𝔬𝔣 𝔤𝔩𝔬𝔬𝔪 𝔞𝔫𝔡 𝔰𝔥𝔯𝔦𝔫𝔢
SUBSTACJA, KTÓRA SPŁYWAŁA PO DŁONI SHALAEVARA NIE BYŁA WINEM, choć tak wyglądała. Sączyła się wolno na jego palce, a potem na nadgarstek i w dół ręki, brudząc białą koszulę. Swoją drogę wieńczyła głośnym kapnięciem na podłogę i rozbiciem się w niewielkiej, szkarłatnej kałuży.
Nie było to wino, choć Shalaevar wolał tak myśleć. Gorące, pulsujące w rytm gasnącego serca wino. Trunek, który odurzył człowieka. To ten trunek, a nie sztylet króla, sprawił, że w oczach mężczyzny zgasło życie i zwiotczały mu mięśnie.
Tak pragnął sądzić.
Lecz prawda była inna, i prawda ta właśnie opadła bezwładnie na ziemię, krztusząc się własną krwią.
Shalaevar nie potrafił się ruszyć. Wiatr łomotał bezlitośnie w okna, burza szalała na zewnątrz, a błyskawice raz po raz rozświetlały jego lico. On jednak trwał nad nieboszczykiem jak uparty posąg, który mimo warunków pogodowych wytrwale się nie kruszył.
To były małe oznaki. Najpierw jego smukłe, przyzwyczajone do pisania palce wypuściły z rąk puginał, a ten upadł z brzękiem. Jego rękojeść ułożyła się w szkarłatnej kałuży i umoczyła w nim, jakby była to najlepsza, przygotowana specjalnie dla króla kąpiel. Krew chlapnęła mu na buty. Następnie Shalaevar jakby stracił czucie w nogach, choć przecież doskonale nad nimi panował, i powoli opadł obok swojego sztyletu. Nieopodal miejsca, w którym zabił człowieka wysłanego po to, aby go zgładzić.
A potem... potem zapragnął znaleźć się tam, gdzie on.
Ciemność przysnuła mu oczy.
✧・゚: *✧・゚:* ✧
Wojna nie zawsze objawiała się krzykiem. Nie zawsze przelewała krew i rozrywała rodziny. Czasami była cicha, niczym kołysanka śpiewana śmiertelnie choremu dziecku. Niekiedy przejawiała się w napiętych spojrzeniach, tkanych kłamstwach i rozpadającej się moralności. Wtedy zabijała jak trucizna – jak pająk, który wsączał w ofiarę soki trawienne.
Tak też było tej jesieni.
Lirya po powrocie na zamek, jeszcze kilka miesięcy temu, została mianowana przez Shalaevara na zastępcę sekretarza, który stracił życie w wyniku zamachu. Tego samego, którego pokłosie odbiło się pożarem w letniej rezydencji. Emmyth odnalazł się po niespełna czterech dniach, jednak w jego oczach pojawiło się coś, czego dotąd nie było. A Lirya zmuszona była przypatrywać się temu powolnemu rozkładowi uczestnicząc w obradach, w których brali udział ludzie życzący sobie raczej źle. Bracia, dotąd nierozłączni, siedzieli po dwóch przeciwnych stronach stołu, mierząc się spojrzeniami zielonych oczu. Nikt z nią nie rozmawiał. Nie było na to czasu, choć niekiedy Shalaevarowi udawało się przyjść do niej przed snem i posiedzieć z nią przy oknie, trzymając ją za rękę. Tylko to robili. Młody król bowiem wyglądał, jakby opuściły go wszelkie siły witalne. Był obrazem, którego farby wyblakły na płótnie. Nawet jego doradcy nie wiedzieli, co począć, obserwując go. Snuł się się po zamku od jednego spotkania do drugiego, bombardowany nowym informacjami i unikający brata. Ona również zmuszona była unikać Emmytha. Chcąc nie chcąc, to Shalaevar był jej królem, a także ukochanym, i to jego winna wspierać. A Emmyth jednak... Emmyth miał pochodzenie paerletańskie.
Ostatnimi czasy u jednych zaczęło to budzić oburzenie, a u drugich poparcie. Lud, niedawno zjednoczony, dzielił się coraz bardziej.
W Paerletanie jednak nie działo się nic złego i ludzie ci nie mieli żadnego powodu, aby bez zaproszenia wjeżdżać do Edgerry. Jak Shalaevar nieraz wspominał, pochodzenie jego brata nie miało tu wiele znaczenia. Jednocześnie też mężczyzna przeklinał swojego ojca, który po śmierci matki musiał się pocieszyć jedną z paerletańskich dam dworu i wziąć ją za żonę.
A mimo to Edgerra i Paerletan nie były jednym państwem, zatem ten najazd można było bez przeszkód potraktować jako akt agresji, lecz Edgerra nie była jeszcze wystarczająco silna, aby walczyć lub aby wypowiadać otwartą wojnę Paerletanowi. Tamtejszy król też zdawał się nie odpowiadać na wysyłane mu wiadomości, lub wiadomości te nigdy do niego nie dotarły.
Tak czy inaczej, Shalaevar znalazł się w sytuacji patowej. Z dnia na dzień tworzyły się obozy popierające przybycie Paerletańczyków oraz te, mówiące, że ich przyjazd wszystko zrujnuje. Ludność dopiero co złączyła się w jeden naród i nie była gotowa na przyjmowanie kolejnego – na utratę kolejnej cząstki przynależności do ojczyzny, jeżeli w ogóle nazywali Edgerrę ojczyzną.
Lirya myślała o tym wszystkim zmierzając po kryjomu do jego komnaty. Strażnicy ją znali i z nakazu króla nie zatrzymywali, kiedy przechadzała się po skrzydle królewskim, jednak mimo to rzucili jej podejrzliwe spojrzenia, gdy zatrzymała się przed drzwiami jego sypialni.
Zapukała, lecz odpowiedziała jej cisza, zatem dziewczyna nacisnęła na klamkę, a ta ustąpiła bez żadnego oporu. W środku panował półmrok, a wszystkie przedmioty leżały na swoim miejscu, ale zastanowił ją huczący wręcz bezgłos. To, w połączeniu z nienaruszonym stanem pokoju, sprawiło, że po jej plecach spłynął lodowaty niepokój.
— Gdzie jest król? — spytała, wychyliwszy się na korytarz. Nie interesowało jej, że strażnicy mogli myśleć, iż jest królewską nałożnicą. Właściwie, już dawno nauczyła się nie zastanawiać nad tym, co siedziało ludziom w głowach.
— W komnacie — odparł jeden z nich.
Może spał?
Postanowiła wkroczyć głębiej do sypialni i zobaczyć, czy nie leży na łóżku, jednak wtedy coś zahaczyło jej stopę, a ona runęła na podłogę, wydając przy okazji cichy okrzyk. Strażnicy natychmiast zjawili się w pokoju, choć dziewczyna nie potrafiła określić, gdzie dokładnie się znajduje, ani czego właśnie dotykała. Drzwi rzucały cień na to miejsce i zrozumiała, że na kimś leży dopiero, gdy strażnik krzyknął:
— Wasza Wysokość!
Gwardzista poderwał ją na nogi, ale tylko po to, aby pochylić się nad ciałem. Serce podeszło jej do gardła. Nadepnęła na coś, twardego... na nóż. Ręce miała we krwi. Dwa ciała leżały obok siebie na podłodze. Jasne włosy Shalaevara były rozsypane wokół jego twarzy jak nici uplecione ze słońca.
Słońca, które zgasło.
Na wszystkie gwiazdy...
— Shalaevar! — krzyknęła, lecz znowu ją odepchnięto, kiedy próbowała kucnąć obok króla.
— Odsuń się, natychmiast! — warknął do niej strażnik, ale nie ten, który ją popchnął, tylko ten, wyciągający właśnie drugie ciało na światło. Nie. Nie, nie, nie. Czy Shalaevar...
— Czy on żyje? — zapytała, choć to pytanie smakowało dziwnie, jak mięso, które zaczynało gnić. Było to pytanie, którego nigdy żadna osoba nie powinna zadać.
Strażnicy nie odpowiedzieli jej od razu.
— Wasza Wysokość! — Jeden z nich potrząsnął Shalaevarem. Lirya omal się nie rozpłakała, kiedy król poruszył nerwowo stopami. Otworzył oczy, spoglądając na trzy nachylone nad nim twarze. Jego zielone tęczówki skakały po nich, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje. Ale nie wyglądał na przerażonego. Bardziej na zdziwionego i zmęczonego. Czoło miał umorusane krwią.
— Został pan zaatakowany? — zapytał strażnik twardym głosem, aż nazbyt wyraźnie. Shalaevar podniósł się do siadu, a jasne włosy opadły mu na twarz i przykleiły do krwi, która jeszcze nie wyschła.
Rozejrzał się wkoło i zatrzymał wzrok na martwym mężczyźnie.
— Zaatakowany? — wymamrotał niewyraźnie. Jego usta drgnęły, by zaraz przekształcić się w uśmiech obłędu. Sprawiał wrażenie, jakoby właśnie ujrzał coś ogromnie zabawnego. — Nie. Nie... ja... myślałem, że to wino, a... — Roześmiał się. — A to krew.
Lirya nie wierzyła własnym oczom, kiedy ujrzała swojego króla na granicy szaleństwa. A przede wszystkim – na granicy śmierci. Otarł się bowiem o nią, kiedy do komnaty wtargnął skrytobójca. Shalaevar nie był bezpieczny nawet w swojej własnej sypialni.
✧・゚: *✧・゚:* ✧
Blady, jesienny poranek, zaprowadził ją do biblioteki, w której miała nadzieję spotkać Shalaevara. I rzeczywiście – był tam, taki jak zawsze. Jego ręka w spokoju prowadziła pióro po pergaminie, a włosy opadały równą, biało-złotą taflą na plecy i pierś. Kurz wirował wokół niego, towarzysząc mu jak zwinne tancerki na balu. Wszystko wyglądało tak, jakby wczorajsza noc nigdy nie miała miejsca. Krew, które krzepła na jego twarzy, została zmyta, pozostawiając jedynie zdrową cerę, bez ani jednej zmarszczki. Król siedział dumnie i prosto, z powagą godną wysłuchiwanych audiencji.
— Witaj, Liryo — szepnął mężczyzna ochrypłym głosem, a dziewczyna drgnęła. Starała się wejść do biblioteki bezszelestnie i przystanąć w cieniu jednego z regałów.
— Nie można się dziwić, że dostrzegłeś skrytobójcę, jeżeli masz tak wyczulone zmysły — powiedziała, a Shalaevar przestał pisać. Z namysłem popatrzył na pióro, po czym odłożył je do kałamarza. Wolno odwrócił głowę w jej kierunku.
W jego spojrzeniu nie było śladu wczorajszego przerażenia wymieszanego z obłędem.
— Prawdopodobnie dzięki temu nadal tu jestem — wyznał ze smutkiem i dopiero wtedy dziewczyna do niego podeszła. Ten spokój panujący na zamku zupełnie nie pasował do tego, co obecnie działo się w królestwie Edgerry.
— Co to? — spytała, spoglądając na mapę, przygwożdżoną do stołu czterema opasłymi księgami. Na górze, na północy, znajdował się Paerletan, niżej, za morzem, Array, a obok Edgerra. Na dole zaznaczono zaś granice Reedial, kilku pomniejszych państw, a potem Por'dal Kvaru. I gdzieś na boku, daleko na morzu, widniały wyspy, które Shalaevar zakreślił węglem.
— Nasze wyspy — odparł. Próbowała odczytać to, co zapisał na pergaminie, jednak jego pismo było tak zamaszyste, że wyglądało na wzór mający jedynie zdobić strony.
— Mamy jakieś wyspy?
— Och, tak — mruknął z błąkającym się na ustach uśmiechem.
— Są zamieszkane? — Teraz Lirya zmarszczyła brwi i przesuwała palcem po mapie, próbując zmierzyć odległość.
— Oczywiście. I są nasze, choć obecnie sprawuje nad nimi władzę nasz zarządca. Jest to konieczne, bo moja komunikacja z nimi byłaby praktycznie niemożliwa. Składam tam wizytę przynajmniej dwa razy w roku. Jedynie ostatni rok był wyjątkiem, bo przez sprawę z prowincjami nie mogłem sobie pozwolić na opuszczenie stolicy.
— Rozumiem. Ale czemu o nich czytasz?
Kartki, które leżały obok, były raportami, a ten z wierzchu datowany był na dziesięć lat wstecz.
— Ponieważ mamy pewien plan — odparł, uciekając od niej wzrokiem.
— Twoja Rada ciągle ma jakiś plan — odrzekła nieco zgryźliwie Lirya, ponieważ uczestnicząc w spotkaniach, słyszała wiele pomysłów, które niestety mogłyby tylko rozpalić i rozgniewać lud.
— Nie, nie — zaprzeczył. — Mam na myśli mnie i Emmytha.
Lirya uniosła brwi i zniżyła głos do szeptu.
— Przecież praktycznie się do siebie nie odzywacie. Możesz mu ufać? Wiem, że to twój brat, ale ostatnio bardzo dużo czasu spędza ze swoją matką i...
— To tylko gra pozorów — rzekł spokojnie i znowu uniósł kąciki ust, jakby z wyższością pasującą do króla. — Nic ci nie mówiliśmy, aby nikt przypadkiem nie wykorzystał żadnej twojej wiedzy. Dodatkowo, chcieliśmy sprawdzić, jak dobrze nam idzie udawanie. Mam nadzieję, że nie będziesz nam miała tego za złe. — W jego głosie naprawdę pobrzmiewała szczerość, ale także skrajna powaga.
— Więc... — zaczęła, a potem odsunęła sobie krzesło i na nim usiadła. — Więc przez tyle miesięcy... — Potrząsnęła głową. — Okłamywaliście wszystkich przez tyle miesięcy?
— Ciszej — zganił ją Shalevar szeptem, a ona przeprosiła. — Nadal musimy to robić. Nikt nie może się o tym dowiedzieć.
— Czemu mi nie powiedziałeś? — Chyba nie potrafiła być zła i rozumiała jego intencje, ale jednak sądziła, że zapozna ją z tą małą grą.
— Mówię ci to teraz, Liryo. Uwierz mi, że chciałbym dzielić się z tobą każdą, nawet najmniejszą sprawą, ale...
Wstała. Wiedziała, że niepotrzebnie czuła się zraniona, ale...
— Muszę się przewietrzyć. Za pół godziny mamy kolejne spotkanie — powiedziała cicho i zaczęła iść w kierunku drzwi, sądząc, że Shalaevar nawet nie próbował jej zatrzymać. Gdy jednak w końcu się odwróciła, już przed wyjściem na chłodny dziedziniec, zobaczyła podążającą za nią sylwetkę z powiewającym płaszczem.
Oczywiście, dzięki swoim długim nogom, bez trudu ją dogonił. Wyglądał na strapionego, kiedy patrzył na nią poważnym wzrokiem. Usta miała zaciśnięte w wąską kreskę.
— Nie wiem, czy mamy teraz czas na rozmowę, Wasza Wysokość — szepnęła z goryczą.
— Wręcz przeciwnie — zaprotestował. — Obawiam się, że mamy aż zbyt dużo czasu.
Patrząc na jego zmęczoną twarz nie potrafiła nie zmięknąć. Miała wrażenie, że król przez te kilka miesięcy postarzał się o całe lata. Przechyliła głowę, a jej rysy wygładziły się.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Miał przed nią wiele sekretów, a ona wciąż nie mogła w pełni pojąć tego, że między nim a Emmythem nie doszło tak naprawdę do żadnych niesnasków.
— Że nie będzie już żadnego spotkania.
— Słucham?
— Nie będzie już żadnych spotkań. — Powtórzył i potarł nasadę nosa, przymykając oczy ze zmęczeniem. — Dziś wieczorem abdykuję.
Może to los się z niej naśmiewał, a może naprawdę w oddali trzasnął piorun, zwiastujący niechybną burzę. Ptaki zatańczyły nisko nad dziedzińcem.
Czy powinna być zaskoczona? Prawdopodobnie tak, ale nie czuła niczego podobnego. Po prostu zimny dreszcz spłynął po jej plecach, kiedy próbowała wyszukać na twarzy króla oznaki tego, że zwyczajnie żartował. Rozchyliła usta, lecz zaplanowane słowa nie opuściły ich w żaden sposób.
— Nic nie powiesz? — zapytał po czterech uderzeniach serca. — Nie zapytasz dlaczego? Ani co się z nami dalej stanie? Lub czy jestem tego pewien? — zdawało się, że nie mówił do niej, bo wyglądał za okno, na pogrążony w półmroku dziedziniec.
— Myślę, że niebawem uzyskam odpowiedź na wszystkie pytania — mruknęła cicho. — A poza tym, mimo wszystko ci ufam.
Ich spojrzenia się spotkały, a jego jakby pociemniało.
— Jeszcze kilka minut temu mówiłaś, że cię okłamuję. I miałaś rację — odparł gardłowo. Zaśmiała się krótkim, ponurym śmiechem.
— Tak było — przyznała. — Więc możesz nazywać mnie naiwną — dodała z przekorą. Gdyby znała myśli Shalaevara, wiedziałaby, ile znaczyło dla niego jej zaufanie w świecie, w którym on sam nie mógł sobie ufać.
✧・゚: *✧・゚:* ✧
Atmosfera tego wieczora odznaczała się nachalną nerwowością. Lirya podążała wszędzie za Shalaevarem jak cień, pomagając mu w ostatnich przygotowaniach oraz czytaniu dokumentów, a także koordynując zaskoczoną służbę. W duchu wznosiła modły, aby decyzja podjęta przez braci Tarindel była słuszna i nie zakończyła się niechybną klęską obu narodów.
Shalaevar był jednak zdecydowany. Widziała to w jego niezachwianej postawie i słyszała w rozmowach z Emmythem, w których uczestniczyła.
Pierwsza z trzech świec wypaliła się.
— Wiesz, bracie — zaczął nagle Emmyth. — Chyba zostałem oszukany.
Shalaevar był rozproszony.
— Oszukany? Czemu?
Na ustach Emmytha zatańczył nieśmiały uśmiech. Poprawił się na fotelu i podciągnął nogę na kolano.
— Kiedy zmarł nasz ojciec, powiedziałeś mi, żebym się nie martwił, bo ty się wszystkim zajmiesz. A teraz ty wypływasz sobie z dziewczyną na wyspy, a mnie zostawiasz całą tę tłuszczę.
Shalaevar chyba nie od razu zrozumiał sens jego słów, ale Lirya zaśmiała się swobodnie. Mimo że nadal czuła się okłamana, cieszyła się, że tak naprawdę między rodzeństwem wszystko było w porządku. W Emmycie było coś takiego, co potrafiło rozładować atmosferę, nawet jeśli on sam odchodził od zmysłów.
— Dla mnie to też nie jest wygodne. Nie wiem, czy Lirya nadal będzie mnie chciała, kiedy już nie będę królem mocarstwa — odparł Shalaevar, unosząc kącik ust i spoglądając bokiem na dziewczynę.
— Musisz się sam przekonać. Jeżeli zamek na wyspach jest w takim stanie, w jakim była wasza letnia posiadłość, nim spłonęła, to nie możesz liczyć na wiele. — Siliła się na poważny ton.
Tu jednak żarty się skończyły. Ich śmiech poniósł się echem po murach i zniknął na zawsze, bo mężczyźni wrócili z powrotem do przeglądania dokumentów. Gdy je przeczytali, dali Liryi do sprawdzenia, aby zobaczył je ktoś ze świeżym podejściem do sprawy.
— Jak dla mnie wszystko jest tutaj jasne. Jako król przekazujesz wyspom, które oddzieliłeś, połowę skarbca, floty morskiej i jedną trzecią wojska. Matka Emmytha nie będzie mogła uczynić niczego wbrew twoim rozkazom z dnia poprzedzającego twoją abdykację, bo te rzeczy nie będą już należały do Edgerry.
Emmyth odchrząknął.
— Po pierwsze, nie nazywajmy jej moją matką. Jest mi obcą kobietą, naprawdę. Mamy tylko ten sam kolor skóry i włosów. — Wyglądał na rozdrażnionego. — Po drugie, nie sądzę, aby naprawdę zależało jej na dalszym mąceniu. Nie będzie miała nic do powiedzenia, bo to ja będę królem.
— Państwo będzie osłabione, pamiętaj o tym — wtrącił król.
— Mówisz mi to chyba setny raz. Wiem. Sprowadzę zasoby z Paerletanu najszybciej jak to możliwe.
— Wybacz, że chcę dać młodszemu bratu kilka ostatnich porad, nim na zawsze się pożegnamy. — Zdanie to było nadzwyczaj ostre jak na Shalaevara i spowodowało, że Lirya aż przygryzła wargę. Emocje w tej zacisznej komnacie zmieniały się jak układ fal na wzburzonym morzu. — Przepraszam — szepnął w końcu, a Emmyth wysunął szczękę, jakby mnąc nieprzyjemne słowa w ustach. Zaczerwienił się nieznacznie ze wstydu, choć równie dobrze mogła to być iluminacja ognia na jego ciemnej skórze.
— To ja przepraszam — powiedział w końcu i spojrzał mu w oczy. Shalaevar skinął głową. — Pójdę już. Nie dajmy się ponieść emocjom, przed nami ważny wieczór. — Wstał, ale zatrzymał się z ręką zawieszoną na klamce. — Pamiętaj tylko, że cokolwiek nie zostanie ci przekazane, ja nigdy nie chciałem twojej korony, ani twojej władzy. Chciałem po prostu być bratem króla.
Shalaevar odchylił głowę, aby oprzeć ją o zagłówek krzesła.
— Bycie królem nauczyło mnie tego, aby nie słuchać plotek. Bo nawet jeśli są prawdą, to warto trzymać się tego, w co się wierzy. — Chyba zauważył niepewny wzrok brata, bo dodał: — Nie, niczego nie insynuuję. W twoim wypadku będę zawsze pewien swojego zdania.
— Dziękuję — odparł cicho Emmyth i zniknął na korytarzu.
Cisza wdarła się do komnaty jak ciemność na knot świecy – niespodziewanie i niechcianie.
— Chyba sam nie potrafiłem tego dotąd przyznać, ale nieco cieszę się z tego obrotu spraw — wyznał. Lirya przechyliła głowę.
— To żart?
— Absolutnie. Owszem, będę samotny, ale przynajmniej czeka mnie nieco spokojniejszy byt w tym parszywym życiu. Będę miał mniej obowiązków. Mniej losów ludzi, za które mógłbym czuć się odpowiedzialny. Będzie mi lżej. Ale... — Zmrużył oczy, wpatrując się w tylko jemu znany punkt na ścianie. — Będę sam.
Lirya ze szmerem spódnicy podniosła się z fotela i przemierzyła pokój. Przystanęła przy królu i położyła mu rękę na głowie, gładząc po aksamitnych włosach. Wkrótce Shalaevar objął ją w pasie ramieniem i przytulił. Jej druga dłoń zawędrowała na jego policzek. Zdziwiła się, kiedy poczuła mokrą od łzy strugę na skórze, ale nie skomentowała jej.
Wiedziała, że mówiąc o samotności, nie miał na myśli jej samej. Nie chciał jej w żaden sposób urazić. Samotność ta była dyktowana czymś zgoła innym. Czymś, co już dawno zamieszkało w jego sercu, kiedy stracił rodzinę, a teraz tracił również brata. Dlatego Lirya poprzysięgła sobie towarzyszyć mu aż do śmierci. Chciała być chociaż jedną stałą w jego życiu.
— Przecież z tobą popłynę — powiedziała uspokajająco, a on uniósł głowę. — Nie zmienię zdania.
Tylko nadzieja rozświetlała w tamtym momencie jego lico. A może była to okruszyna miłości?
Wkrótce dzwony wybiły kolejną godzinę, a Lirya opuściła komnatę i więcej nie spotkała się z królem. Odnalazła go dopiero w sali tronowej, na kilka minut przed rozpoczęciem spotkania.
Padał deszcz, ponieważ ani księżyc ani gwiazdy nie chciały być świadkiem abdykacji. Mury płakały wyciem wiatru między nieszczelnościami, a płomienie rozpalonych świec drżały z przestrachem. Zdawać by się mogło, że nawet drewniane ściany akademii trzeszczały z żalu przed utratą swego właściciela.
Shalaevar zasiadał po raz ostatni na tronie, taksując wzrokiem pustą salę tronową. Jego czarny płaszcz spływał po siedzisku niczym tren żałobny, a długie, jasne włosy skrzyły się na tej czerni niczym srebro.
Szczupła dłoń mężczyzny podbierała jego podbródek, a noga spoczywała luźno na jego kolanie. Rzęsy przykrywały zaś nienachalnie zielone oczy, których głębi dopełniały szmaragdy na sygnetach.
Artysta mógłby przekłuć tę pozę w idealne rekwiem dla władzy króla Shalaevara.
Lirya znów czaiła się w cieniu kolumny, ale kiedy nawiązała z nim kontakt wzrokowy, mężczyzna przywołał ją do siebie skinieniem głowy. Wyglądał na skrajnie zmęczonego.
Dziewczyna podeszła do niego, a on po prostu wyciągnął do niej rękę, którą złapała bez wahania. Nic sobie nie powiedzieli. Ten jeden gest musiał wystarczyć przed nadchodzącym wydarzeniem, gdyż już po chwili służący oznajmili, że ludzie czekają na spotkanie z królem. Lirya odsunęła się zatem pospiesznie i stanęła w cieniu rzeźbionego łuku, skąd mogła patrzeć na ukochanego, ale także na salę.
Tłum zdawał się nie mieć końca. Nikt chyba nie spodziewał się takiej frekwencji, lecz najwyraźniej lud potraktował nad wyraz poważnie królewską prośbę.
Dopiero gdy wejściowa wrota zostały zamknięte, Shalaevar wstał. Nie spieszył się przy tym. Niewprawne oko mogłoby nawet powiedzieć, że delektował się ostatnimi chwilami tak wielkiej atencji.
W momencie, w którym jego stopa zatrzymała się na skraju schodów, u jego boku stanął Emmyth odziany w złote szaty. Bracia wyglądali niczym dwa pionki na szachownicy królestwa. Może nie było to jedynie wrażenie, bo tym przecież byli. Król miał tylko tyle władzy ile mu powierzono i na ile mu pozwolono.
— Cieszę się, że przyszliście. I przepraszam, że tak późno was tutaj zwołałem. — Krótka przerwa. — Na mocy... — Głos Shalaevara nie załamał się. To tylko jego dusza wzbraniała go przed dalszymi słowami. Uniósł wysoko pergamin, podsunięty mu przed momentem przez służącego. — Na mocy danego mi prawa, tym oto pismem oddzielam należące do nas wyspy. Stanowią od teraz suwerenne państwo, nad którym władzę sprawuję ja.
Lirya powiodła wzrokiem po twarzach poddanych, którzy jeszcze nie wiedzieli, do czego zmierza przemówienie króla. Ktoś jednak nagle otworzył drzwi do sali tronowej, wpuszczając do środka nowe grono osób, a także zimny deszcz i powiew mokrego wiatru, który silnym podmuchem rozsunął jasne włosy króla z piersi. Nowoprzybyłych ogarnęło poczucie niezręczności, wyrażone przez skrępowane ruchy. Zapewne nie spodziewali się tak grobowej ciszy. Nie spodziewali się króla odzianego w czerń stojącego na środku sali. A przede wszystkim nie spodziewali się tego, co miał zaraz powiedzieć.
Shalaevar odetchnął lekko.
— Zanim będę kontynuował, zaznaczę, że na sali tronowej ma panować spokój. Każdy, kto tego nie uszanuje, zostanie wyprowadzony na zewnątrz. — Wzrok, którym obdarzył poddanych, mógł mrozić krew w żyłach. — Edgerra przeszła wiele reform i stała się najbardziej otwartym królestwem na kontynencie. Chcemy nieść pomoc i schronienie, oraz pozyskiwać nowych poddanych, aby stworzyć monarchię, dorównującą państwom ościennym. Nie mogliśmy jednak zapomnieć w całym tym zamieszaniu o naszych przyjaciołach z Paerletanu, z którymi moja rodzina dzieli wspólną historię. — Tu wskazał na Emmytha, który trwał dumnie u boku brata, starając się wytrwać w nieprzystępnej, chłodnej pozie. Wymienili jednak porozumiewawcze spojrzenia. — Ostatnie lata przyniosły ze sobą chaos i rozbój, a wraz z nimi wybory, których niekiedy nie chciałoby się podejmować. W przypadku piastowania tak zaszczytnej, ale i ciężkiej pozycji, jaką jest sprawowanie władzy nad wami, należy kierować się tym, co słuszne i bezpieczne. W tym wypadku decyzją taką jest moja abdykacja. — Dał wybrzmieć tym słowom, zawieszając głos. Splecione za plecami dłonie drżały. Po sali przemknął szmer, który szybko zniknął. — Za miesiąc wraz z częścią sił zbrojnych wyruszymy statkami na wyspy. Każdy, kto ma takie życzenie, może również się tam ze mną udać. — Znów zrobił przerwę na nabranie tchu. — Oficjalna koronacja nastąpi później, ale z dniem dzisiejszym to Emmyth Tarindel staje się waszym królem — powiedział, ale chyba załamał mu się głos, bo zabrakło w nim jego dotychczasowej mocy.
Szczupłe palce Shalaevara chwyciły koronę i przełożyły ją nad głowę brata, a ta wsunęła się miękko na jego czarne włosy.
Być może na sali było za mało Paerletańczyków, a może po prostu zachowali w sobie honor i godność.
Nikt bowiem nie zaklaskał ani się nie pokłonił.
Koronacja przebiegła w ciszy.
✧・゚: *✧・゚:* ✧
Lirya wbijała paznokcie w reling, mknąc przez wzburzone morze na statku, który rzucał się na boki i szarpał jak nieposłuszny koń. Ciężkie chmury wisiały nad ich żaglami, a ogniście rudy kontynent, spowity jesiennymi liśćmi, zanikał już przed jej oczyma. Raz po raz silny wiatr przechylał ich na bok, a Lirya doprawdy nie wiedziała, jakim cudem nikt nie skończył jeszcze w morskiej toni.
Całe to przedsięwzięcie było dzikie i szalone, nie mniej chaotyczne od zamieszek, które przed dwoma laty ogarnęły ich część kontynentu. Ludzie przebywający na pokładach floty płynęli w nieznane, aby zasiedlić niemalże dziewicze wyspy; porzucając część swojego dorobku życiowego na rzecz spokojniejszego życia. Na rzecz swojego władcy – Shalaevara Tarindela. Nie było już dla nich Edgerry ani starych prowincji, tylko niedostępne dla zewnętrznego świata wyspy z nieliczną zabudową. Ich nowe królestwo. Oczywiście, prawdopodobnie nie zdecydowaliby się na to, gdyby nie obietnice ze strony Shalaevara na akty własności wielu ziem i rozwinięcie handlu morskiego. Wiele osób zobaczyło tam opcje na rozwój. Szansę. I prawdopodobnie – ucieczkę od kontynentalnych burz.
Lirya wiedziała, że na którymś z otaczających ich okrętów płynie Astera oraz cała jej rodzina, ale nie mogła odeprzeć wrażenia, że to, co ich czeka, nigdy nie będzie w pełni ich domem.
Najważniejszy był jednak brak wojny, mimo że każde szarpnięcie statku i każdy mokry podmuch rzucony na jej plecy, budził w niej nieodparte pragnienie ucieczki.
Rękaw Shalaevara otarł się o jej nagie przedramię, kiedy mężczyzna zjawił się koło niej.
— Chodź ze mną — oznajmił głośno, aby przekrzyczeć nieokiełznaną wichurę. Krople deszczu spływały po twarzy mężczyzny, mocząc potargane włosy i przyklejając je do jego twarzy. Pozwoliła wziąć się za dłoń i poprowadzić w stronę kajuty kapitańskiej, która na ten rejs była królewską.
Lirya nie lubiła przebywać w pomieszczeniach, kiedy znajdowała się na statku, bowiem obserwowanie trasy oraz sytuacji na zewnątrz dawało jej większe poczucie spokoju. Teraz jednak nie miała wyboru i z niemałą ulgą przyjęła ciszę po ogłuszającym szumie fal oraz ciepło, które owionęło jej zziębniętą skórę. Shalaevar oddychał ciężko, podobnie jak ona.
Od początku rejsu nie miała jeszcze okazji odwiedzić tej kajuty i nie sądziła, aby w ogóle mogła to zrobić, pomimo wszystkiego, co łączyło ją z królem. Środek utrzymany był w głębokiej zieleni, przywodzącej na myśl mokre, letnie lasy, kontrastujące z porą roku, którą zostawili, odchodząc z Edgerry.
— Liryo — zaczął Shalaevar poważnym głosem, więc dziewczyna przeniosła na niego spojrzenie. Jego własne błyszczało niespotykanym dotąd blaskiem. Jakby cała ta wyprawa była dla niego dziecięcą igraszką i napawała go duchem psoty po wieloletniej stagnacji. Wokół oczu pojawiły mu się nawet drobne zmarszczki spowodowane uśmiechem. Nie poznawała go, ale jego nastrój poprawiał jej własny. Cóż stało się z poważnym, dystyngowanym uczonym, który panował nad każdą emocją?
— Tak?
Shalaevar złapał ją za rękę.
— Będziemy tam bezpieczni. Przysięgam ci to. Edgerra również będzie bezpieczna. Decyzja była niesamowicie wręcz trudna, ale razem z radą królewską wszystko ustaliliśmy. Emmyth doskonale poradzi sobie w roli króla, mimo iż może nie sprawiał takiego wrażenia. Ale to poważny, doświadczony człowiek.
Lirya zmarszczyła brwi.
— Czemu mi to wszystko mówisz? — spytała z powątpiewaniem i przechyliła głowę, a Shalaevar zwilżył usta, zlizując z nich morską sól.
— Ponieważ zaczniemy tam nowe życie. Z dala od kontynentalnych burz. Założymy akademię... — kontynuował z radością w oczach. Lirya zaśmiała się i złapała go za drugą dłoń.
— Shalaevarze, co się z tobą dzieje? — Pytanie to miało bardziej wydźwięk humorystyczny, bowiem w rzeczywistości podobała jej się ta przemiana.
Mężczyzna pokręcił głową, ale nie odrywał od niej wzroku.
— Wyjdziesz za mnie, Liryo?
Usta rozchyliły jej się nieznacznie w niemym zdziwieniu, a ona sama podejrzewała, że się przesłyszała. Przez jedno uderzenie serca zapomniała, że znajduje się na pokładzie statku, mknącego w nieznane. Przez jedno uderzenie serca poczuła się jakby naprawdę odnalazła tutaj dom.
Chyba nieświadomie pokiwała głową, bo uśmiech Shalaevara rozjaśniał jeszcze mocniej.
— Weźmiemy ślub jeszcze dzisiaj, kiedy tylko skończy się sztorm. Zatrzymamy wszystkie statki, aby inni też to widzieli.
— Dzisiaj? — Z jej piersi wyrwał się krótki śmiech i zalała ją fala sprzecznych emocji. Lecz kiedy patrzyła w zielone oczy króla wiedziała, że nie ma się czego bać.
— Tak, Liryo. — Pocałował ją w czoło. — Dzisiaj. Niebawem przyślę tutaj kogoś, aby pomógł ci się przyszykować.
Po czym wyszedł, a ona usiadła oniemiała na podłodze.
✧・゚: *✧・゚:* ✧
Astera kończyła właśnie układać włosy Liryi, kiedy jedna szpilka ukłuła ją w skórę i otrząsnęła z zamyślenia.
— Przepraszam! — pisnęła dziewczyna, ale Lirya zbyła to śmiechem.
— Nic nie szkodzi — mruknęła i odgarnęła kosmyk z czoła. Astera oddaliła się od przyjaciółki, przyglądając uważnie fryzurze.
— Nie byłabym tego taka pewna. Niedługo będziesz królową. — Spojrzała na nią tak poważnie, że Lirya nie potrafiła powstrzymać śmiechu, który po chwili wydobył się z jej piersi.
— Kto by pomyślał, prawda? — spytała ponad chichotaniem Astery. Dziewczęta patrzyły sobie w oczy i Lirya mogłaby przysiąc, że myślały o tym samym – o tych wszystkich latach spędzonych wspólnie pod dachem zarządczyni Khidelli. O obchodach, na których wspólnie tańczyły. O przeczytanych książkach, przebytych rozmowach i pierwszych miłostkach. O wylanych łzach, tęsknotach. To wszystko miało pozostać ich wspólne już na zawsze.
Astera westchnęła i przysiadła obok niej na drugim krześle. Nadal nie odrywała od niej wzroku.
— Pamiętasz nadal tamte obchody, prawda? — Jej głos był aksamitny.
— Oczywiście — wyznała Lirya.
— Nigdy bym nie pomyślała, że...
— Ja też nie — dokończyła za przyjaciółkę. — Tyle się zmieniło — dodała, opuszczając spojrzenie.
— A on?
— Słucham?
— Czy Shalaevar się zmienił?
Tamten mężczyzna był dla niej echem przeszłości. Tamten człowiek był dostojny, dystyngowany i zafascynowany literaturą. Ten również taki był, ale... wojna i objęcie władzy odcisnęły się piętnem na jego zachowaniu. Pokruszyły starą farbę na obrazie i odsłoniły płótno. Shalaevar zdawał jej się bardziej ludzki, bardziej namacalny, a mniej wyśniony i wymyślony jak na tamtych obchodach. Wtedy była przecież przekonana, że to po prostu piękny sen – duch kwitnącego w jej sercu marzenia. Lecz Shalaevar, którego poznała, był z krwi i kości. Walczył zaciekle o jej życie, a wcześniej własnym ciałem bronił brata. Poświęcał się za poddanych i dla poddanych – swoje pasje, czas i zdrowie oddał ludowi.
— Wszyscy się zmieniliśmy — mruknęła lakonicznie w zamyśleniu. I była to prawda. Te dwie przyjaciółki nie były już tymi samymi dziewczynami, które przed dwoma laty biegały wesoło po lesie, dławiąc się wręcz wszechobecną ekscytacją. — Czemu spytałaś?
Astera wzruszyła ramionami
— Bo to takie przedziwne — westchnęła. — Ludzie się zmienili. Czasy się zmieniły. Na wszystkie gwiazdy, nawet zmieniamy swoją ojczyznę! — Podniosła głos, wyglądając przez bulaj. — A mimo to relacje nie uległy zmianie. Shalaevar zakochał się w tobie przed tymi wszystkimi okropieństwami, które spotkały naszą część kontynentu. Ty w nim też. I tak pozostało. Jak?
Nie były to pytania mające na celu sprawić jej przykrość lub wprowadzić w niepewność. W oczach Astery naprawdę brzmiała ciekawość i Lirya nie mogła jej się dziwić. Przez te lata sama została postawiona przed wieloma zagwostkami, na które odpowiedzi dotąd nie znalazła. Mogłaby siedzieć dniami i nocami przed bibliotecznymi księgami, a i tak nie poznałaby rozwiązania jej problemów.
— Być może więzi są silniejsze niż wojna. Jeśli czyjeś dusze są splecione, nie rozerwie ich żadna tragedia.
— Jedna dusza przyciąga drugą. Są dla siebie nawzajem okrętem i gwiazdą go prowadzącą. Chyba czytaliśmy tę samą książkę, Liryo. — Głos Shalaevara pojawił się nagle za plecami dziewcząt, a one obróciły się natychmiast w jego stronę. Astera chciała wstać i dygnąć, ale mężczyzna powstrzymał ją ruchem ręki. Po jego twarzy błądził blady uśmiech. — Byłby z ciebie dobry filozof, moja droga — powiedział, przesuwając wzrokiem po jej sylwetce. Poczuła jak rumienią się jej policzki.
— Jedynie cytowałam — odrzekła, również mu się przyglądając.
Długie włosy opadały po obu stronach jego nagiej klatki piersiowej, którą okrywały jedynie złote łańcuszki spływające kaskadą z szyi, a od pasa w dół ciągnęła się płócienna, czarna spódnica. Nawet korona, mimo że ciężka i solidna, dopełniała wizerunku tradycyjnego ubioru dawnych mieszkańców Edgerry.
Lirya była ubrana podobnie, choć oczywiście jej piersi zakryto gorsetem, z braku innego materiału.
Ani strój, ani obrzęd, na który się zdecydowali, nie były już praktykowane na kontynencie, ale wyspy będące celem ich podróży, nadal przestrzegały starych wierzeń i zasad. Shalaevar, jako ich król, chciał zaprezentować nowym mieszkańcom to, co stanie się ich rzeczywistością.
Wyglądali dziko. Niepokonanie. Nierozłącznie. Pięknie.
— Jednak, sama przyznasz, że trzeba mieć wystarczająco lotny umysł, aby wpleść cytaty w rozmowę. — Astera wyszła jej naprzeciw, czym pogłębiła uśmiech króla, który przyglądał się również jej. Dziewczyna skupiła na nim swoją uwagę. — Dużo Wasza Wysokość słyszał?
— Powiedzmy, że... fascynuje mnie szczęście innych — mruknął gardłowo, krzyżując znów znaczące spojrzenie ze swoją przyszłą żoną. Jego ramiona opadły, jak po głębokim wdechu. — Zostawię was już same.
Wyszedł, a Astera znów zachichotała.
— Rozumiem, co takiego w nim widzisz.
Lirya spuściła wzrok, ale nie ukryła przed nią rumieńca, będącego odbiciem bijącego szybko serca.
Być może Lirya nie miała wcześniej racji.
Może naprawdę pozostało w nich coś z tych dziewcząt biorących udział w obchodach.
✧・゚: *✧・゚:* ✧
Wedle królewskiego życzenia, statki zatrzymały się na morzu. Zwinięto żagle, przerzucono liny i osuszono pokład. Poddani gromadzili się przy relingach, byleby jak najbliżej burty. Wchodzili na podwyższenia, a co poniektórzy wspięli się na olinowania. Jak się okazało, przebywał wśród nich tylko jeden kapłan, zatem sprowadzono go z najdalszego okrętu, aby mógł przeprowadzić ceremonię. Cała rodzina Liryi, a nawet Astera – wszyscy przybyli do niej, ubrani najbardziej odświętnie jak tylko mogli w panujących warunkach. Widział, że serce dziewczyny biło teraz dla nich wszystkich. Mimo że przez ostatni burzliwy okres nie miała okazji na wiele spotkań z nimi, odnosiła zapewne teraz wrażenie, jakby wcale nie dzieliły ich tygodnie i miesiące rozłąki. Po prostu tutaj byli. Przy niej i z nią.
Shalaevar niestety nie mógł powiedzieć tego samego o swoich bliskich. Wszyscy już zmarli, a jedyny brat pozostał w Edgerrze, aby przejąć obowiązki króla. Zapewne nawet nie wiedział, że jego starszy brat bierze właśnie ślub. W głowie mężczyzny kwitła też straszna myśl, że Emmyth może już nawet nie żyć. O losach swojej byłej ojczyzny dowiedzą się dopiero po zakończonym rejsie.
Jego decyzja jednak wywołała wzburzenie wśród królewskich urzędników, którzy przebywali z nim na pokładzie. Kiedy tylko król oznajmił, że chce poślubić Liryę, mężczyźni zlękli się, zdaje się, jeszcze bardziej niż po usłyszeniu informacji o niechybnym wypłynięciu z rodzimych stron. Bezskutecznie protestowali do samego końca, nawet podczas przyozdabiania nagiej klatki piersiowej Shalaevara złotymi łańcuszkami. Biżuteria skrzyła się w mdłym świetle kajuty, podobnie jak oczy członków rady ze złości. Shalaevar sam nie wiedział, na czym im zależało, ale nie mogło go to mniej obchodzić.
— Więc najpierw ta panienka została uczennicą akademii na pańskim kierunku, potem została mianowana na sekretarza królewskiego, a teraz Wasza Wysokość chce wziąć z nią ślub? — spytał z powątpiewaniem jeden z nich, o obfitym wąsie i jeszcze bardziej obfitym brzuchu. — Kim ona jest?
Shalaevar odsunął od swojej twarzy rękę służącej, próbującej akurat wsunąć na jego włosy koralik.
W kajucie zapadła cisza.
— Ona jest twoją przyszłą królową. — W głosie Shalaevara zailuminowało coś, co było dotąd rzadko słyszalne, a jego pociągła twarz została przysnuta rozdrażnieniem. — A obraza rodziny królewskiej jest karalna. Czy to nie ty ostatnio przepisywałeś te dekrety? — Ostrość w zieleni jego oczu mogła zabić. — Uważam, że byłoby wyjątkowo niefortunnym przypadkiem, gdybyś spędził nasze pierwsze dni na wyspach w areszcie, czyż nie? — Gestem przywołał służącą z powrotem do siebie, a ona zaczęła wplatać resztę ozdób w jego głosy. Piorunował urzędnika spojrzeniem.
— Panie, ja chcę jedynie dobrze doradzić — odparł zmęczonym z wieku głosem. — Ludzie mogą...
— Ludzie — huknął Shalaevar, aby to pierwsze słowo poniosło się z odpowiednim naciskiem po statku. — Ludzie się cieszą. — Brodą wskazał na mężczyznę siedzącego w kącie. — Chyba nie uważasz, że jestem złym władcą, który nie liczy się z opinią ludu? — Kolejne pytanie spadło na niego z nasileniem kropli kapiącej do kielicha w całkowicie cichej komnacie.
Shalaevar nie lubował się w stosowaniu takich metod. Zupełnie nie współgrało to ani z jego osobowością, ani z tym, jakim był wykładowcą i człowiekiem. Ponad wszystko jednak był królem, a król musiał budzić respekt.
Niedługo potem, już gotowy, wyszedł na świeże powietrze, a powitał go szelest setek klękających na jedno kolano ludzi. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i uniósł wysoko dłoń, pozdrawiając poddanych. Zabawa wiatru z jego włosami musiała sprawiać żywiołowi wiele radości, bowiem ten nie przestawał dąć, nawet kiedy król próbował z gracją wejść na wyższy podkład. Stanąwszy na podwyższeniu, objął spojrzeniem swoich poddanych i wszystkie rozkołysane pokłady. Chmury rzuciły na nie mgliste, rozproszone cienie, a powietrze przesycone było zapachem drewna i soli.
Shalaevar nie wydał pozwolenia na powstanie, jeszcze przez moment napawając się widokiem zjednoczonych podwładnych.
Czy przedsięwzięcie, którego się podjęli, można było uznać za ucieczkę? Z pewnością. Lecz ucieczka ta była zorganizowana ze smakiem, odwagą i uporem, jak najwytrawniejsze danie. Ta ucieczka pachniała adrenaliną i nadzieją na spokój.
Ci ludzie mu zaufali.
Jeszcze bardziej niż przed rokiem, kiedy utworzył mocarstwo. Ci ludzie nie chcieli ziem, a jedynie dobrej przyszłości, którą Shalaevar powinien im zagwarantować. Sam.
Nie, nie sam, poprawił się w myślach.
Z Liryą, która klęczała po drugiej stronie statku, przy dziobie, w towarzystwie kilku służek, rodziny oraz Astery. Z jego przyszłą żoną i królową. Kobietą, której chciał powierzyć swój lud, mimo protestów Rady.
Kochał ją. Czuł to całym sobą, że pokochał, na wszystkie gwiazdy, tę przypadkowo poznaną kiedyś dziewczynę. A jego upór w doprowadzeniu ją do tego miejsca tylko pogłębiał wiarygodność tego stwierdzenia.
Ludzie powstali, a kapłan skinął mu głową na znak rozpoczęcia obrzędu zaślubin. Shalaevar zszedł z mostku, a Lirya z dzioba, przy akompaniamencie przejmującej ciszy. Powinna grać muzyka, lecz przecież nie mieli instrumentów. Shalaevar po raz pierwszy pozwolił sobie na podziwianie jej sylwetki. Nigdy wcześniej nie chciał przykładać specjalnej uwagi do jej szczupłych nóg, talii, czy zaokrąglonych bioder, mimo iż okłamałby sam siebie, gdyby stwierdził, że nigdy na nią nie patrzył. Teraz jednak robił to otwarcie, niemalże pożerając ją wzrokiem. Szła na boso, tak jak on, choć ona stąpała po drewnianym pokładzie nieco ostrożniej. Na jej kostce, włosach i wokół twarzy podrygiwały łańcuszki. Szyja była ciasno opleciona tymi, które wpięto w kok na czubku jej głowy, a po ramionach spływało kilka wolnych zdobień, podczas gdy te na Shalaevarze przypominały raczej sieć rybacką. Szorstki materiał brązowej spódnicy nieco krępował im ruchy, jednak wkrótce znaleźli się obok siebie.
Kapłan zaczął coś mówić, ale król go nie słuchał. Nie słuchał też urzędnika, wygłaszającego mowę, ani staruszki, która miała dokończyć obrzęd zaślubin. Widział tylko zawziętość rysującą się na twarzy Liryi, jakby nic nie mogło odwieść jej od tej chwili. Obserwował, jak jej palce są po kolei nakłuwane, a potem bez słowa podał staruszce swoją prawą dłoń.
Poczuł na palcu ukłucie, ale nie odrywał wzroku od żony. Trzymała rękę prosto wyciągniętą, skierowaną do niego, nie bacząc na spływającą wzdłuż krew. Pierwsze krople deszczu zrosiły jej twarz, nim zupełnie się rozpadało. Po ich włosach już wkrótce ściekała woda, a statek zaczął bujać się niebezpiecznie na wietrze.
— Co gwiazdy i krew łączą, niech złączone będzie wiecznie — wymamrotała staruszka, nakłuwając ostatni palec. Następnie chwyciła obie ich dłonie i przycisnęła je do siebie. Shalaevar czuł puls Liryi tak dobrze, jakby był on jego własnym. Jej życie tętniło tuż przy nim i mieszało się z tym, co napędzało jego serce. Patrzyli na siebie podczas gdy tłum zaczął wyśpiewywać starą pieśń. Każdy znał słowa, mimo że nie śpiewano już jej na ślubach.
Ale ich był wyjątkowy.
Morze również z radością powitało swoją nową królową, kołysząc zawzięcie pokładem. Dziewczyna straciła w pewnym momencie równowagę, ale Shalaevar pochwycił ją w porę i uśmiechnął się. Deszcz spływał gęsto po jego twarzy i obok oczu, jak ciężkie, żałobne łzy.
Choć może...
Może rzeczywiście były to łzy. Tak jak przed miesiącem pragnął, aby krew sącząca się z rany zabójcy była tylko winem, tak teraz Shalaevar wiedział, że płakał.
Płakał, bo w tamtej chwili nie było przy nim Liryi. Ani przez następne lata panowania.
Ani właściwie nigdy.
Żałował, że nigdy nie odnalazł już tej kobiety spotkanej pewnej gorącej letniej nocy. Żałował, że nie potrząsnął ziemi w poszukiwaniu jej samej lub chociażby jej ciała, aby wiedział jak zginęła.
Była tylko duchem jego wspomnień. Duchem, do którego wracał, ilekroć czuł się samotny. A zdarzało się nad wyraz często. W ciężkich chwilach tworzył w głowie scenariusze szczęśliwej miłości, która nigdy go nie spotkała.
Shalaevar okłamał przejezdnego trubadura, aby zapisał w pieśni Liryę jako jego zmarłą ukochaną. Śpiewano, że wzięli ślub jeszcze przed rozłamem, na wzburzonym morzu, płynąc ku zatraceniu w miłości, i przynajmniej w tej jednej rzeczywistości Lirya naprawdę nosiła nazwisko Shalaevara. Tak, chociaż tam byli szczęśliwi. Chociaż tam Shalaevar nie został sam. Bez rodziców, bez brata. Bez żadnej kobiety, która prawdziwie by go pokochała.
Był królem, do którego poddani przychodzili po poradę, choć on sam nie miał do kogo pójść.
W archiwum napisano też pewną rzecz.
Mianowicie, że król Shalaevar Tarindel zmarł w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat z powodu gorączki i nękany koszmarami, szepcząc imię nieznanej kobiety, zaś wyspy, na których niegdyś osiedli, zostały wkrótce nazwane przez syna, spłodzonego z obowiązku, na cześć zmarłego ojca. Zarówno wyspy, jak i jego byli poddani, którzy pozostali na kontynencie, żyli dzięki pierwszemu królowi w spokoju. Dokonał więc swojego dzieła i zapamiętano go jako dobrego władcę.
Dobrego, choć wiecznie smutnego i samotnego, jakby okruchy jego serca zatonęły gdzieś w morskich głębinach.
A był to ostatni wpis w kronikach głoszący o królu Shalaevarze.
Zapraszam dziś wieczorem na ostatni fragment i posłowie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro