się głębiej na tron i począł stukać nogą, rozglądając po sklepieniu. Nie było zwyczajne. Wygląd i scalenie z resztą sali było niezwykle istotne i pełniło niemałą funkcję. Zbytnio nie unosił głowy podczas audiencji, lecz teraz mając na to czas, uważnie wodził po sklepieniu. Pomieszczenie mniejsze od tego w Temeszwarze prezentowało się iście królewsko. Liczyła się nie o tyle wielkość co jakość i precyzyjne wykonanie. Rozłożyste sklepienie złożone z trzech żebrowych krzyży, wykończonych wypolerowanymi, specjalnie złoconymi cegiełkami. Pomiędzy głównymi żebrami poprowadzono trójpromienie, tworzące wizerunek gwiazdy. Piękny obraz kończony był długimi służkami na bokach, skupiającymi cały ciężar sklepienia. Pełniły również rolę ozdobną. Wyżłobione na wzór blend, przywdziewały bordowo złotą barwę bowiem dolna, drewniana lamperia sali okryta była bordowym materiałem, górna zaś część pomalowana została biało złotą barwą. Niewątpliwie była to jedna z najbogatszych sal w wyszehradzkim palatium.

Wyprostował się, słysząc otwierane podwoje i dostrzegając zmierzającego w ich kierunku bratanka palatyna. Gdyby ktoś spytał go, kogo z rodu Drugeth darzy największą sympatią, bez dłuższego namysłu wskazałby młodego Wilhelma. Blisko trzydziestoletni, zawsze uśmiechnięty, a na dodatek mężny i odważny w boju. Nawet królowej przypadł do gustu. Jakby myślami ją ściągnął, boć zaraz za nim weszła do sali. Ametystowa suknia lśniła od atłasowego podbicia. Na górze miała splecionych kilka pukli włosów, ozdobionych subtelnym diademem. Reszta jasnobrązowych fal opadała na jej ramiona i plecy. Od kilku miesięcy nieustannie trzymała dłonie na brzuchu, jakby małą istotkę w każdym momencie chronić chciała przed czyhającymi zagrożeniami.

Wilhelm, dochodząc do tronu, ukłonił się, lecz nie zdążył nic powiedzieć do króla.

— Nasz ulubieniec, Wilhelm Drugeth⁷ — zawołała Elżbieta. Chwytając jego przedramiona, skinęła na powitanie.

— Królowa naszych serc — odpowiedział, przymilnie na nią zerkając. — Dzień mój ponurym się zdawał, ale teraz? Jak mogę narzekać po spotkaniu z tak radosną kobietą? To byłby najcięższy grzech.

— I jak zwykle o nieskazitelnych manierach. — Obdarzyła go blaskiem radosnych iskierek. Przenosząc je na Karola, podeszła do podwyższenia i ukłoniła przed nim. — Królu.

Wstał z miejsca, schodząc stopień niżej. Wysunął dłoń w jej stronę, a ona z uśmiechem ją przyjęła. Doprowadzając małżonkę do tronu, nachylił się nad nią, gdy ta siedziała już po prawicy.

— Mówiłem, że nie musisz przede mną dygać. — Musnął delikatnie dłoń i zajął sąsiedni tron. — Wilhelmie, coś ważnego cię sprowadza?

— Nie są to sprawy najwyższej wagi, zatem oddalę się. Widziałem biskupa Esztergom na dziedzińcu, zapewne na niego czekacie.

— Masz słuszność. Poprosił o audiencję, nie wyjawił jednak powodów swej wizyty — odrzekł Karol, po chwili unosząc dłoń w kierunku Zoltána. — Nie musisz wychodzić, jeśli jeno arcybiskupowi nie będziecie wadzić.

Wilhelm podziękował i posłusznie zajął miejsce u boku dworzanina. Siwa broda zamigotała im przed oczami. Wysoki, przygarbiony mężczyzna zmierzał w ich stronę. Dłuższe włosy zaczesane starannie do tyłu nawet nie drgnęły podczas chodu. Długa szara szata unosiła się za nim.

— Najjaśniejszy panie. — Schylił karku przed Karolem, przenosząc spojrzenie, które naraz rozpromieniało na widok Elżbiety. — Królowo.

Skinęła w jego stronę, poszerzając uśmiech.

— Co cię sprowadza Bolesławie? — spytał zaciekawiony.

— Królu, papieski posłaniec w drodze do stolicy i mi dostarczył list od jego świętobliwości. Dowiadując się jednak o misji, jaką mu powierzono, postanowiłem sam ci przekazać tak krzepiącą nowinę. — Bolesław uśmiechnął się półgębkiem i sięgnął do teki, wyjmując papieską bullę.

— Przysłał odpowiedź? — Widząc przytaknięcie, Karol poderwał się z miejsca. — Dał dyspensę?

— Co więcej w pełni popiera wasze plany. — Bolko rozwinął pergamin i zacytował jeden z fragmentów. — "W pełni przystaję na zaślubiny Waszych dzieci, które korzystnie ułożono dla utrzymania stałego pokoju między Wami i Waszymi królestwami i uśmierzenia tej niebezpiecznej niezgody, jaką nieprzyjaciel pokoju, sam Szatan, między Tobą i najdroższymi w Chrystusie synem naszym dostojnym Władysławem królem Polski dotychczas usiłował wzniecać"⁸. Możesz, panie, zawrzeć długotrwały sojusz z Janem.

Karol zaśmiał się głośno i odwracając w stronę Elżbiety, wyciągnął ręce. Nie miała wyjścia. Wstając z miejsca, przyjęła męża w swe ramiona, mimo iż nie była zadowolona z projektu mariażu. Odchylił jej głowę i ucałował czoło, po chwili zwracając w stronę arcybiskupa:

— To da nam stabilizację. Tego nam trzeba.

— A Anna? — wtrąciła nieśmiało Piastówna, zerkając na króla. — Nic się nie zmieni? Dotrze na Węgry, dopiero gdy osiągnie wiek sprawy? — spytała, chcąc się upewnić.

— Tak. Tak jak chciałaś.

Elżbieta odetchnęła w duchu. Był to jedyny pozytywny aspekt umowy. Nie miała ochoty gościć i doglądać kształcenia Luksemburskiego pomiotu. W głębi czuła, że mariaż nie dojdzie do skutku, co napawało ją nieśmiałą nadzieją na jego zerwanie.

— Królu, jest jeszcze coś — zaczął Bolesław. — Papież prosi mnie o wstawiennictwo w sprawie Jana Grota. Co zrobisz w tej sprawie?

— Jeśli uważa, że wydając dyspensę, nakłoni mnie do zwrócenia miasta, jest w błędzie — odciął twardo. — Dziękuję arcybiskupie. — Taktownie wyprosił go z sali, ponownie zajmując miejsce.

Wtem Elżbieta uśmiechnęła się pod nosem. Powoli schodząc z podwyższenia, kątem oka zerkała na Wilhelma. Widząc jego gotowość, odwróciła się w stronę Karola i prostując, jedną dłoń ułożyła na brzuchu.

— Królu, ja również chciałabym o coś spytać, a prawdę mówiąc, prosić o pozwolenie — oznajmiła pewnie, choć tabun skrajnych myśli kotłował w jej głowie.

— Pozwolenie na co? — Zaciekawiony podparł podbródek na zaciśniętej piąstce.

Speszona nieco zerknęła na Drugetha, który dodał jej odwagi przyjaznym uśmiechem.

— Pragnę uczestniczyć w spotkaniach Królewskiej Rady⁹ — zaczęła nie dość pewnie, bawiąc się palcami. — W jej skład wchodzą najważniejsi dostojnicy królestwa, wybrańcy oraz rodzina królewska. Taki zapis istnieje, wiesz o tym. Synowie nasi są zbyt mali, ja natomiast gotowa jestem wspierać cię radą. Wspierać cię jako królowa i żona, aby nikt nie miał wątpliwości, iż darzymy się zaufaniem.

Nie wypuścił na lico niechcianego grymasu, lecz w duchu skrzywił się na te słowa. Podświadomie wiedział, że nie będzie mógł długo uchylać się od tego tematu. Miklós miał rację. — Dołączył piąstkę do ust i spojrzał w dal. Sam nie był jeszcze przekonany o jej lojalności, więc jak mógł zawierzyć jej w sprawach Korony i wpuścić do najwyższej Rady?

— Porozmawiamy o tym później — odpowiedział wymijająco, co nie wystarczyło małżonce.

— Zgódź się, a nie będziemy musieli do tego wracać. — Uśmiechnęła się słodko, przechylając odrobinę głowę w bok.

— To nie jest dobry moment, lilio. — Odepchnął się od podparć i powoli schodząc, stanął przed nią. Ujął niewieścią dłoń i czule ucałował. — Ale pomyślę o tym, tego możesz być pewna.

Pocierając pulchny policzek, ruszył w stronę drzwi. Gdy za nimi znikł, Elżbieta zacisnęła kłykcie i niepocieszona spojrzała na Wilhelma.

— Mówiłam ci, że będzie robił uniki. — Wolno, krok za krokiem, podeszła do Drugetha już nie ze złością, a wypisanym smutkiem na twarzy. — Nie ufa mi i nawet ty, temu nie zaradzisz. — W czarnych oczach zaświeciły łzawe diamenciki.

— "Jeszcze" ci nie ufa — dodał mężczyzna i odważnie chwycił jej dłoń. — Jednak dziwi mnie to zachowanie. — Drugeth zamyślił się i zmarszczył czoło. — Nie zadręczaj się, pani, docieknę prawdy i wywiodę, w czym tkwi problem.

Elżbieta zachichotała, równocześnie wypuszczając bezsilną łzę na jagodę. Rozchylała usta i przymykała, chcąc coś rzec, lecz obawa ją powstrzymywała. Po chwili rozejrzała się po sali. Byli sami i jeno Klara stała jak na przyzwoitkę przystało przy drzwiach. Nie wypadało wszak zostawać królowej sam na sam z niezamężnym mężczyzną. Zwątpiła jednak, zmieniając swe zamiary. 

— Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić? Chciałabym się odwdzięczyć za twą pomoc i pokazać, żeś i dla mnie ważną osobą.

Wilhelm zarumienił się delikatnie.

— Wasze uznanie w zupełności mi wystarcza, królowo. Nie musisz nic dla mnie robić. — Chwycił jej przedramię i delikatnie pogładził. — Twoje miejsce jest w Radzie, pani, zasługujesz na nie i pomogę ci w tym.

— Jestem wdzięczna. — Na nowo ułożyła dłonie na zaokrąglonym brzuszku i dodała: — Dlaczego tak uważasz? Dlaczego twym zdaniem moje miejsce jest u boku króla w Radzie? Zapewne nie każdy podziela twoje zdanie.

— Dlatego — wskazał palcem jej brzuch i uśmiechnął się. — To jest wystarczający powód, bym miał pewność, że kierować się będziesz jedynie dobrem królestwa. Jesteś królową, ale i matką, która zrobi wszystko, co konieczne dla następcy. Podczas gdy większość możnych, zawsze będzie chciała pomnażać zaszczyty. Zatem czy na pewno są to odpowiedni doradcy? — Splótł palce na plecach i bardziej je wyprostował. — Tylko ty możesz być sumieniem króla i rozsądkiem pośród obrzydliwych pochlebstw panów. Musisz zasiadać w Radzie, masz do tego prawo i zrobię wszystko, co trzeba, by tak się stało.

Elżbieta poczuła ciepło coraz intensywniej napływające do jej oczu. Schyliła głowę, aby wzruszenie nie było widoczne. Nie potrafiła jednak ukryć wdzięczności i uśmiechnęła się przyjaźnie.

— Dziękuję. To wiele dla mnie znaczy. — Przeniosła spojrzenie na małą istotę skrywaną pod warstwami sukni. — Dla mnie i moich dzieci. Potrzebują matki i potrzebują królowej. — Uniosła głowę, pewnie na niego zerkając. — Która zdoła zyskać pogłos u poddanych. Nie mam wyboru, muszę być silna, w przeciwnym razie zginę.

Wyszehrad, 30 listopada 1327r.

Rudowłosa rozplątywała dwa średniej długości sznury. Szybko przybierała nogami, słysząc coraz wyrazistsze krzyki dochodzące z piętra królowej. Ostatni, przejmujący wręcz piskliwy lekko ją przeraził. Na moment przystanęła, próbując wsłuchać się w wewnętrzne głosy. Poruszyły jej znieruchomiałe nogi i pchnęły dalej. Głęboko oddychała, zbierając siły. Musiała wypełnić swoje zadanie i dopilnować narodzin wybranki. Już z daleka wietrzyła niechęć królewskich dwórek. Widziała te krytyczne spojrzenia, przepełnione pogardą. Nic nie mogła jednak na to zdziałać. Nie one ją obchodziły, choć winny martwić, gdyż zabronić mogły jej wstępu do alkierza. Zdrowe i silne gotowe były sprzeciwić się słowom władczyni ogarniętej bólem rozwiązania. Szła zdecydowanie przed siebie, okręcając liny na ręce. Co rusz gwar narastał, a liczba opętańczo biegającej służby rosła. Zastanawiała się, czy przy każdym porodzie ludzie tak szybko przestawali logicznie myśleć i tak łatwo dawali się omotać napięciu. Nie dowierzała, rankor coraz wyraźniej zaczynał dawać o sobie znać. Ochotę miała warknąć na wszystkich i postawić ich do pionu. Zbesztać i przestrzec przed paranoją, która zdolna była szybciej zabić królową niżeli rozdzierające skurcze. I właśnie na tę myśl sama struchlała. Rozszerzyła oczy i poczęła biec w stronę komnat okrytych duszącym gorącem rejwachu.

Przepchnęła się przez grupę dworzan i dopadła zamknięte drzwi. Odetchnęła i równo z przeszywającym krzykiem pchnęła podwoje alkierzu. Zemdliło ją, w głowie zakręcił dziwny odór. Nie był to jej pierwszy poród, lecz pierwszy tak newralgiczny. Komnata tonęła w mroku pomimo blasku dnia, królowa bowiem nienawidziła światła, raziło ją i rozsierdzało, miast skupiać na powiciu dziecka. Nie chciano jej rozpraszać i niepotrzebnie denerwować, więc zakrywano okna, wpuszczając jeno potrzebną ilość powietrza. W takim zgiełku nie było to jednak wystarczające. Katrionę przeszedł dreszcz. Poczuła litość i żal, patrząc na cierpiącą Piastównę. Pragnęła ona spełnić swój obowiązek, urodzić kolejnego potomka, miast tego, przeżywała po raz czwarty katusze niezdolne do opisania.

Wszystko w komnacie zwolniło. Rudowłosa nie zwracała uwagi na krzątaninę. Widziała rozmazane postacie biegające w zwolnionym tempie, jakby to ona poruszała się z prędkością światła, obserwując wszystko z dystansu. Podchodząc do akuszerki i jej pomocnicy, która obserwowała rozwarcie, spytała:

— Długo już próbuje? — Została zignorowana, nie usłyszawszy odpowiedzi.

Spodziewała się wrogiego nastawienia ze strony dwórek, które nawet jej nie spostrzegły, oblegając i próbując pomóc swej pani. Ścisnęła wargi i położyła dłoń na ramieniu akuszerki. Przeszyła ją chłodem sączącym się niczym macki z jej palców, spowalniając bicie serca kobiety. Ta uniosła posłusznie wzrok i rozchyliła wargi, przepraszając.

— Długo. Dziecię poczęło męczyć przed świtem, a tu zaraz dzwon wzywać będzie na wieczorną modlitwę. Trudno mi bez medyka, po którego posłano do Esztergom albo i dalej. Próbują kogoś sprowadzić. Na próżno. Wstyd.

Katriona odsunęła dłoń od kobiety. Ta zamrugała trzykrotnie i wróciła do obowiązków, jakby nie pamiętała, co nastąpiło przed chwilą. 

Awanturnica — pomyślała rudowłosa, szukając rozwiązania i sił, aby swe barki obarczyć porodem. Jeśli taka moja rola, spełnię wasze rozkazy. — Powodziła wzrokiem po obecnych w komnacie. Stanowczo ich za dużo. — Dreptała między dworzanami, przyswajając każdą z ról. Tylko garstka prawdziwie próbowała pomóc, reszta pełniła rolę gapiów zupełnie zbytecznych w tak trudnej chwili. Pokiwała lekko głową, jakby zatwierdzała swój plan działania i odwróciła w stronę rodzącej.

Szybko znalazła się tuż przy niej i nieelegancko przepychając Dianę, uklękła przy boku Elżbiety. Splotła ich dłonie, drugą gładząc rozpalone czoło, do którego lepiły się włosy uwolnione z warkocza, znacznie poluźnionego po tylu godzinach starań. Świstała, próbując uspokoić władczynię. Przyłożyła dłoń do jej skroni i zamarła, świdrując rozgorączkowane wnętrze. Na moment wszyscy ucichli na widok spokojnych kobiet. Elżbieta jak nakierowana przystawiła głowę do Katriony i zaszlochała bezsilnie. Spojrzała w jasne oczy dziewczyny i poczuła niezrozumiałą ulgę.

— "Gdy będziesz mnie potrzebować, przyjdę do ciebie" — przytoczyła własne słowa i się uśmiechnęła. — I jestem, pani, by ci pomóc. Wiem już, że mi ufasz.

— Jak śmiesz! — Larysa sprowokowana niezrozumiałymi dlań słowami, poderwała się z miejsca, chwytając mocno ramię rudowłosej ślicznotki. — Nie dotkniesz jej! Nie pozwolę na to.

Wybite zostały ze starcia upiornym krzykiem, który ponownie rozerwał gardło monarchini. Zacisnęła zęby, wijąc się z bólu i odruchowo naciskając na brzuch. Próbowała czym prędzej pozbyć się dziecka i zaznać tak pożądanego spokoju. Katriona przeszyła szarymi oczami Larysę.

— Jestem tu, by jej pomóc. Zależy mi na niej równie mocno co tobie, Laryso. Wiem, że się obawiasz, lecz dobrze wiem co robić. Pomóż mi, a razem wyrwiemy królową z cierpienia.

Nie zaczekała na odpowiedź. Podeszła do akuszerki wypytując, czy dziecko jest w korzystnym ułożeniu. Odetchnęła na przytaknięcie i ponownie wstała, chwytając dłoń dwórki. Rzuciła jej pytające spojrzenie.

— Dobrze. — Ścisnęły swe dłonie. Katriona chciała zwrócić się do obecnych, lecz żona Mroczka ją powstrzymała, hardo dodając: — Ale jeśli łżesz i zaszkodzisz Elżbiecie, sama podetnę ci gardło.

Rudowłosa uniosła kącik. Miały jasność, zatem przystąpiły do działania. Wprawdzie Larysa nie znała planu, ale próbowała jej nie przeszkadzać i wspomagać Klarę i Dianę, które chłodziły troskliwie czoło królowej. Katriona przepędziła grono gapiów, zostawiając w komnacie jeno trzy dwórki, Selene, Atilę, który przybył równocześnie i jego pomagiera. Akuszerki robiły swoje, mężczyznom zaś podała liny.

— Na miłość Boską, na co ci te sznury?! — krzyknęła zaskoczona Klara.

Katriona zignorowała pytanie i wskazała miejsca na szczycie baldachimu, na dwóch końcach, do których zaraz zaczęli przywiązywać liny. Rudowłosa podchodząc do zanóżka, ustawiła się pośrodku długości i chwyciła je, naciągając. Przytaknęła sobie i zwróciła w stronę dwórek:

— Klaro, Diano, proszę, rozłóżcie w tym miejscu prześcieradła, gęsto. — Potupała, wskazując, gdzie mają to zrobić. Wnet skinęła w stronę akuszerki, która doskonale wiedziała już, co zamierza. — Królowa jest gotowa?

Kobieta zerknęła na rozwarcie i wymacała podbrzusze, znajdując główkę dziecięcia. Skinęła w stronę swej pomocnicy. Ta pomasowała górną część brzucha.

— Tak, powinno się udać.

Katriona uśmiechnęła się do siebie i szybko doskoczyła do królowej. Nerwowo oddychała, łykając powietrze. Co jakiś czas jęczała z bólu i coraz częstszych i dłuższych skurczy. Rudowłosa chwyciła jej dłoń, którą zaraz szybko zacisnęła podczas kolejnego bolesnego przeszycia.

— Pani, będziesz musiała wstać. — Odsunęła kosmyki włosów z czoła i ucałowała je niczym matka.

Elżbieta pokiwała głową i zacisnęła oczy.

— Nie, nie chcę. Nie dam rady się podnieść — wydusiła, naciskając na brzuch.

— Ty się tym nie przejmuj, pani, jeno przyj — wciął w rozmowę Atila i machając na pomagiera, podszedł do łoża.

Diana posłała mu przyjazny uśmiech, przepuszczając dalej. Wsunął dłoń pod plecy królowej i uniósł. Usiadłszy na skraju, poczuła falę powracających sił. Przygryzła wargę i wstała, trzymana przez mężczyzn. Doprowadzili ją do grubo wyłożonego materiałami miejsca i wcisnęli w jej dłonie liny, zaciskając kłykcie na lekko chropowatej nawierzchni. Zrobili krok w tył, teraz bowiem sama musiała stawić czoła specyfice kobiecego żywota.

Naciągnęła próbnie liny i wypuściła powietrze, usta wprawiając w drżenie. Czując narastający skurcz, nabierała miarowo powietrza, by za chwilę wyrzucić je z wrzaskiem z siebie. Ciągnęła liny z całej siły, jakby postawiła sobie za cel przewrócenia baldachimu. Dziwnym to było, lecz pozycja stojąca wcale jej nie ciążyła. Wprost przeciwnie, nadzieję miała na szybsze wyrzucenie z siebie ciężaru. Z każdym skurczem coraz mocniej wysilała ręce. Mięśnie nakreślały swój rys na ramionach, a plecy boleśnie spinały. Nie chciała przestać. Przez moment gardziła wizją upragnionego odpoczynku. Poluźniała liny i ponownie napinała, zdzierając gardło, jak w transie. Zaszlochawszy nerwowo, okręciła liny wokół nadgarstków i pobudziła do gotowości, nawet wymęczone już części ciała. Zacisnęła zęby, cedząc powietrze i oczekując odpowiedniego momentu. Wtem poczuła palące podbrzusze rwanie, przecinające jej ciało na pół. Ostatni raz napięła liny, raniąc nadgarstki i wysysając swą pierś z powietrza. Akuszerki podbiegły do niej, naciskając zdecydowanie na brzuch i sięgając do jej stóp.

Zatrzymała oddech, czując ulgę.

Dało się odczuć poruszenie pomiędzy obecnymi. Puściła liny i powoli sunęła bosymi stopami po zakrwawionych poszwach o wiele lżejsza. Wszystko trwało sekundy. Klara wyprosiła szybko strażników, wypychając ich za drzwi. Larysa uniosła zaś wilgotne giezło do góry, a zahaczając nim o luźny warkocz, rozplątane pukle włosów rzuciła na twarz i ramiona Elżbiety. Nagie, nadwyrężone i gorące ciało władczyni otulił miły chłód powietrza wpadającego przez lekko rozwarte okno. Nim zdążyła przekręcić głowę i w pełni oddać rozkoszy zimna, Diana zwinnym ruchem nałożyła na nią czystą, batystową halkę. Potarła jej ramiona i odgarnęła włosy. Nikły uśmiech pojawił się na rumianej i błyszczącej od potu twarzy. Nie miała siły bardziej się wysilić. Kiwnęła głową, a bardziej jakby sama jej na chwilę opadła. Oparła dłonie o zanóżek. Ostatni raz spięła mięśnie, które rwały się, każdy w inną stronę i wskoczyła na łoże.

Wpadając w miękki puch, głęboko westchnęła. Wciągając równomiernie powietrze nosem, spojrzała za akuszerką i Katrioną. Stały doń tyłem, żwawo ruszając rękami. Ocierały zakrwawione ciałko. Widziała co nieco pomiędzy nimi. Po chwili w głowie przestało jej szumieć i dotarło do niej, że nic nie słyszy. Odetchnęła jednak, zaciskając oczy. Przeżegnała się, boć cichy mlask dziecka poniósł po ścianach, zmieniony w głośny płacz.

Rudowłosa z wyraźnym poruszeniem ocierała ciałko, jakby próbowała upewnić się, czy wzrok nie płata jej figla. Przymykała oczy i znowuż otwierała, zerkając na przyrodzenie dziecięcia. To niemożliwe. To nie miało być tak. — Mruczała pod nosem, ocierając maleństwo. Nie wykonała powierzonego jej zadania. Nie rozumiała, gdzie zawiniła i jaka w takim razie miała być jej rola. Oddana wam będzie anielska duszyczka z łona królewskiego. — Wytężyła resztek rozumu, przypominając sobie każde słowo zgromadzenia. — Może źle ich zrozumiałam? Pomyliłam miejsca? Strzegłam nie tej królowej?

Patrzyła teraz zamglonymi tęczówkami na Elżbietę, do której zmierzała akuszerka. Ostrożnie przekazała jej nowo narodzone maleństwo, które ułożyła na swym ramieniu, całując główkę. Uśmiechała się, ocierając łzy szczęścia. Szeptała pod nosem, otulając małą rączkę ciepłymi palcami. Rozchyliła usta, ukazując szereg białych zębów i wdzięcznie spojrzała na Katrionę.

Łokietkowa córa w ramionach trzymała kolejnego syna.

Korekta rozdziału dodana 19.04.21 r.


Główni urzędnicy Królestwa Węgier to osoby autentyczne, którym nadaje charakter na podstawie dostępnych faktów historycznych lub jeśli takowych brakuje, tworze własne wyobrażenie postaci.

Relacja Klemencji i Karola nie została nigdzie opisana. Również nic nie wiadomo o ich kontaktach z drugą siostrą Beatrycze. Będzie to moja fikcja oparta o jeden wysnuty wniosek z faktów historycznych.

Jeśli ktoś z moich czytelników uważa, że jednym z najważniejszych, a nawet głównych powodów wyszehradzkiego zamachu w 1330 roku, był gwałt Kazimierza na Klarze, to będę rada, jeśli większą uwagę przywiążecie do kwestii politycznych, które staram się podkreślać przy osobach takich jak: Felicjan Zach i Borsa Palasti.

Uważam również, że postawa Wilhelma Drugetha nie jest przesadzona, ponieważ również pochodzi on z Italii, a mieli oni troszkę inną naturę. 🤩


Witam

💥 Chciałabym dzisiaj zasięgnąć też u was języka ❤ Macie swoją ulubioną postać w Piastównie? Również nieśmiało, ale pełna nadziei spytam, dlaczego akurat ona podbiła wasze serca? 🤭😍❤

Ponownie dziękuję za przeczytanie, gwiazdki i komentarze ❤❤



¹ Ludwik X Kłótliwy — król Francji. Klemencja wyszła za Ludwika w wieku 22 lat, co było mało spotykane, ponieważ znacznie przekroczyła przeciętny wiek zawierania małżeństw w średniowieczu. Mimo to małżeństwo okazało się szczęśliwe, ale trwało tylko osiem miesięcy – Ludwik X został prawdopodobnie otruty. Królowa urodziła syna pogrobowca – Jana I. Synek został królem Francji i panował przez pięć dni; piątego dnia umarł, prawdopodobnie również otruty.

² W czasie planowania mariażu Klemencja pozostawała pod opieką stryja, Roberta I Mądrego, ojca Joanny I (żony Andrzeja Andegaweńskiego). Jej ojciec nie żył już od przeszło 20 lat.

³ Filip V Wysoki — brat Ludwika, objął tron Francji po jego śmierci. Na początku sprawował władzę w imieniu jeszcze nienarodzonego bratanka. Po objęciu władzy przez szwagra Klemencja wyjechała do Awinionu i wstąpiła do klasztoru. Po powrocie do Paryża Filip oddał jej twierdze Temple w zamian za królewską rezydencje Vincennes, którą dostała w testamencie.

⁴ Karol IV Piękny — ostatni z braci na tronie Francji i ostatni z dynastii Kapetyngów. Ponoć nigdy nie miał swojego zdania, był marionetką. Zraził do siebie wszystkich w królestwie, powiększając podatki, narzucając uciążliwe obowiązki i konfiskując dobra tych, których nie lubił.

⁵ Palást— dzisiejsze Plášťovce na Słowacji. Główna posiadłość rodu Palasti.

⁶ Kopaj Palasti — mąż Seby Zach, drugiej córki Felicjana.

⁷ Wilhelm Drugeth — syn Jana Drugetha, brata palatyna Królestwa Węgier. Przyszły palatyn bowiem to stanowisko było u nich dziedziczone. Był ulubieńcem Karola Roberta.

⁸ Fragment tłumaczenia.

⁹ Królewska Rada — w skład jej wchodzili baronowie, najwyżsi dostojnicy Korony i rodzina królewska. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro