Park Solvay
– Peszy mnie, kiedy się tak gapisz.
Niedziela była upalna, więc Mikołaj poprosił Oliwkę, żeby po przyjeździe z domu opieki nie wracała do mieszkania, tylko dołączyła do nich. Siedzieli na ławce przy placu zabaw, w Parku Solvay. Teren porastało mnóstwo drzew, a trawa między nimi była wyższa niż w innych znanych jej parkach. Mimo licznych ścieżek bardziej przypominał las niż typową miejską przestrzeń rekreacyjną. Po drodze widziała tabliczki ostrzegające przed dzikami, więc prócz podziwiania przyrody rozglądała się za zwierzętami.
– Nie gapię się na ciebie, tylko na twoje rzęsy – wyjaśniła prostolinijnie. – Są bajeczne! Niejedna kobieta mogłaby ci pozazdrościć.
– Super! – prychnął. – Każdy facet marzy o tym, żeby go porównywać do baby.
– To komplement. Masz przepiękne oczy. Zwróciłam na nie uwagę, gdy się jeszcze nie znaliśmy. Wracałam z pracy, a ty siedziałeś na osiedlu i patrzyłeś, jak Tymek bawi się z dziećmi.
Przyjrzał się jej z boku, co ją zawstydziło, choć starała się to ukryć.
– Ja też cię kojarzyłem. Wyglądałaś... dziwnie. – Na widok jej miny pospiesznie dodał: – To przez te włosy. Masz delikatne rysy, a wyglądałaś trochę wulgarnie. Słodka buzia i czerwone włosy, to mi się gryzło.
– Taak – skrzywiła się – szara mysz, która przefarbowała się na tygrysa, ale w środku została zwykłą szarą myszą. Zdecydowanie nie jestem Lolą z bajki. Wyglądam dużo lepiej niż rok temu, ale wiem, że nie jestem ładna. Nigdy nie byłam.
– Myślisz, że nie jesteś ładna, bo nie podobasz się jednemu facetowi.
– Wcale nie jednemu – mruknęła. – Ale przy tym jednym zabolało najbardziej.
– Wciąż go kochasz?
Czekał na odpowiedź w dużym napięciu.
– Jest dla mnie bardzo ważny i pewnie zawsze będzie. Jest wspaniały. – Rozmarzyła się. – Po prostu wspaniały. W końcu pokochałam go nie tylko za wygląd. Wydaje mi się, że dalej będę go kochać... w jakimś sensie. Ale nie tak jak sądzisz.
– Czyli jednak srebrny medal – podsumował nachmurzony.
Sięgnęła do jego ręki, choć miała moment zawahania, czy znowu jej nie wyszarpie, jak kiedyś w kuchni.
– Jemu wszystko w życiu przychodziło łatwo. Gdybym go nie lubiła, powiedziałabym, że wszystko podstawiali mu pod nos. Mimo to nie jest rozpuszczony, jak choćby Jacek. Ty miałeś pod górkę, bez wsparcia z żadnej strony, a wyrosłeś na świetnego faceta. Jesteście zupełnie inni, ale obaj fantastyczni. A ja może nie jestem taka głupia, jak mi się czasem wydaje. Nigdy nie leciałam na bad boyów, nie interesowały mnie chady z kwadratową szczęką i tabunem zaliczonych lasek. Zakochuję się wyłącznie w cudownych, dobrych mężczyznach, którzy mają poukładane w głowie.
Mocno się zaczerwieniła, bo zdała sobie sprawę, że wyznała mu właśnie miłość.
Mikołaj milczał.
– W każdym razie – mówiła, coraz bardziej speszona – życzę mu jak najlepiej. Chcę, żeby był szczęśliwy, bo to wspaniały człowiek. Jeżeli Kornelka daje mu szczęście, mam nadzieję, że będą razem do późnej starości. I doczekają prawnuków.
– Mnie się podobasz – rzucił pod nosem. – Jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie.
"Dobre i to".
– Dla mnie ma. I nie jesteś srebrnym medalem.
Wyprostował się, żeby lepiej widzieć plac zabaw. Spojrzała tam, gdzie on i dostrzegła drobną sylwetkę Tymka, który tłumaczył coś dziewczynce w różowej sukience. Słuchała go z uwagą, stojąc przed nim z palcem w buzi. Oliwka zastanowiła się w myślach, ile zarazków to dziecko musi mieć na rękach.
– Żona – usłyszała nagle.
Mikołaj odwrócił się do niej.
– Naprawdę chcesz zostać moją żoną? – Przytaknęła, a wtedy zapytał: – Jak ci się to posklejało?
– Już ci tłumaczyłam. Jeśli dzięki temu Tymek będzie z matką choćby dzień krócej, to się na to piszę. Może nie pomoże, a może pomoże, czemu nie spróbować?
– Przecież ślub to cholernie poważna sprawa! To nie kaprys!
– A niby dla mnie to kaprys? – zaperzyła się. – Ślub może być cholernie poważną sprawą albo wcale nie. Będzie miał taką wartość, jaką mu nadasz. Może być najważniejszą, najwspanialszą rzeczą, jedną z najpiękniejszych chwil w życiu albo paroma minutami w urzędzie.
– W urzędzie? – powtórzył. – Nie chcesz ślubu w kościele?
– Nie, bo nie jestem katoliczką. Wiem, że semel catholicus, semper catholicus... – Wytłumaczyła, bo uniósł pytająco brwi: – Raz katolik, zawsze katolik. Chrztu nie da się wymazać, nawet po apostazji zawsze już będę odnotowana w księgach kościelnych. Ale nie uważam się za katoliczkę ani za chrześcijankę.
– Nie wierzysz w Boga?
– W którego? Jest ich kilka tysięcy i wszyscy tak samo – zrobiła palcami cudzysłów – prawdziwi. Jak mogłabym wierzyć, skoro wiem, jak powstało chrześcijaństwo? Przecież jestem po religioznawstwie. Jeszua Nazarejczyk nie był pierwszy, który miał umrzeć i zmartwychwstać po trzech dniach. Religie powstają i przemijają, ta przeminie tak samo jak poprzednie. Nie, nie wierzę, ale nie mam nic przeciwko temu, że ktoś wierzy. Jeżeli wiara w jakiegoś boga pomaga ci być dobrym człowiekiem – super. Ale jeśli tłumaczy bycie złym... – Cmoknęła z niesmakiem. – A ty chciałbyś ślubu w kościele?
Wzruszył ramionami.
– Mnie tam wszystko jedno, ale wydawało mi się, że laski zawsze chcą. Wiesz, biała suknia, wesele, krojenie tortu i tak dalej.
– To można i po cywilnym.
Zmarkotniał.
– Ja nie mam kogo zaprosić. No, paru znajomych, kolegów z pracy. Ale z rodziny nikogo. Nie wyobrażam sobie wesela. Byłaby cała twoja rodzina, Tymek i ja.
Pogładziła go po dłoni i zaczekała, aż na nią popatrzy.
– Nie musimy robić wesela. Mam dużą rodzinę, gdyby zaprosić wszystkich, wyszłoby strasznie drogo. Możemy zrobić obiad, choćby u moich rodziców. Oczywiście, jeślibyś chciał. Ja bym chciała, żeby na ślubie byli rodzice, dziadkowie i Bunia. I Judyta. Resztę spokojnie mogę poinformować po fakcie.
– A Łukasz?
– Jego również chciałabym zaprosić – odparła z rumieńcem. – To mój najlepszy przyjaciel. Jego i Kornelkę.
– Żona – wymamrotał. – Będę miał żonę. Będę... żonaty.
– Czyli się zgadzasz? – dopytała rozpromieniona. – Moje oświadczyny zostały przyjęte?
Odwzajemnił uśmiech, ale zaraz spoważniał.
– Nie wiem, co zrobić. Powiedzieć jej czy ukrywać? Jak powiem, kto wie, może będzie chciała przyjść, a jej tam nie chcę. Wiadomo, że nie powiem, skąd ten ślub, ale... A jak ukrywać, Tymkowi tak samo nie mógłbym nic pisnąć. Musiałbym go okłamywać, przynajmniej jakiś czas. Gdyby wiedział, prędzej czy później coś chlapnie.
– Mały dyktafon. – Pokiwała głową. – Może na razie mu nie mówmy. Jej na pewno nie mów. Lepiej dmuchać na zimne, i tak czeka nas masa nieprzyjemności. – Chwyciła go za rękę, bo pobladł. – Będzie ciężko, naprawdę ciężko, ale będziemy w tym razem, damy radę. Nie jesteś już sam. Masz teraz mnie. I całą moją rodzinę. – Ponownie się uśmiechnęła. – No, może poza Haliną, bo ona nikogo nie lubi. I Jackiem, bo mu podpadłeś z tą Cuprą i teleskopem. Poza jego dziadkiem i rodzicami... Ale reszta jest w porządku. Będziesz miał mamę, tatę, dziadków i prababcię. Najfajniejszą ciocię na świecie. I półślepego psa.
Pochylił się nad nią i spojrzał jej w oczy tak, że się zarumieniła.
– Żona – wymruczał i pocałował ją raz, a potem drugi. – Będziesz moją żoną. Szybko to poszło.
– Fakt. – Zachichotała. – Kiedy ustalimy termin, w pierwszej kolejności chciałabym podjechać do Buni. Mnie także czeka trochę stresu. Będę musiała srogo się tłumaczyć, że wcale nie jestem w ciąży.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro